O szczęściu

Żył kiedyś duchowny, co szczęścia szukał w cierpieniu i im większe dopadły go boleści, tym był szczęśliwszy przekonany, że jego cierpienie miłe jest Bogu. Choc teraz wydaje sie to nam paranoją, jego myślenie nie było pozbawione logiki biorąc pod uwagę to, co wpłynęło na takie rozumowanie, w czasach współczesnych też wielu jest takich, którzy z lubością daliby się mordowac bez końca, byle pozyskac Jego miłośc. Człowiek o którym piszę, nie pozwolił się znieczulic w trakcie dwóch operacji które ratowac miały mu życie twierdząc, że zbyt mało w życiu wycierpiał. Jakiś czas potem, kapłan konając na skręt kiszek w straszliwych męczarniach prosił, aby go cucono gdy zacznie tracic przytomnośc z bólu, nie chciał bowiem dopuścic, aby ominęły go najpiękniejsze chwile w życiu, chwile szczęśliwe.

W tym co napisałem, nawet jedno słowo nie zostało zmyślone, powyższa historia kazała mi się zastanowic nad tym, co szczęście mi przynosi – co było w przeszłości szczęściem, co jest źródłem szczęścia dla mnie teraz i gdzie szczęścia szukac na przyszłośc.

Pominę szczęśliwe najczęściej dzieciństwo, piszę najczęściej, bo zdarza się dzieciństwo koszmarne, lecz jako takie, postrzegane jest głównie jako bezproblemowe, szczęśliwe – choc wiemy, że to kłamstwo wpajane przez dorosłych i wchodząc w dorosłe życie, miałem już wypaczony wizerunek szczęścia.

Rozpoczęcie pracy, zdobywanie środków do życia, przyjęte zostało przez ogół jako rozpoczęcie dorosłego życia, marzeniem jest dobra praca i płaca. Poszedłem do pracy stosunkowo szybko, nie była to praca moich marzeń lecz miała jedną zaletę – dobrze płacili i już pierwsza wypłata okazała się dla mnie szczęściem, bo nie dośc, że zarobiłem dobrze, to zarobiłem więcej od kumpla. Analiza tego pierwszego, dorosłego szczęścia, doprowadziła mnie do zaskakujących wniosków; moje szczęście nie byłoby tak wielkie, gdybym nie wiedział, że kumpel zarobił mniej, a obrócic by się mogło nawet w nieszczęście, gdybym się dowiedział, że kolega (teraz już pewnie świnia, stojąca z wyrazem tryumfu na twarzy) dostał więcej ode mnie. Moje szczęscie miało jakiś czas charakter ciągły, bo ciągle ja zarabiałem więcej od niego, lecz fortuna kołem się toczy i pewnego dnia przyjechał do mnie nowym samochodem – byłem załamany, a co za tym idzie nieszczęśliwy, przestałem się z nim jakiś czas zadawac, zacząłem go omijac, lekceważyc a nawet wyśmiewac. Sytuacja całkowicie się zmieniła, gdy mu samochód ktoś ukradł – on był nieszczęśliwy bo stracił, ja wtedy wróciłem, nieszczerze pocieszając myślałem; jakiż to ja byłbym nieszczęśliwy na jego miejscu wiedząc, że ktoś nieszczerze mnie pociesza.

Czyjeś nieszczęście nie może byc dla nas szczęściem bez końca, bo w końcu powszednieje i nieszczęście przestaje byc nieszczęściem, staje się czymś oczywistym i naturalnym, czymś nudnym, wtedy dobrze by było, aby znów na kogoś spadła jakaś bomba atomowa, która dałaby nam poczucie szczęścia, gorzej jednak, kiedy taki atom walnie w nas – jest wtedy powód do tego, aby nienawidzic wszystkich wkoło dlatego, że nieszczęście ich ominęło a przez to są szczęśliwi i tylko ja mam inaczej.

W różnych sytuacjach i konfiguracjach życiowych schemat się powtarza, czy to jest kariera, pieniądze, władza, sława, uroda czy cokolwiek innego, czego ktoś może miec więcej ode mnie; po chwilowym szczęściu, może nastąpic nieszczęście które zatruje i miłośc, i radośc z obcowania ze sztuką, które powinny wywoływac uczucie szczęścia. Sam zdałem sobie sprawę z tego, że jestem zawistny strasznie, ale zawiści nie mogłem się pozbyc, mając tego świadomośc stałem się dla siebie wstrętny – nieszczęście do kwadratu.

Nie wszyscy, ale zdecydowana większośc ludzi – sądząc po obserwacji – podobna jest do mnie, ale dlaczego, dlaczego do diabła tacy jesteśmy, skorośmy wychowani – bez względu czy ateista, czy wierzący – na chrześcijańskich ideałach, czy jest odpowiedz na takie pytanie? – jest. Różne wizje szczęścia chrześcijańscy nauczyciele mieli, jeden z Ojców Kościoła był przekonany i to głosił, że najwiekszym szczęściem w niebiesiech, jest napawanie się nieszczęściem strąconych do piekieł, ich nieustającą męką, niekończącym się nieszczęściem i cierpieniem – ta wizja zwyciężyła u nas, a boję się, czy nie na całym świecie. Jednak jeśli ma to zasięg globalny, czy jest to czymś, co ktoś musiał wymyślic? czy Ojciec Kościoła nie powiedział głośno o czymś, co należy do wrodzonej natury człowieka? Nasze działanie jest wynikiem nie tylko odruchu ale i myśli – jak walczyc ze złą myślą? Złą myślą nazywam taką, która jest złą dla mnie, wstydzę się jej – to już indywidualna rzecz, nie ma siły aby tę sprawę znormalizowac, bo – jeszcze raz – to indywidualna sprawa, nikomu nic do moich myśli! Jeśli ktokolwiek z czytających (o ile tacy wytrwali się znajdą) pomyślał, że ganię człowieka, który ciepiał z własnej woli, dla własnego szczęścia, to się myli, to była jego sprawa, tak to sobie wymyślił, ale niech szlag jasny trafi kogoś, kto jego postawę będzie chciał wykorzystac dla własnych celów, dla szczęścia swojego, na nieszczęście innych.

**

Drogi Czytelniku; cokolwiek byś o mnie pomyślał pamiętaj, że między bezgraniczną mądrością i taką głupotą, ja zawsze jestem pośrodku. Jadę dalej z tym szczęściem.

Długo stali nade mną; kapłan ze swą świętą księgą i angielski profesor, król ateistów ze swoim sztandarowym dziełem – wygoniłem ich, postanowiłem szczęścia poszukac sam.

Mając dosyc kłamstw i fałszu, pozostając wierny swym młodzieńczym ideałom, napisałem pracę o demokracji i udowodniłem w niej, że ludzie nami rządzący, nie posiadają żadnych do tego moralnych podstaw, a ponieważ sam system preferuje tylko jednostki zdemoralizowane, tylko takie do władzy dochodzą. Po wielu miesiącach obserwacji i dniach spędzonych w Instytucie Socjologicznym zmieniłem jednak zdanie, bo wychodziło na to, że amoralna władza, jest lustrzanym odbiciem amoralnego społeczeństwa i żadna zmiana systemu tu nie pomoże – jesteśmy pokonani przez samych siebie. Już miałem pracę oddac do druku, gdy pojawił się pewien poseł, który – wręczjąc mi dużą sumę pieniędzy – prosił, bym jej nie publikował, dla dobra ogółu oczywiście, bo praca tak znanego antropologa postawiłaby w niekorzystnym świetle naszą Ojczyznę. Dlatego, że jestem dokładnie taki sam jak ci o których pisałem, czyli zwykłą świnią, pieniądze wziąłem i dzięki nim mogłem zrealizowac swoje marzenie.

Za pieniądze którymi się brzydziłem, kupiłem mały domek na olbrzymiej działce i przekształcając ugór we wspaniały ogród, próbowałem zapomniec o świństwie którego się dopuściłem. Ogród stał się moją obsesją; siałem trawę, walczyłem jak lew z kretami, nornicami, sadziłem drzewa krajowe i sprowadzone nie wiadomo skąd, żywopłoty, krzewy, staw, ścieżki, wszystko ze smakiem, z umiarem – raj. Mój piękny ogród był dla mnie powodem dumy, następnego roku już wszystko kwitło i pachniało, żyło, było piękne, ale to co było moją dumą, dla moich sąsiadów było przekleństwem, bo wszystkie ich cudne dotąd ogródki którymi się szczycili, stały się nagle kompostem w porównaniu z moim ogrodem ze snu. Przejeżdzając przez wieś czułem jad w ich spojrzeniach, zawiśc i nienawiśc i najlepsze, że wcale mnie to nie dziwiło – i pytanie które spadło jak grom; dlaczego mnie to nie dziwi?! – bom dokładnie taki jak oni, różnica tylko w lokalizacji.

Tworząc ogród czułem się jak artysta spełniony, szczęśliwy, ale wystarczyło abym przypomniał sobie za jakie pieniądze, a moje szczęście mijało, kiedyś widok zawistnych spojrzeń dawałby mi satysfakcję, rodzaj ułomnego szczęścia, teraz nie – coś drgnęło, coś zaczęło się we mnie zmieniac. Myślałem nad tym długo i zdaje się, że szczęście absolutne, totalne, to mrzonka; nie da go miłośc która przemija, a nawet jeśli trwała, to szczęście zatrują trudy życia – zawsze cos się zdarzy, co może nas zmartwic czy załamac.

Tak to szczęście moje kulawe, zabrałem ze sobą na trzyletnią wyprawę, przed wyjazdem jednak zadbałem, aby ktoś doglądał mojego ogrodu, tym kimś był sąsiad, który przełamując swoją niechęc do mnie, zaczął mnie odwiedzac.

Brazylia to kraj, który zamieszkuje pewien gatunek leniwca którym się zainteresowałem, antropolog i leniwiec? – tak jest, ten zagrożony gatunek Leniwca brodatego, rozmnażał się ponoc w sposób, który do złudzenia przypominac miał zachowania seksualne pewnego gangu z przedmieśc Chicago. Amerykańska policja nie mogła opanowac tej zamkniętej grupy przestępczej, członkowie gangu nie pochodzili z rekrutacji – oni się rozmnażali i nie można było ich rozgryźc, bo nikt nie miał do nich dostępu, byli całkowicie odizolowani od społeczeństwa, przestepstwem ich było właśnie to, że się izolowali i nie mogli przez to podziwiac laureata Nagrody Nobla. Służby specjalne podłożyły pluskwę, dzięki której zarejestrowano takie oto nagranie; „Chodz do mnie, wezmę cię jak leniwca, brodatego leniwca…”, reszta zniekształcona.

Po półrocznych poszukiwaniach znalazłem w końcu parę tego gatunku, ale nie mogłem się zbliżyc do nich więcej niż na pięc metrów – każdy wie, że Leniwiec brodaty jeśli się przestraszy, chowa genitalia tak, że nie można rozpoznac płci. Po dalszych dwóch latach – będąc trzy razy duszony przez pytona, raz zjedzony, ale wypluty przez anakondę – zorientowałem się, że cały czas obserwowałem dwa samce, jeszcze tylko pół roku w klinice psychiatrycznej w Rio i napisawszy raport ze stosowną adnotacją brazylijskiego lekarza, mogłem wracac do domu. A jak Leniwce brodate to robią? – wzrokowo, jeśliś ciekaw co to znaczy, jedz do Brazylii – powodzenia! – gdy wrócisz, wpadnij do mnie, pogadamy.

Po powrocie do kraju odebrano mi prawo jazdy uzasadniając, że jako człowiek chory psychicznie, nie mogę prowadzic pojazdów mechanicznych, wyrzucono mnie z pracy, przyjaciele przestali byc moimi przyjaciółmi, żona zażądała rozwodu – upadek. Będąc na dnie rozpaczy, przypomniałem sobie o ogrodzie, mojej oazie spokoju, spokoju, którego mi teraz trzeba było.

Już w autobusie dowiedziałem się, że sąsiad który miał miec pieczę nad mym ogrodem nie żyje, umarł zaraz po moim wyjeździe.

Wysiadłem w samo południe, było bezchmurne niebo, słońce piekło niemiłosiernie, cisza – wszystko zastygło porażone upałem i tylko ja idący jak na egzekucję, odebrac jeszcze jeden cios. Wiedziałem, że będzie źle, ale nie, że aż tak – ogród; to było jedno wielkie kłębowisko trawy, chwastów, suchych badyli wysokich na półtorej metra, przerośniętych jakimś świeżym zielskiem – nie mogłem nawet płakac.

Dom był nienaruszony, otworzyłem tylko okna żeby wywietrzyć i zwaliłem się na łóżko. Nie zasnąłem, leżałem, oczy miałem otwarte chyba, nigdzie nie spoglądałem, ale czułem, że słońce zachodzi, że skwar maleje, że coraz wyraźniej widac księżyc i robi się ciemniej, i nagle, gdzieś w pobliżu, odezwał się konik polny wyrwany z objęć drapieżnego upału. To był pierwszy skrzypek orkiestry która rozpoczęła swój nocny koncert, koncert, na wszystko co żyło, co się budziło, co spijało krople rosy, co gdzieś biegło, dokądś spieszyło, co się rodziło i umierało – koncert na życie i koncert na śmierc. Dlaczego dopiero teraz usłyszałem? – to tak, jakby wielokrotnie obcowac z arcydziełem a się nim nie zachwycic, by po latach dojrzec i spokorniec, dosłyszec, dostrzec, w niemym osłupieniu otworzyc usta, stanąc rażony piorunem, skamieniec. Objął mnie ten dzwięk i ukołysał, utulił, przygarnął do siebie, pogłaskał po głowie i uronił łzę, nie płakał on jednak nad mym losem, on się mną zachwycił i szepnął do ucha, że jestem jedyny i niepowtarzalny, że jestem pięknem tego świata jedynym. Powoli oderwałem się od posłania i się uniosłem jak zjawa jaka, sięgnąłem ręką i dotknąłem pierwotnego, niczym nieograniczonego, doskonałego w swej formie bytu – siebie.

Jestem, wróciłem, do nienormalności, ale wierzę głęboko, że tylko na chwilę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania