O przekraczaniu granic
Dawno się nie zapuszczałem w serce GOP... Tego dnia podjechałem, bo dostałem cynk, że na moście na Brynicy, czyli na naturalnej granicy śląsko-zagłębiowskiej, stoi grupa ludzi i nie chcą się ruszyć. W dodatku podobno blokują ruch i mają pozwolenia i inne papiery z urzędów i starostw, więc właściwie nie wiadomo, jak ich ugryźć. Wśród nich jest kilka szyszek z miejscowych urzędów właśnie, więc na pytania "czy pan wie kim ja jestem?" nawet najbardziej wredni policjanci rejterują. No, ale nie ja.
Podjechałem, zostawiłem samochód obok innych aut. Mostek stoi, no, zwykły betonowy, mostek jak mostek, przerzucony nad rzeczką. Na nim stoi, w niby-rzędach, kilkadziesiąt osób. Przed nimi, niby pastor czy przewodnik stada, stoi ubrana na sportowo, w piżdżącej zielonej kurteczce i równie piżdżących, tylko różowych, adidasach, jakaś babeczka. Szczupła, blond ombre włosy w kucyk, leginsy - wyglądała jak wszystkie babki, co to biegają dla utrzymania formy. Pozostali ubrani najróżniej: Płaszcze i garniacze, dresy i czapki, drelichy i kamizelki, polary i dżinsy, jednym słowem: Przekrój przez społeczeństwo. Wmieszałem się w tłum.
Babka podchodzi do każdego, ściska rękę, podtrzymuje na duchu, klepie po ramieniu, patrzy prosto w oczy. Dasz radę, mówi do mnie, a ja widzę jej pieprzyk, ten tusz na rzęsach, cienie do powiek i zastanawiam się, czy mam powiedzieć, że nie wiem, o co chodzi.
-Boję się, że nie dam. - Mówię, i staram się wyjść na smutnego, może coś wyjaśni. Ona patrzy współczująco, ściska mocno moje ramiona (a muszę się mocno garbić, żeby spojrzeć jej w oczy) i mówi:
- Jesteśmy tu razem. Dasz radę. - I ja jeszcze nie wiem co, ale dam radę na pewno. Siła tego zapewnienia sprawiła, że faktycznie poczułem się gotów na wszystko. Ścisnęła mnie ostatni raz i podeszła do drecha, prawie dwumetrowej świni, byczyska w szarym dresie i zapewniała go, że da radę. Dres miał łzy w oczach. Obok niego stał drugi, niemal jego klon, i wspierał go wielkim łapskiem na ramieniu.
Co tu się, kurwa, dzieje?
Szturcham garnitur obok z łokcia, lekko.
-Ty, bo mam zaburzenia pamięci krótkotrwałej, powiedz mi, gdzie ja jestem i co ja tu robię? - sprzedałem mu kit, ale inaczej nie mogłem bez popsucia mojej przykrywki. Garnitur zerknął na mnie z ukosa. Zrobiłem minę pomiędzy głupim turystą a kotem ze Shreka. Patrzył chwilę na mnie dziwnie, a ja pod jego spojrzeniem byłem coraz to bardziej zagubiony. Chyba uwierzył.
- Jesteśmy na zajęciach polowych z ruchu pojednania śląskiego, RuPoŚ - rzekł, unosząc pytająco brew, czy nadążam. Mruknąłem wymijająco.
- Mamy zajęcia dla tych, którzy całe życie pogardzali Sosnowcem, nienawidzili Zagłębia tylko dlatego, że jest Zagłębiem, którzy przez puste zaślepienie pogardzali wszelkim przejawem "gorolstwa" - tu zrobił gest cudzysłowu palcami - nie poznawszy go nawet. To pierwsza część kursu. - Dodał, i czekał, aż coś powiem.
- Aahaa, aha, aha ahaa, no, faktycznie, przecież! - Odegrałem błyskawiczną scenkę objawienia Misia Jana na moście na Brynicy. Facet uwierzył, bo rozjaśnił oblicze. Socjotechnicznie go podszedłem.
- Przypomnij mi jeszcze, co jest dalej, bo nie pamiętam, co? Ja se zapiszę prędziutko w notesie. - Wyciągnąłem notes z listą zakupów.
- Już? Mogę dyktować? No, to dzisiaj przekraczamy most na Brynicy. Jutro przekraczamy most i zwiedzamy Sosnowiec: najważniejsze miejsca, pomniki, zabytki. Pojutrze jedziemy do Dąbrowy, potem Mysłowice, Będzin, Czeladź, ekhem, kolejność chyba pomyliłem. No, ale przez siedem dni przekraczamy granicę Reichu i idziemy o własnych siłach do Zagłębia, przełamujemy strach i tak dalej. No. Coś powtórzyć?
Przyznam się szczerze, że takie coś sprawia, że czuję się niepewnie jak cholera. Z jednej strony nieźle, pomysł dobry, wychodzenie ze strefy komfortu, popieram, oczywiście. A z drugiej, coś mi to pachnie unią europejską i dofinansowaniem, certyfikatem z Wordartem i plamami z atramentówki.
- No, i oficjalne sprawy załatwia nam wojewoda śląski, choć właściwie to tylko formalność. Pani Ewa jest tutaj z własnej woli, nieodpłatnie, a zwiedzanie i transport załatwiamy sami, poprzez zrzutkę na koszty. Pan Andrzej - wskazał faceta w płaszczu - użycza nam jeden ze swoich autokarów. No. To chyba tyle. - Zerknął na zegarek. Ja odruchowo też.
- Jedenasta. - Powiedział.
- U mnie za trzy. - Odpowiedziałem odruchowo. U mnie zawsze było za trzy.
- No, to chyba już będzie czas. - Powiedział i jął spoglądać wyczekująco na facetkę w piżdżącym stroju.
Facetka, jak na komendę, zaczęła.
- Powiedzcie na głos swoje obawy! Ujawnijcie swe lęki! - Krzyknęła, trochę tak jakby religijnie.
- Nienawidzę Zagłębia, bo mój ojciec nienawidzi Zagłębia! - Krzyknął ktoś.
- Dojeżdżałem kiedyś ze Sosnowca na uczelnię i mnie okradli. - Rzekł facet w dżinsach i polarze.
- Dostałem wpierdol w Dąbrowie Górniczej! - Kupiłżech bito audica ze Mysłowic! - Frela ze Sosnowca mie ciepła! - Mie tyż! - Brat chycił franca od dziołchy z Będzina. - Zaczęli gadać, jeden przez drugiego. Nagle mieli powody i to wcale nienajgorsze!
- Do Ikei się jedzie na Sosnowiec i to mi burzy moje czi. - Rzekłem, dołączywszy się do tej zbiorowej spowiedzi. Wszystkie oczy nagle na mnie. Jakiś facet parsknął, inny splunął. Inny poklepał mnie po plecach.
- W mojej grupie na studiach była laska z Będzina, która nie wiedziała o istnieniu akumulatorków i jak jej powiedzieliśmy że są baterie, które wyglądają jak normalne i się je ładuje, to do ładowareczki niklowo-kadmowej wdupiła zwykłe baterie i potem się dziwiła, że wszyscy na nią wrzeszczą i ona nie wiedziała, że bateria może wybuchnąć. - Dodałem. Jeden facet pociągnął nosem, inny podał mu chusteczkę. Nagle zrobiło się bardzo cicho obok mnie. Ten wielki drechol podszedł do mnie i powiedział:
- Jak byłem mały, nawet się bawiliśmy z dziećmi z Sosnowca... W piłkę graliśmy... Wpadła do rzeki. - Głos mu się łamał, i nagle wszyscy go przytulali, nawet ja. Ewa zaczęła znowu.
- Co sobie mówimy przy przekraczaniu?
- To nie jest żadna granica! - Nie ma się czego bać! - Gorol to nie wróg! - Nie wina gorola że jes gorolym! - Zaczęli skandować, o dziwo, garnitury i płaszcze. Jeden wyglądał jak Negan. Od razu poczułem do niego sympatię.
- Przechodzimyyyy! - Zawołała Ewa, po czym sama przeszła na drugą stronę mostu, za narysowaną sprayem w poprzek różową kreskę. Piżdżącą różową.
Poszedłem pierwszy. Był trochę strach, ale musiałem dać przykład. Stanąłem za linią, kilka metrów przed resztą. Rozległy się nieliczne oklaski. Po chwili, niepewnie, kilku facetów przełamało się i podeszło do linii. Chciałem podać rękę, ale Ewa poprosiła, żebym pozwolił im zrobić to samemu. Miała rację, taki krok trzeba zrobić samemu.
Po chwili za linią stało nas już kilkunastu i zagrzewaliśmy oklaskami i dobrym słowem pozostałych. Wielu było wciąż niepewnych, nieprzekonanych. Niegotowych. Wśród nich stał ten ogromny łysy dresiarz, wspierany przez kolegę.
Staliśmy tak, w tej dziwnej grupie, Ewa - trenerka personalna grupy RuPoŚ, facecik o wyglądzie księgowego, student w cynglach, grubas z tatuażami, czterech facetów o wyglądzie robotników budowlanych w ujebanych kombinezonach, kilku gości w marynarkach i jeszcze jakieś trzy indywidua. I policjant, od którego jednak się wszyscy odsuwali, bo nigdy nie wiadomo co władzy do łba strzeli, co nie?
W końcu podeszli do nas, stojących za różową kreską, na odległość ramienia tamci, i starali się chyba grawitacyjnie wpaść do nas, stłoczonych w grupie po stronie Zagłębia. Rozpostarłem ramiona w geście przyjaźni. Po mnie wszyscy pozostali. Ciągnący nosem, zakatarzeni i zaczerwienieni ze strony śląskiej pomalutku zaczęli wpadać w nasze ramiona. Byliśmy ich ostoją, ich skałą, opoką w nowym miejscu! Na nowej ziemi! Głęboki symbolizm tej sceny przypomniał mi "Misję" i "Fight club" na raz. Po chwili został już tylko duet w dresach. Ewa kazała nam już nie poganiać, dać mu czas.
Skonsolidowani Ślązacy po stronie Zagłębia zaczęli nieśmiało odwracać się plecami i nawet robić dalsze kroki naprzód. Kilku śmiałków dotarło nawet na koniec mostu, gdzie w ruch poszły papierosy i butelki z wódką. Student wyciągnął IPhone'a i zaczął robić sobie z każdym zdjęcie. Ludzie zaczęli dzwonić do żon, matek, ojców i dziatek, a ja żałowałem, że nie mam komu powiedzieć - bo wszyscy albo w pracy, albo nie skumają; że nie palę już i nie piję; że nie robię selfie i że w sumie to koniec tajemnic, mogę wracać do domu. Przeszedłem z powrotem na stronę Śląska, gdzie - niczym bokser przed walką - podskokami w miejscu przygotowywał się do wielkiego kroku ostatni z uczestników, wspierany przez, jak się okazało, trenera personalnego.
- Jak masz na imię? - Spytałem dresa, w przypływie uczuć do bliźniego w potrzebie.
- Dawid - powiedział za niego trener.
- Nie ciebie pytam, fiutku - powiedziałem trenerowi i pokazałem mu palcem, żeby trenerował i się nie wpierdalał. Trener wzruszył ramionami.
- Da-, Dawid. - Powiedziało wielkie chłopisko.
- I widzisz, Dawid... Wiesz, co ja widzę? Widzę mojego wroga, uosobienie wszystkiego, czym gardziłem całe życie, widzę ciula w dresach, z mięśniami zamiast mózgu, z hantlem w kieszeni, kretyna, debila po zawodówce...
Towarzystwo za plecami się zaczęło obruszać, ale Ewa ich uspokoiła i kazała zamknąć dupę i słuchać uważnie.
- Ale to tylko trener personalny, Dawid. Zostaw go tutaj, nie potrzebujesz go w Sosnowcu. To inny świat, świat szczęśliwych ludzi, spójrz na nich! - Wskazałem ręką ludzi kilka metrów dalej, którzy jak na komendę wyszczerzyli zęby do Dawida.
- Dobra, kurwa. - Rzucił Dawid i z cieniem tylko zawahania wystrzelił stopę do przodu i zrobił krok. A potem drugi i trzeci, i nagle po stronie śląskiej zostałem tylko ja i trener personalny. Dawid, Ewa i reszta opowiadali sobie o swoich przeżyciach i planach na przyszłość, uczuciach i obawach, a ja stałem obok trenera, który zerkał na zegarek ze zniecierpliwieniem.
- Weź, kurwa, nie psuj tego. Schowaj ten zegarek. - Powiedziałem mu. No przecież głupio tak, co on, śpieszy się gdzieś? Uniósł brwi.
- Śpieszysz się gdzieś? - Zwerbalizowałem myśl.
- Nie, nie, ale czas już na kurczaka z ryżem i parzone kapary w kukurydzy, bo jesteśmy na rotacji węglowodanami... - Podał mi wizytówkę. Mariusz cośtam, trener personalny, dietetyk, cośtam. I numer. Mariusz, kurwa. Mariusz-Kwestionariusz. Kwitariusz.
- Skoczę tylko do auta, co? Przyniosę mi i Dawidowi porcje, co, popilnuj, co?
- Czego, mostu? - Spytałem, ale nie chciałem być zabawny. Po prostu nie wiedziałem, czego mam pilnować. Ale gość już pobiegł w stronę zaparkowanego daleko, daleko Peugeota. Wstyd. Zmiąłem ten jego świstek i wrzuciłem do rzeki. Trener Mariusz-antykwariusz, a niechby go.
Postałem chwilę, pilnując mostu, a raczej patrząc, jak świstek odpływa z biegiem rzeki...
Aż mi się znudziło i zwyczajnie stamtąd poszedłem.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania