O psie który wie czego chce

Koło południa życie wstrzymuje swój oddech. Mądrość życia polega właśnie na tym – by wiedzieć, kiedy wstrzymać oddech. Koło południa słońce znużone swoim blaskiem leniwie, zupełnie od niechcenia roztapia truskawkowe lody pazernie pochłaniane przez turystów, w ten sposób dokonując aneksji świata, naiwnie uważanego przez ludzi za ich własność.

Już nic więcej się nie dzieje. W samym środku wszystkiego, nagle okazuje się, że nic się nie dzieje.

Mózg przyzwyczajony do ruchu, w owej chwili bezruchu dostrzega swoją kliniczną śmierć. Utożsamiając się z lękiem, powoli odrywam stopy od miękkiego asfaltu, w zwolnionym tempie moja wyobraźnia przykleiła kawałek śmierdzącego podłoża do podeszwy – idzie mi się trudno, idzie mi się.

Myślę kompulsywnie o niczym – o przeszłych wydarzeniach, które ledwo pamiętam. Zupełnie nie czuję chłodnego oceanu na twarzy, soli wysuszającej mi usta. Uwięziłam się w głowie. Złudzenie bezkompromisowości duszącego się życia, na moment staje się moim orężem, z pomocą którego podcinam sobie gardło. Jakiż ten dzień może być cudowny, gdybym oczywiście zdała sobie sprawę, że istnieję.

Wróćmy jednak do początku. Jest południe. Małe miasteczko położone na klifach od lat dzielnie stawia czoła ogromowi oceanu. Kiedyś była tu wioska rybacka – kiedyś ludzie żyli w harmonii z naturą – poddając się jej władzy a poniżenie wynikające z ich małości wobec natury było im obce.

Ludzie a wśród nich ja – bowiem nie mogę ot tak po prostu uwolnić się od brzemienia bycia człowiekiem – snują się po wybrukowanych uliczkach, łapczywie pożądając cienia. Za tydzień wrócimy do swoich szarych domów, z dumą opowiadając o chłoszczącym nas słońcu – nigdy się nie przyznamy, że w tamtej chwili, czuliśmy się pokonani i upokorzeni, bo nasze piękne letnie sukienki przykleiły się do spoconego ciała – i zupełnie to nie wyglądało – nie było ani ładne, ani brzydkie – było przepocone.

Niesmak piękna i majestatyczności okolicy parując z naszych wschodnioeuropejskich ciał brutalnie obnaża naszą śmieszność. Nie pasujemy do krętych uliczek spływających słońcem, powietrze przepełnione cząsteczkami słoności oceanu nie osiada na naszej skórze – muska ją tylko wstydliwie.

Jest południe. Ledwo przedarłam się przez gęstość wyobrażeń na temat upału. Normalnie byłabym już spalona słońcem. Normalnie nie dałabym rady wspiąć się tymi schodami na szczyty własnego pragnienia.

Zapisuję w pamięci kroki – prosto, pod górę – po lewej ocean – jego obecność staje się oczywista więc już nie mrużę oczu by dostrzec w nim kroplę, którą jestem. Po prawej – kamienice – ładne, przystrojone w biel i błękit – nie wyglądają na zadowolone z doboru kolorów – nikt jednak ich o zdanie nie pytał – ludzie nie rozmawiają z budynkami. Ludzie nie rozmawiają w ogóle.

Po chwili przede mną wyrasta kościół. Stoi tam od lat zwrócony twarzą do oceanu, nad którym uparł się górować – ciekawe czy ktoś kiedyś wyszepcze tym murom, że jednak to tylko złudzenie optyczne – że perspektywa oszukuje zmysły. Wtulam się w jego chłodne mury – nie zdając sobie sprawy, że chłód, który czuję jest przejawem cudu – przekroczeniem zasad logiki. Jak to możliwe, że mury kościoła stojącego na środku pustego placu, wystawione bezpośrednio na bezkompromisowe słońce są zimne w dotyku? Jest to zupełnie niemożliwe – oddycham z ulgą. I wtedy w końcu widzę – stateczność sacrum faluje. Stąd pewnie chłód kamieni, z których zbudowany jest budynek stygmatyzowany od lat ludzkimi nadziejami o istnieniu czegoś więcej niż tylko tu i teraz.

Odrzucam wszystko. Swoją chęć zapisania na skórze każdego przejawu życia, które mimo bezdechu – dzieje się. Wiem, że tego nie pojmę – nie dziś i pewnie też nie jutro. Może na tym polega tajemnica – nie ma żadnej tajemnicy?

Wtedy w końcu go dostrzegam. Przed chwilą byłam w sklepie. Zabrałam między półki z pieczywem i niezdrowe przekąski, wszystkie świętości i herezje przeczuwając w większości ich istnienie – bo wiedza moja w tym zakresie jest mocno ograniczona do grzechu śmiertelnego i świętości pychy powszedniej. Głupio się przyznać – ale odruchowo chyba odłożyłam je między butelki młodego wina. Może tam ich nikt nie zauważy. Po dokonaniu czynności podrzucenia dopłacam sklepikarzowi z nawiązką za plastik i wodę.

Wychodzę lżejsza i schłodzona z podniesioną głową oszusta, który tak bardzo chce, żeby nikt nie dostrzegł jego winy, że sam uparł się wierzyć w swoja niewinność – bo wiara czyni cuda, bo wiara podpowiada, że ktoś kiedyś go pokocha – jego i jego oszustwo.

Właśnie wtedy go dostrzegam. Poczuł moją obecność. Jego irytacja najpierw mnie rozbawia. Szczeniak z determinacją przebija się przez gorące powietrze, nerwowo odwraca głowę. Przyzwyczaiłam się do widoku pełzających kotów, z wyższością spoglądających na ludzi. Przyzwyczaiłam się do ich strategii osaczania turystów, pochylam się nad losem zdeformowanych i zaniedbanych. Koty władają ta ziemią wraz z powietrzem i słońcem. Ale nigdy – aż do tamtej pory – nie widziałam pieskiego szczeniaka puszczonego samopas w samym środku miasteczka – nigdy przez tydzień mojego pobytu w tym miejscu. A on rzuca mi wściekłe spojrzenia. Rozczulam się – jest mały, rudy, a jego poskręcana sierść zasłania mu oczy, mimo tego wściekłość do mnie dociera. Ale nie jest to złość wściekłego psa, ale dzieciaka, który chce koniecznie być samodzielny i nie ważne, ile siniaków trzeba sobie nabić. Moja obecność go spowalnia, nawolywania i miłość, z którą próbuję częstować go wodą. Jestem człowiekiem, więc połączyłam abstrakcyjnie fakty – kupiłam wodę dla niego. A on patrzy na mnie z miną mówiącą – czy ja cię o to prosiłem?

Idę za nim. Wydaje się, że gorąco w ogóle mu nie przeszkadza, a przecież jego łapy muszą być poparzone przez beton chodnika. Chodnik skumulował już tyle promieni słonecznych, że mógłby ogrzać jakąś małą wioskę na północy Szwecji. Nie dostrzegam objawów bólu – jedynie bezkompromisowość – podobną do tej którą przejawiają trzyletnie dzieciaki.

Zapominam o sobie, tak mi się wydaje i podążam za nim. Mijamy dworzec autobusowy, wstrzymujemy ruch samochodów przechodząc przez ulicę. Próbuję go nawoływać. Nie zwraca na mnie uwagi, czasami tylko odwraca łeb w moją stronę i wtedy mi głupio – moja troska jest dla niego uciążliwa. Widzę jak całe jego ciało wrzeszczy bym zostawiła go w spokoju – a ja wbrew temu idę za nim. Po chwili budynki się przerzedzają. Wychodzimy poza centrum upiększane systematycznie ku uciesze przyzwyczajonych do ładności oczu turystów. W miejscu, w którym na moment odrywam od niego wzrok, jest obskurnie, ponuro. Tutaj nawet słynne ze swojego piękna i czynienia cudów słońce nie daje rady przypudrować nędzy. Zachwycam się rozkładem – paraliżuje mnie spotkanie z cieniem.

Podążam jednak dalej za nim, zafascynowana wolą walki i wytrwałością. Kolejny raz staram się przywołać go do siebie. Napełniam dłoń wodą wyciągając ją do niego łagodnie. Obrzuca mnie tylko obojętnym spojrzeniem - nawet na chwilę się nie zatrzymuję. Wstaję z klęczek rozczarowana odrzuceniem mojej pomocnej dłoni. Wcieram wodę w kark – zanim wyparuje skóra poczuje ulgę – myśli się ochłodzą. Dopada mnie smutek, rozczarowanie. Mnie, ja. Patrzę na swój cień – mnie, ja. Zatrzymuję się. Spoglądam, jak się oddala. Teraz do mnie dociera – on nie chce mojej pomocy. Zupełnie nie ma znaczenia czy idę za nim czy zatrzymuję się wgapiając się w niego – on ciągle jest zdeterminowany a ja nie mam pojęcia, dlaczego. Nagle zalewa mnie fala wstydu – przekroczyłam jego przestrzeń tylko dlatego, że pomyślałam, że dobrze byłoby być dobrą dla zwierząt. Odwracam się szybko, odchodzę, zostawiam go w spokoju.

Co najbardziej podobało ci się w Portugalii?– Pies, który miał gdzieś moją pomoc.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania