NRD - Moje Niemcy

– Das ist ein Federhalter – powiedział nasz nauczyciel niemieckiego, którego nazywaliśmy „Franek”. – Powtórz!

– Das ist ain fejdehalte – powtórzyłem najlepiej, jak umiałem.

– Gut – pochwalił Franek.

Tak zaczynała się moja znajomość z językiem niemieckim w pomorskim liceum. Franek starał się, jak mógł. Wbijał nam do głowy te wszystkie der–die–dasy, śpiewał ładnym tenorem o Lorelei, a numery kolejnych lekcji pisał na tablicy słowami. W czasie takiego pisania w klasie musiała być idealna cisza. Któregoś dnia ciszy nie było i Franek wpadł w szał. Rzucił kredę i wyskoczył na środek klasy.

– Który gadał? – zaryczał. – No, który? Gadać to macie odwagę, a przyznać się to już nie! Tfuu!

To „tfuu” było tak spontaniczne, że Franek naprawdę splunął, a jego ślina wylądowała na klapie mojej kurtki. Klasa ryknęła śmiechem, a Franek wypadł z sali i nie pokazywał się przez tydzień.

Pewnie niewielu ludzi ma szczęście być oplutym przez nauczyciela – ja miałem. Mimo tego niemiecki szedł mi nieźle i coś niecoś w głowie zostało.

Język niemiecki powinien właściwie mi być potrzebny na co dzień, bo urodziłem się i mieszkałem w takim miejscu w Polsce, gdzie najbliższym dużym miastem był Berlin. Niestety na Odrze była wtedy „granica przyjaźni” i kontakty polsko–niemieckie na moim szczeblu nie istniały.

To były ziemie nazywane przez naszych rodziców „poniemieckie”, a przez polityków „prapolskie”. Dla rodziców prapolskie było Wilno, Lwów albo Wołkowysk.

Na tych prapolskich ziemiach wszystko było poniemieckie, bo mieszkaliśmy w domach pozostawionych przez Niemców i chodziliśmy do kościołów przez nich zbudowanych. Większość tych kościołów była kiedyś protestancka i niektórzy z nas nawet wątpili, czy msza w takim przechrzczonym kościele jest ważna. Księża zapewniali, że tak, chociaż nie mówili swoim owieczkom, że tereny te nadal pozostawały pod zarządem arcybiskupów niemieckich. Nasz polski biskup z Gorzowa miał tytuł sufragana, ale nikt z bożego ludu słowa tego nie rozumiał i nie pytał, komu biskup podlegał. Niektórzy nawet mówili, że sufragan to jest taki ważniejszy biskup. Sprawy te uregulował dopiero w roku 1972 papież Paweł VI.

Chodziłem do poniemieckiej szkoły, przechodząc koło stacji kolejowej, gdzie spod wielokrotnie odnawianego napisu z jej polską nazwą, uparcie wyzierała jej nazwa niemiecka.

Dla moich rodziców wszystko tam było „nie nasze” i należało tylko patrzeć, kiedy Niemcy nas wypędzą.

Rodzice wyjechali „zza Buga”, bo po kilku latach życia pod Sowietami w czasie wojny wiedzieli już, czym ono pachnie i nie chcieli takiego życia na stałe. Nie wyjechali za chlebem, jak inni wcześniej do Ameryki – wyjechali ze strachu.

Za chlebem to wyjechał w dwudziestych latach Wicek Szyszko. Przez kilka lat nie dawał znaku życia, aż któregoś dnia przyszedł od niego list… z Paragwaju. List zaczynał się typowo:

„W pierwszych słowach mego listu, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Jestem zdrowy, czego i Wam życzę ”.

Dalej Wicek pisał, że pasie konno tysiąc krów i że trawa tam jest taka wysoka, aż chłopa na koniu przykrywa. Pisał o rzece tak szerokiej, że drugiego brzegu nie widać i o wielkich wężach połykających cielaki.

List czytała cała wioska. Czytała i orzekła, że Wicek zwariował.

Czy kto widział kiedy tysiąc krów? Tyle to chyba na całym świecie nie ma. Jaka trawa jest na chłopa z koniem wysoka? Jaka to może być rzeka, co jej drugiego brzegu nie widać? No i jeszcze te węże. Zwariował Wicek jak nic.

Ale Wicek nie zwariował. Pracował jako gaucho. Pasł krowy na pampie gdzieś nad brzegami Parany, a anakondy kradły mu cielaki.

Tam na Pomorzu rzeka była normalna, węże takie same jak za Bugiem i żyć się dało. Ludzie żyli, jak umieli. Na co dzień ciężko pracowali, w święta świętowali, a czasem... szukali poniemieckich skarbów.

W naszym miasteczku był młyn. Pracował w nim pewien pan, który trafił tam jeszcze w czasie wojny jako robotnik przymusowy. We młynie pracowała wtedy młoda i bardzo samotna Niemka. Polak wpadł jej w oko. Spotykali się potajemnie, aż w końcu doszło do „zhańbienia rasy aryjskiej”. Sprawa na szczęcie się nie wydała i kochankowie byli razem do końca wojny.

Potem Niemka uciekła za Odrę, a Polak został i pracował nadal we młynie. Korespondowali jednak i któregoś dnia dostał od niej list z wiadomością, że gdzieś koło naszego domu zakopany jest skarb. Pani wymieniła trzy prawdopodobne miejsca: pod włoskim orzechem, pod oknem od strony sadu i przy drodze za oborą.

Młynarz przyjechał do nas i opowiedział o skarbie. Mój ojciec w skarby nie wierzył, ale stryjek przekonał go i rozpoczęli poszukiwania. Pod orzechem już był dół, w którym bawiliśmy się w chowanego. Nie wiadomo, czy był to dół po bombie, czy po skarbie, więc tam już nie kopali.

Od strony sadu były cztery okna, pod którymi rosły kwiaty posadzone przez mamę. Mimo jej protestów poszukiwacze skarbów przeryli ziemię pod każdym oknem, zniszczyli kwiaty, a znaleźli tylko zardzewiałą rakietnicę – i to ruską.

Został jeszcze do przeszukania teren za oborą. Było go dużo i przekopywanie całości nie miało sensu. Szukali zatem miejsca, gdzie ziemia była niedawno ruszana. Było takie. Zaczęli kopać i znaleźli... zwłoki kobiety. Wtedy dali sobie spokój ze skarbami, ojciec postawił na grobie krzyż, a mama na Wszystkich Świętych zapalała pod nim świeczkę.

Byli jednak tacy, co skarby znaleźli. W niedalekiej wsi ktoś rozbierał starą oborę i pomiędzy cegłami znalazł „cegłę” ze złota. Ucieszył się bardzo i postanowił spełnić swoje największe marzenie, czyli kupić samochód. Nie było to w tamtych czasach łatwe, ale nasz szczęściarz miał podwójne szczęście, bo sąsiad miał samochód i chciał go sprzedać. Wziął więc znalazca złoto do kieszeni, butelkę wódki do drugiej i poszedł handlować. Wódkę wypili, targu nie dobili, ale sprawa się rozniosła. Nazajutrz przyjechała milicja i złoto zarekwirowała. Może więc to i dobrze, że koło naszego domu skarbu nie było.

Były na tamtych ziemiach i polskie ślady. Tam przecież leży Cedynia, gdzie Mieszko I dał łupnia Niemcom. Niedaleko Cedyni są Gozdowice i Siekierki, gdzie całkiem niedawno Niemcy dostali łupnia po raz drugi.

Wojskowy cmentarz w Siekierkach był miejscem corocznych uroczystości z okazji i na cześć. Nas, uczniów wożono tam, żebyśmy tworzyli „radosny tłum młodzieży”. Staliśmy tam czasem zmarznięci, czasem spoceni, a czasem popijając po kryjomu tanie winko i słuchaliśmy apeli poległych, których treść znaliśmy na pamięć. Widywaliśmy przy takich okazjach ludzi znanych tylko z gazet lub telewizji: ministrów, sekretarzy partii i generałów.

W roku 1966 Kościół czcił tysiąclecie chrztu Polski, a rząd tysiąclecie powstania państwa polskiego. Niby okazja była ta sama, ale obie strony robiły to po swojemu. Koło Cedyni bezimienne wzgórze ochrzczono imieniem Czcibora i wybudowano na nim pomnik ku czci średniowiecznej bitwy, a w Siekierkach urządzono paradę wojskową, jakiej dotąd nie było. Przyjechała polska kompania honorowa aż z Warszawy, radziecki pacziotnyj karauł aż z Legnicy i Ehrenkompanie braterskiej armii NRD aż z Berlina. Apel poległych był długi, bo wymieniano w nim wszystkich od roku 972 do 1945. Wraz z kolegami straciłem rachubę już gdzieś koło odsieczy wiedeńskiej, bo słońce i winko zrobiły swoje. Paradę odbierał marszałek Spychalski, a maszerowali i nasi, i Ruscy, i żołnierze z NRD.

Rozumiem, co czciliśmy my. Ale co czcili ci z NRD? Czy pamięć tego łupnia pod Cedynią, czy tego pod Siekierkami?

Kilka lat później granica na Odrze trochę się otworzyła i w naszym mieście pojawili się pierwsi Niemcy. Przyjeżdżali trabantami i wartburgami, czasem coś kupowali, ale przede wszystkim odwiedzali swoje dawne ziemie. Choć byli z zaprzyjaźnionego kraju, a nie odwetowcami z Niemiec Zachodnich, to i tak wzbudzali w ludziach obawy.

Któregoś dnia zatrzymał się koło naszego domu trabant, wysiadło z niego parę osób i zaczęło się przechadzać. Moja mama, mimo licznych zajęć domowych, zawsze dokładnie wiedziała, co dzieje się na ulicy. Zauważyła naturalnie i to auto.

– Ty uczysz się niemieckiego, to zapytaj ich czego oni chcą. Pewnie chcą zabrać nam dom – powiedziała do mnie poważnie wystraszona.

Sprężyłem się w sobie, bo miał to być mój pierwszy kontakt z prawdziwymi Niemcami i zrobiłem, co mama kazała.

– Mój ojciec tu mieszkał – odpowiedział kierowca auta. – On już nie żyje, a ja chciałem tylko popatrzeć – dodał z zakłopotaniem.

Nic mądrego mu nie odpowiedziałem, bo za słabo znałem niemiecki. Pasażerowie trabanta postali jeszcze chwilę i odjechali.

– A widzisz? Oni jeszcze kiedyś nas stąd wygonią – powiedziała zdenerwowana mama i wysłała mnie do sklepu po parę kilo soli.

Sól kupowało się wtedy często, bo ludzie pamiętający wojnę znali jej wartość i zawsze w niepewnych czasach ją kupowali. Kupowali ją po śmierci Stalina, gdy umarł Bierut i w czasie wydarzeń poznańskich z 1956 roku. Zawsze potem okazywała się niepotrzebna i niektórzy zgromadzili w ten sposób jej spore zapasy. Podobno ktoś składał sól w obórce na poddaszu, którego podłoga była z marnych desek. Któregoś dnia deski pękły, spadły razem z solą i poraniły cielę stojące na dole. Cielę trzeba było zabić i sól się w końcu przydała.

Niemiec oglądający nasz dom był nieśmiały, ale byli i tacy, którzy zachowywali się inaczej. Któregoś dnia milicjant zatrzymał enerdowskie auto i poprosił o dokumenty. Kierowca starał się być miły, ale pasażer z tyłu poradził mu:

– Nie wysilaj się. On powinien mówić po niemiecku.

Mieli pecha, bo milicjant znał niemiecki.

– Po niemiecku, to ja musiałem mówić, gdy biliście mnie w mordę – odpowiedział dobrą niemczyzną i wymierzył solidny mandat… za byle co.

My też jeździliśmy do NRD: do Frankfurtu i Schwedt na zakupy, a do Berlina do ZOO, bo było najbliżej. Była tam alejka, gdzie na słupkach siedziały przywiązane papugi z zadaniem umilania gościom pobytu swoją krasą. Dalej była estrada na wolnym powietrzu, gdzie można było za darmo posłuchać chóru Gerda Michaelisa, czyli najpopularniejszego wtedy tamtejszego zespołu młodzieżowego.

Berlin dostarczał nam też telewizji, bo nasza dopiero raczkowała i nie wszędzie jeszcze była odbierana. Wystarczył kupiony w NRD telewizor, dwie wielkie anteny na dachu i mieliśmy dwa niemieckie programy – w tym jeden zachodni! Oglądaliśmy przede wszystkim programy muzyczne i sportowe, bo te rozumieliśmy.

Znający niemiecki oglądali też zachodnie wiadomości i porównywali je z wiadomościami z Wolnej Europy. A Berlin Zachodni wschodniego nie oszczędzał i walił prosto z mostu, co Walter Ulbricht miał na sumieniu. Dla Polaków nie było to takie ważne, ale przecież słuchali tego też „miłujący pokój” obywatele NRD. Wierzyli w to czy nie? Kto to wie?

Zawsze ciekawiło mnie, jak czuli się Niemcy z NRD, którzy walczyli w czasie wojny. Tym z Wehrmachtu było pewnie łatwiej, bo byli żołnierzami z poboru, ale żyli tam też przecież byli esesmani i gestapowcy, bo nie wszyscy uciekli do Ameryki Południowej lub do RFN. Ich dzieci i wnuki wychowywała teraz FDJ i wpajała im miłość do radzieckich i polskich kolegów. Ich dzieci i wnuki defilowały teraz w niebieskich koszulach, tak jak oni ongiś w brunatnych i pewnie po tych samych ulicach. Co czuli widząc te defilady? Bali się? Śmiali się z nich? A może były im one obojętne? Co opowiadali dziadkowie i rodzice o tamtych czasach? O co pytali młodzi? Co wiedzieli o Hitlerze? Czy w ogóle pytali starszych o cokolwiek?

Nigdy się tego nie dowiedziałem, chociaż nie raz rozmawiałem z młodymi enerdowcami. Odpowiedź zawsze była jedna: „My jesteśmy inni”. Nie drążyłem wiec dalej, chociaż nie bardzo w tę inność wierzyłem.

Nie mogłem też być zbyt nachalny, bo moje kontakty z nimi od pewnego momentu stały się oficjalne. Zostałem bowiem pilotem wycieczek zagranicznych i zdałem egzamin z niemieckiego. Jako początkujący pilot nie miałem szans na wyjazdy do RFN ani do Austrii, ale wycieczki do i z NRD mogłem dostawać bez problemu.

Dostałem kiedyś grupę, która przyjechała nocnym, mocno opóźnionym pociągiem. Przejazd do hotelu i zakwaterowanie przeciągnęły się do czwartej rano i dopiero wtedy poszedłem do swojego pokoju, pospać trochę przed śniadaniem. Ledwie zasnąłem, a już zbudziło mnie pukanie do drzwi. Otworzyłem je i zobaczyłem... milicjanta z dwiema dziewczynami.

– Czy to pan jest pilotem tej niemieckiej wycieczki, która tu mieszka? – zapytał funkcjonariusz.

– Tak – odpowiedziałem jeszcze przez sen.

– A czy te panienki są z pańskiej grupy?

Skąd miałem to wiedzieć? Widziałem grupę tylko przy zameldowaniu i nie umiałem jeszcze rozpoznawać jej członków. Dziewczyny jednak zaraz się do mnie przyznały.

– Co one zmalowały? – zapytałem przedstawiciela ludowej władzy.

– Łaziły jeszcze przed szóstą po osiedlu, dzwoniły do mieszkań i oferowały salami.

Już chciałem parsknąć śmiechem, ale przypomniałem sobie, że z władzą nie ma żartów.

– To co z nimi zrobicie? Zamkniecie je? – zapytałem.

– E tam! Nagadaj im pan do słuchu i niech tego więcej nie robią.

Milicjant nie był służbistą, ale całą robotę zepchnął na mnie. Teraz ja musiałem być służbistą. Zrobiłem poważną minę i udzieliłem dziewczynom równie poważnego upomnienia. Dla mnie sprawa się skończyła, ale nie dla nich, bo wychowane były po enerdowsku i należały do FDJ. Przejęły się tym bardzo, były grzeczne, zawsze punktualne, uważnie słuchały co mówię i nie odstępowały mnie ani na krok. Dla mnie nie było to miłe, bo nawet będąc w ubikacji wiedziałem, że one czekają pod drzwiami.

Trudno było być Niemcem z NRD, bo zdarzały się sytuacje, gdy niemiecka dusza była w rozterce. Tak było podczas transmisji meczu piłkarskiego NRD - RFN. Siedziałem z moją grupą przed telewizorem i dyskretnie ją obserwowałem. Już przy hymnach narodowych nie byłem pewny, który uważają za swój. Gdy padł gol dla NRD, ucieszyli się bardzo, a gdy dla RFN... też.

Trudno było być członkiem FDJ, który podpadł za granicą za handel. Moje „handlarki” męczyły się przez cały pobyt, aż w końcu wsiadając do pociągu, odważyły się mnie zapytać:

– Czy napiszesz o nas w swoim raporcie?

– Nie napiszę – odpowiedziałem.

Ucałowały mnie, wyściskały i dały mi... salami, którego nie udało im się wtedy sprzedać.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Constantin 24.11.2015
    Marianie ,jeśli chodzi o stronę techniczną twojej histori, to sama jestem nowicjuszką i nic ci nie napiszę,ale treść mnie urzekła.Uwielbiam takie opowieści .Sama pochodzę z Warmii i wiem jak żyło się moim dziadkom , rodzicom a potem mnie samej , na ziemiach poniemieckich przy granicy rosyjskiej.To była dopiero przygoda! Jak masz coś jeszcze to chętnie poczytam.Pozdrawiam.
  • Grin 24.11.2015
    Podoba mi się, a na razie przeczytałam sam wstęp :)
  • KarolaKorman 24.11.2015
    Ja jestem z zupełnie innej części Polski, ale Twoja historia, skąd by nie była, to jest napisana humorystycznym językiem i nie żałuję, że ją przeczytałam. Dowiedziałam się ciut o życiu w tamtym regionie kraju, a i uśmiałam przy tym nie jeden raz. Za tę dawkę humoru wielkie 5 :)
  • Marian 29.11.2015
    Dziekuję Wam wszystkim za oprzeczytanie mojgo tekstu i komentarze. Przepraszam, że odpowiadam tak późno, ale przez kilka dni nie zagladałem do komputera.
  • Nazareth 25.03.2016
    Bardzo mi się podoba taka lekcja historii i kultury przeplatana anegdotami.
  • Marian 28.03.2016
    Nazareth, dziękuję za przeczytanie i za komentarz. Pozdrawiam.
  • James Braddock 07.01.2017
    Ciutkę interesuje się historią i takie opowieści bardzo mnie urzekają :) Staje się normalnie Pana fanem a opowieści chłonę z czystą rozkoszą. Gdyby napisał Pan biografię całego życia byłbym pierwszym który sięgnąłby po nią :) Na marginesie o NRD. Czytałem kiedyś że wschodnie Niemcy były wzorowane paradoksalnie w wielu aspektach na hitlerowskich Niemczech, chociażby w prawodawstwie czy też sztuce propagandy. Ponadto kiedy za Hitlera 60 milionów Niemców pilnowało 2 tyś. funkcjonariuszy Gestapo, tako 18 mln. nrdowskich Niemców strzegło 35 tyś. agentów Stasi (!) Niby III Rzesza była ogromnym totalitaryzmem, lecz NRD nie było lepsze... Na koniec nie chciałbym siać paniki i niechęci do Niemców ale ciekawe jest jak współcześni nasi sąsiedzi z zachodu zapatruja się na sprawę "ziem odzyskanych" (Wrocławia, Szczecina, Olsztyna)?
  • maga 14.07.2017
    Zachodnia część Polski, żyła psychozą strachu. Na Pomorzu i Śląsku, ludzie mawiali,,Niemcy wrócą po swoje" ,,Jeszcze o swoje ziemie sie upomną. Miłe to na pewno nie było. Wrocław, Gdańsk i Szczecin, bardzo straciły w tamtym okresie. Władze PRL, wolały łożyć na rozwój ziem wschodnich jak zachodnich. Niemcy nie zrzekli sie praw do ziem utraconych po drugiej wojnie. Zresztą do dziś tego nie uczyniły, ale to temat na inny czas.
    Temat kościołów mnie zadziwił. Świątynie luterańskie przemienione na katolickie a jego głównymi zarządcami, byli do 1972r biskupi niemieccy. Bynajmniej ze strony prawnej.
    Szukanie skarbów:) W Polsce do dziś panuje gorączka na szukanie skarbów trzeciej rzeszy. Trudno powiedzieć, jak sie zachować z takim złotem lub z dziełem sztuki. Gestapo, odebrało cały ten dobytek komuś. Za te skarby, wylano wiele krwi. Zabobonny jestem, karma i te sprawy. Może lepiej sie dorobić samemu.. Pisze Pan, ze jeden znalazł bryłkę złota. Taka regularna tabliczka, waży 12,44 kilo z czymś i dzisiaj jej wartość jest wyceniona na 600 tyś euro. Ten znalazca to chciał te złoto wymienić na auto.
    Pozdrawiam serdecznie 5) .
  • Marian 14.07.2017
    Dziękuję Maga za odwiedziny i komentarz. Opisałem kawałek życia na Szczecińskim Pomorzu, którego byłem uczestnikiem. Cieszę się, że się podobało.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania