O tym jak byłem niegodny socjalistycznej ojczyzny

O tym, jak bylem niegodny socjalistycznej ojczyzny

 

„Lata komuny”. Tak się dziś mówi, choć przecież nigdzie na świecie i nigdy żadnej „komuny” nie było. Były reżymy totalitarne. Jedne, jak na tamten czas, dające ludziom nieco swobody mimo wszystko, jak w Polsce, nazywanej „najweselszym barakiem w RWPG (taki twór bloku państw socjalistycznych- Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej).Inne brutalne jak te w Korei Północnej czy Chinach, mordujące bez pardonu własnych obywateli.

 

Ale mimo tej niby to „swobody” nie było nam wesoło . Szaro, smutno, byle jak. Dla nas, młodych ludzi „zachód”, ten leżący za zamkniętą „żelazną kurtyną” o której przekroczeniu można było jedynie pomarzyć- był jakimś rajem z nieosiągalnymi samochodami, kolorowymi wystawami sklepowymi gdzie można było sobie kupić co tylko chcesz i jeszcze było to pięknie opakowane.

 

U nas? Początek lat osiemdziesiątych to puste półki w sklepach, no może nie brakowało octu, musztardy też było w bród, ale czy można było się tym najeść , tym octem i musztardą?

Niemal wszystkie produkty spożywcze, papierosy, alkohol- na kartki, puste haki w mięsnym. Na telefon czekało się 15 lat, i to pod warunkiem że było się ciężko chorym albo miało poparcie zakładowej egzekutywy POP( POP: Podstawowa Organizacja Partyjna pod egidą PZPR). Po papier toaletowy trzeba było stać w tasiemcowej kolejce. Długiej jak sam ten papier.

 

Na samochód (samochód to „maluch”, fiat 125 albo ruskie żiguli) wpłacało się przez 10 lat. Można też było kupić na giełdzie ale pięcioletni maluch był droższy niż nowy.

Znacie to? Tak? Ale tylko z książek i opowiadań. A moje pokolenie to przeżywało. Dzień po dniu. A każdy dzień jednakowy. Byle jaki. Bez perspektyw. A tak nam młodym, chciało się żyć...

 

Ale jakoś się żyło. Nigdy wcześniej wszelkiego rodzaju „kombinowanie” nie miało takiego wzięcia jak wtedy. Kupowało się samochody, w lodówkach niczego nie brakowało, jeździło na wczasy, nawet na te a jakże!- zagraniczne. Co prawda tylko do „demoludów”, czyli krajów tak zwanej „demokracji ludowej”. Ale jednak.

 

Cholera wie, jak to było możliwe? Najtęższe umysły ekonomiczne łamały sobie nad tym głowy.

Ja tam mam swoje wytłumaczenie. Niektórzy kradli w państwowych zakładach. Brzmi strasznie ale wtedy było to okradanie socjalistycznego systemu i raczej uchodziło jako przejaw sprytu. Niektórzy mieli rodzinę w Stanach. Za 50 dolarów cała rodzina żyła przez miesiąc na najwyższym poziomie. Można było robić zakupy za dolary lub bony towarowe zastępujące dolary w Pewexie lub Baltonie. To była taka namiastka bogatego zachodu, wolnego świata. Dobrobytu.

 

Krążyła wtedy opowiadana szeptem w zaufanym gronie anegdota: jaki jest szczyt roztargnienia? Uciec na Zachód, przeskakując ladę w Pewexie.

 

Na pierwsze moje Wranglery, super dżinsy amerykańskie, oryginalne, a nie byle jakie podróbki, dżinsy którymi szpanowało się wśród towarzystwa, zwłaszcza dziewcząt- mama wydała w Pewexie trzy czwarte swojej miesięcznej pensji! Nie do wyobrażenia, co?

 

Handlowano też po krajach tzw. „bloku państw socjalistycznych”. Dzisiaj raczej powiedzielibyśmy że przemycano różne towary między Lwowem, Budapesztem, Sofią czy Bukaresztem. Każdy radził sobie jak mógł i z reguły dobrze mu to wychodziło.

 

Ludzie dużo częściej spotykali się ze sobą, każdy hucznie obchodził imieniny, „oblewano” zakup nowego samochodu czy telewizora, każda okazja była dobra do zrobienia imprezy i zawsze stoły były pełne jadła i napitków. Początki mojego „przemytu”, bo o tym i jego konsekwencjach właśnie chciałem pisać, to chyba lata liceum.

 

W tym czasie co roku wyjeżdżaliśmy na wczasy do Bułgarii. Moi rodzice upychali w samochodzie, najgłębiej jak się dało – dżinsy (oczywiście markowe z Pewexu), butle turystyczne, namioty, perfumy itp. Najważniejsze żeby polski celnik nie zrobił na granicy tzw. odprawy warunkowej, czyli nie wpisał wywożonego towaru we wkładkę paszportową czy później w pasek do dowodu osobistego, bo po powrocie sprawdzali czy te rzeczy są z powrotem wwożone do kraju.

 

Taki niezwykle chodliwy towar sprzedawało się w Rosji, Rumuni i Bułgarii. Za kasę bujaliśmy się po wybrzeżu bułgarskim czy rumuńskim przez dwa, trzy tygodnie. W drodze powrotnej we Lwowie kupowało się złoto lub dolary i nie dość że wczasy się zwróciły to jeszcze zawsze coś zostało.

 

Czy było to naganne? Nie. Bo niby dlaczego? Skoro nie mieliśmy tego u siebie, legalnie, trzeba było kombinować. A to wymagało sprytu. Charakteru . Nie każdy się do tego nadawał.

 

Dzisiaj mówimy „przemyt przez granicę” a wtedy to był przejaw przedsiębiorczości. Moi rodzice pracowali na kierowniczych stanowiskach a tu takie rzeczy. Skoro socjalistyczna ojczyzna oszukiwała nas na każdym kroku i łupiła no to my, zwykli obywatele, też nie chcieliśmy być dłużni..

Po zdaniu matury wyjechałem do Krakowa pobierać nauki. Szukając z kolegą lokum spotkaliśmy dwóch chłopaków w takiej samej sytuacji co my. W czwórkę wynajęliśmy całe mieszkanie. Wszyscy zerwaliśmy się ze smyczy rodziców, na dodatek cała czwórka grała w brydża. Gdzie tam nauka była nam w głowie. Rodzice oczywiście płacili za mieszkanie, jedzenie i jakieś kieszonkowe. Jednak życie w rozrywkowym mieście, takich jak my oderwanych wreszcie od opieki rodziców, wymagało kasy. Tak po miesiącu zaproponowałem kolegom wyjazd na „kółko”. Tak to się wtedy nazywało w żargonie „przemytników” Kupiliśmy towar w Pewexie, głównie spodnie i spódnice dżinsowe, generalnie ciuchy, ale we Lwowie sprzedawało się dosłownie wszystko, może z wyjątkiem technicznych rzeczy ale te z kolei sprzedawało się w Rumuni.

 

Tak więc pociągiem do Lwowa, po opchnięciu towaru, z garściami rubli, oczywiście dobrze schowanymi, do Bukaresztu gdzie zmienialiśmy ruble na leje. Zakup towaru i z powrotem do Lwowa. Tu znowu zamiana rubli na walutę lub złoto i do kraju. Cztery, pięć dni i jak na tamte warunki zarobek pierwsza klasa.

Kierunki były różne ale generalnie Bukareszt, Budapeszt czy Sofia. Czasem robiliśmy tzw. „małe kółko” czyli Kraków – Lwów i z powrotem. Doszliśmy do tego że prawie cały czas ktoś z naszej czwórki był w trasie. Znaliśmy celników, celnicy znali nas. Jedni byli pobłażliwi, inni podchodzili z humorem ale byli też tacy, że jak na nich trafiłeś brali nas na szczegółową kontrolę. Czasem coś znaleźli a czasem udało się ich przechytrzyć.

 

Raz w trójkę wracaliśmy z Bukaresztu. W Vadul Siret na granicy rumuńsko -ruskiej celnik wysadził nas z pociągu, pociąg pojechał a nas na tzw. „ladę” czyli do szczegółowej kontroli. Był z nami Robert, chłopisko ważył ze 120 kg. Mieliśmy 17 aksamitnych marynarek ale tylko małe rozmiary. Takie były a markecie w Bukareszcie i wzięliśmy wszystkie z magazynu.

 

No i ten ruski celnik ze śmiechem:

 

-Ty wielki, największy z was wszystkich! Wybierz dowolną z tych marynarek. Jak włożysz ją na siebie i zapniesz wszystkie guziki, tak jak was wsjech pierepuskaju. Kak nie, tak wy astawitje wsio.

 

Czyli groziła nam konfiskata z takim trudem zdobytego towaru...

 

Oczywiście Wielki Robert nie zdołał zapiąć guzika i „dowcipny„ celnik marynarki skonfiskował. Zabawa była przednia, tym bardziej że mieliśmy wtedy 22 sukienki aksamitne. Te nam łaskawie przepuścił.

Pamiętam też w Vadulu stratę rubli. Nie byle jakiej sumy ,bo w Rosji, pordon w Związku Radzieckim, a poprawnie: w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich była to równowartość nowej Łady .

Generalnie można było sporo zarobić mimo wpadek które były nieuniknione. Ale nie tylko o kasę tu chodziło, chodziło o styl życia, o ten dreszczyk na granicy, o adrenalinę, o fan jaki temu towarzyszył, o ludzi jakich spotkało się na „kółkach” i te przygody których było bez liku.

I takie wszystkie uczucia nam stale towarzyszyły.

 

Ale co dobre szybko się kończy. Pod koniec pobytu w Krakowie, był to początek lat osiemdziesiątych, poznałem dziewczynę, która potem została moją żoną. Po dwóch latach znajomości wzięliśmy ślub, rok później urodził nam się syn.

 

No i to zmieniło mój świat. Zupełnie inne cele życiowe inne priorytety. Pracowałem w państwowej firmie a później, wraz z kolegą, otworzyłam własny interes.

 

Życie toczyło się według socjalistycznego schematu – praca, dom, rodzina, wczasy w Polsce lub w „demoludach”. Syn miał 2 latka, był 1985 rok i przez czysty przypadek spotkałem dawnego kolegę Pawła.

 

– Może chciałbyś się przelecieć do Indii, kupię bilet, jeszcze dobrze zarobisz

 

- Do Indii? Chłopie, co ty mi tu wygadujesz, ja jeszcze nigdy nie byłem na zachodzie a Ty proponujesz mi taką egzotykę? Co miałbym robić?

 

Okazało się, że interes polegał na przemycie elektroniki, głównie kamer video, do Indii z Singapuru. Ja miałbym być tzw. „wieszakiem”, czyli nic nie inwestuję a zarabiam tylko na przelotach z towarem. I to zarabiam naprawdę dobre pieniądze.

 

– No dobra- pytam go- a ryzyko?

 

– Daj spokój.Za elektronikę nie wsadzają, najwyżej wtopa ale to moja strata a nie twoja. Ty zarabiasz za „kółko”.

 

Przypomniał mi się dreszczyk, ten z Krakowa, no i możliwość zobaczenia Indii, Singapuru czy Nepalu.

Jadę, jasna cholera, jadę. Jeszcze tylko przekonać żonę

 

– „to tylko miesiąc kochanie i przywiozę Ci masę tych kolorowych indyjskich ciuszków”.

 

Zadziałało.

 

Pojechaliśmy w czwórkę. Paweł, Krzysiek jako „inwestorzy”, Romek i ja jako „wieszaki”.

 

Ruszyliśmy do Berlina Zachodniego byłymi liniami lotniczymi NRD – Interflugiem. Z Berlina, zaopatrzeni w magnetowidy, aparaty fotograficzne, walkmany itp., przez Moskwę do New Delhi.

 

W owym czasie Indie prowadziły przedziwną politykę obkładając elektronikę ogromnymi cłami. Nie wiem jaki był tego powód ale jak się już wwiozło z Singapuru np. kamerę video to dawało kilkakrotne przebicie. I właśnie to wykorzystywaliśmy. Początkowo jeden leciał z Singapuru i z kilkoma kamerami, plus aparaty, walkmany i drobną elektroniką do Katmandu, stolicy Nepalu. Dosiadali się koledzy, tak żeby jeden nie miał za dużo towaru i drogą lądową, przez Himalaje do New Delhi. To około 1300 km.

 

W większości drogą szutrową nad kilometrowymi przepaściami, drogą gdzie ledwo mieścił się jeden autobus. Jak spotkały się dwa pojazdy to jeden z nich musiał cofać do pierwszej mijanki nawet kilka kilometrów. Zapewniam, nie był to autobus klasy lux a droga to blisko 40 godzin.

 

Chciałem egzotyki no to ją miałem.

 

Lądowe przejście graniczne między Nepalem i Indiami to zwykła budka przy ulicy gdzie służbę pełniło dwóch, może trzech pograniczników i na jedną kamerę nie zwracali uwagi a jeśli już, to kalkulator czy zegarek dla takiego załatwiał sprawę. Drobny prezent za drobne przymknięcie oka.

 

Później wyłonił się nowy pomysł. Można było lecieć z Singapuru do np. Bombaju z przesiadka w New Delhi. Wysiadało się w ND i przechodziło się do tzw. hali tranzytowej bez odprawy paszportowej i celnej. Odprawa następowała dopiero w Bombaju.

 

Do tej samej hali tranzytowej dosiadali się pasażerowie na liniach krajowych ( bez odprawy ) na trasie New Delhi – Bombaj. Jeden leciał z Singapuru z bagażem podręcznym tj. kilka toreb z kamerami. Dawniej takie podręczne bagaże przechodziły na lotniskach. W Delhi przechodził do tranzytu w oczekiwaniu na lot do Bombaju. W tym czasie dosiadali się koledzy na lot krajowy. Odbierali kamery od tego z Singu i bez odprawy wysiadali w Bombaju. Prosto, czysto i bez teoretycznego ryzyka. Teoretycznego bo później Hindusi wyczaili ten przekręt i robili kontrole tych „domestic flight” (krajowych lotów).

 

Oczywiście zacząłem zdawać sobie sprawę że te przekręty mogą grozić nawet więzieniem. Wpadka z jedną kamerą to może wykroczenie ale kilka to już przestępstwo.

 

Planowany miesiąc minął szybko. Napędzała nas adrenalina, podróże, towarzystwo. Wysłałem do domu dwie paczki z ciuchami co po sprzedaniu dawało żonie równowartość kilku dobrych pensji, chociaż połowę kiecek zostawiła dla siebie. Minęły kolejne dwa miesiące. Pomyślałem sobie: „ nie przeginaj, wystarczy, zacząłem też mocno tęsknić za domem, za małym synkiem. Dwa latka to taki cudowny wiek dla dziecka. Ostatni wyjazd do Bombaju i wracam. Jak w filmie, ostatni raz.

 

Dotarłem z Romkiem z Bombaju do Delhi po ponad trzydziestogodzinnej jeździe pociągiem i potem rikszą na Paharganj (dzielnica Delhi) do hotelu.

 

Umordowani jak koń po westernie, Romek został w hotelu a ja z Pawłem poszliśmy do naszej „parchatki” zjeść kolacje. „Parchatką” nazywaliśmy uliczną jadłodajnie gdzie nauczyliśmy kucharza gotować bardziej przyswajalne dla nas jedzenie.

 

I tak gdzieś w połowie naszych frytek z sadzonym jajkiem na bekonie, wpadł do naszej „parchatki” ktoś z kolegów, że policja robi nam przeszukanie w pokoju hotelowym. W pokoju został Romek, prawie nie znający języka angielskiego, ja potrafiłem się dogadać, Paweł mówił biegle.

 

No to lecimy ratować Romka. Wtedy zastanawialiśmy się tylko jak dużą będziemy musieli dać łapówkę. Inne rozwiązania nie wchodziły w grę. Zastaliśmy w hotelu czterech umundurowanych policjantów, którzy spisywali już cały znaleziony towar i gotówkę. A trochę tego było. Proponowana łapówka dla tych policjantów ustawiła by ich samych i rodziny do końca życia. Nie dali się.

 

– To jest rozkaz od szefa, było zgłoszenie, nic nie wskóracie, jedziemy do aresztu.

Na posterunku, po kilku godzinach, zjawił się sam Konsul PRL. To nas trochę zmartwiło bo na pewno pójdzie notatka do polskiego MSZ. Konsul, nota bene miły facet, z udawaną troską poinformował nas, że przemyt to przestępstwo i zostaniemy aresztowani

 

– Ale nie martwcie się chłopaki, konsulat wszystkim się zajmie, zbliżają się Święta i odwiedzimy was z choinką i podarunkami

Cóż za cynizm! No i tyle. Był to jedyny kontakt z konsulatem ale co się dziwić, przecież przemyt to nie jest właściwa postawa młodego człowieka w socjalistycznej ojczyźnie.

 

Zabrali nas do Tihar Jal, największego więzienia w Indiach i w całej południowej Azji. No dobra, to tylko kolejna przygoda, przecież Krzysiek tylko wróci z Singapuru wynajmie adwokata i dwa, trzy dni będziemy wolni.

 

Tihar, potężny kompleks więzienny, tak w skrócie dzielił się na trzy kategorie – „A”,”B” i „C”. W „A” siedzieli zamachowcy i terroryści, „B” to obcokrajowcy i wyższa kasta, „C” kasta najniższa. Myśmy trafili do „B”.

 

Ten podział był o tyle istotny że nam przysługiwał posiłek, niestety taki którego nie ruszyłbym za murami za żadne skarby. Czasem na naszą trójkę przypadało dziennie 2 jajka albo pół litra mleka. W „C” i „B” ( z wyłączeniem baraku obcokrajowców) w ogóle nic nie dawali, „A” miało pełne wyżywienie. W takiej sytuacji szansę na przeżycie miał tylko ten kto miał kogoś na zewnątrz i przynosił jedzenie albo został służącym czyli gotował, prał i usługiwał temu co ma- za jedzenie. Odwiedziny czyli „mulakat” były bez ograniczeń, po prostu władze zdawały sobie sprawę, że bez mulakatu większość zginęłaby z głodu.

Umieścili nas w baraku dla cudzoziemców. Na szczęście nas nie rozdzielili. Najwięcej osadzonych było z Pakistanu, Bangladeszu i Sri Lanki. Wszyscy trafili tam za przemyt narkotyków. My jedyni biali- za elektronikę. Był podobno wcześniej Szwajcar za przemyt złota ale po otrzymaniu wyroku został przeniesiony.

 

Wszyscy czekali na wyroki, to czekanie to tzw. kofi pausa. . To czas gdzie w twojej sprawie nic się nie dzieje, siedzisz i modlisz się o jak najszybszy proces. Jak chodzi o nasz barak wszystko było jasne. Nie trzeba prowadzić żadnego śledztwa. Złapani na przemycie, protokoły spisane koniec kropka. Jednak dla niektórych kofi pausa trwała nawet 2 lata. No robiło się mało ciekawie.

Pierwsza noc. Oczywiście nie spodziewałem się czystej piżamy czy pościeli ale nie spodziewałem się też tego co nas czekało.

Spanie tylko na betonowej podłodze, jeden obok drugiego tam gdzie było miejsce na czymś co kiedyś może przypominało koc. Przeżyjemy, to przecież tylko kilka dni.

 

Nazajutrz zawieźli nas do sądu. Czekaliśmy dość długo w kolejce na rozpatrzenie naszej sprawy, po cichu mając nadzieję że sąd nas wypuści ale znudzony sędzia nawet nie spojrzał w naszą stronę i klepnął 2 tygodnie aresztu.

 

Wracamy do Tihar i czekamy na Krzyśka, załatwi adwokata i będzie po sprawie. Martwi nas trochę ta kofi pausa ale może inni nie mają kasy na dobrego adwokata. Generalnie jesteśmy dobrej myśli. Wreszcie strażnik przychodzi z magicznym słowem – mulakat. Idziemy na odwiedziny, jest Krzysiek.

 

- Dobra chłopaki, mam adwokata obiecuje że nie potrwa to długo.

 

Krzysiek przyniósł nam jedzenie więc dwa tygodnie to przecież nie koniec świata. Jakoś zorganizujemy sobie czas żeby nie zanudzić się na śmierć. Podobno pod koniec osiemdziesiątych lat istniało niepisane prawo, że jak zamknęli Polaka to wszyscy rodacy zrzucali się na adwokata i robili wszystko żeby wyciągnąć współtowarzysza z więzienia.

Ale wtedy tak nie było. Po naszym aresztowaniu wszyscy przewalacze z Delhi zniknęli. Przez kilka dni na Paharganju nie było żadnego Polaka. Zrozumiałem, każda grupa przewalała na własny rachunek. Ale zrodził się leciutki żal że wszyscy uciekli. Nikt nie podrzucił nam choćby butelki czystej wody.

 

Postanowiliśmy, dla zabicia czasu, pisać do nich listy. Ja dość ładnie piszę drukowanymi literami, drukowanymi, bo dłużej trwa pisanie. Czasu mieliśmy w nadmiarze. Zaciekawieni strażnicy pytali

 

-Co wy tam piszecie całymi dniami?

– Powieść o Indiach, na pewno napiszemy coś o Tihar.

 

– Jezu, to może i o mnie coś będzie

 

– Na pewno

 

Żeby zrozumieć ówczesne stosunki, trzeba powiedzieć jak ogromny wpływ miał kolonializm brytyjski na życie przeciętnego Hindusa. Człowiek o białej skórze kojarzył się, szczególnie w niższych warstwa, z bogactwem i władzą. Dlatego, sam sobie tak tłumaczę stosunek Hindusów, strażnicy zwracali się do nas „sir”, „mister” itp.

 

A było też, tak dlatego, że nas osadzono za elektronikę, bo przestępstwa związane z narkotykami traktowane były jak najgorzej. Wreszcie byliśmy przecież pisarzami co zwiększało nasz autorytet zarówno wśród klawiszy i współwięźniów. Biorąc tę stronę życia więziennego było całkiem ok.

 

Ale higiena niestety to był koszmar. Do mycia jedyny kran z wodą, przed barakiem, dla wszystkich. W końcu baraku jeden kibel a w zasadzie jedna dziura w podłodze, gdzie łaziły karaluchy jak konie.

 

Na początku naszego przylotu do Indii, przed jedzeniem parzyliśmy wszystkie owoce, teraz piliśmy wodę z kranu, jedliśmy jak każdy Hindus. Głównym naszym pożywieniem były owoce z mulakatu i wielkie ilości czosnku z indyjskimi plackami pszennymi – chapati. Myślę że właśnie czosnek uchronił nas przed chorobami...

 

Ale wracając do rzeczy. Dwa tygodnie zleciały i zabrali nas znowu do sądu. Był Krzysiek i wreszcie poznaliśmy naszego adwokata. Facet tak około 50, 60 lat. Wygnieciona marynarka, biała koszula, która była biała kilka miesięcy temu, żabot adwokacki w takim samym stanie. Ogólnie porażka ale może tutaj to taki standard. Pocieszał nas, że nasz „case” (przypadek, paragraf) to błaha sprawa, będziemy walczyć o jak najkrótszą kofi pauze. Stanęliśmy przed obliczem sądu, nasz papuga nie odezwał się słowem, sędzia równie znudzony jak za pierwszym razem, klepnął kolejne 2 tygodnie aresztu.

 

Cała nadzieja poszła w p...u. Tak samo jak pieniądze na adwokata, bo już potem skutecznie unikał z nami kontaktu.

 

Po kilku dniach strażnik poinformował nas, że mamy mulakat. Kto to może być? Z Krzyśkiem nie byliśmy umówieni, więc kto? Wśród odwiedzających widzimy młodego adwokata, Hindusa. Jakże inny od naszego. Nienagannie ubrany, koszula i żabot lśniły czystością.

 

-Właśnie takiego adwokata bym chciał

 

powiedziałem kolegom a facet idzie prosto do nas. Przedstawił się i mówi do nas po polsku:

 

- Dzień dobry, jestem adwokatem, podobnie jak ojciec. Mam narzeczoną z Polski i uczę się języka polskiego. Czytałem o waszym przypadku w gazecie. Wasz case jest bardzo prosty i wam nie jest potrzebny super adwokat, wam jest potrzebny uczciwy adwokat. Jak mnie zatrudnicie zrobię wszystko żeby wasz pobyt w więzieniu był jak najkrótszy. Ojciec mógłby zająć się procesem celnym, bo taki również was czeka.

 

Szybka decyzja i mamy nowego adwokata. Zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że nie będzie to takie proste jak byśmy chcieli...

 

Ale życie toczy się dalej. Przyprowadzono do naszego baraku dwóch australijskich obywateli, którzy okazali się Polakami, Japończyka i Brytyjczyka – Davida. Davida pamiętam bo jeszcze wróci w mojej relacji. Jego było mi najbardziej żal. Był to młody chłopak, bodajże dziewiętnastolatek zatrzymany za pół kilo opium przemycanych w butach. Przerażony tym co go czekało, często popłakiwał.

 

Wszyscy zatrzymani na lotnisku, za przemyt narkotyków. Byli w baraku czynni narkomani i ci musieli brać. W więzieniu łatwiej było zdobyć narkotyk niż chapati. „Twardzi” narkomani, którzy musieli zrobić zastrzyk, robili to jedną strzykawką i jedną igłą na cały barak. Igła jak była już tak tępa, że uniemożliwiała wkłucie, była ostrzona na drasce od zapałek. Widziałem chłopaka z takimi zrostami na całym ciele, że nie miał gdzie wbić igłę. Zrobił to wkłuwając się w członka. Ten kto chciałby brać twarde narkotyki, powinien to zobaczyć.

 

Pewnego razu zrobił się ruch przy jednym z baraków. Zainteresowani poszliśmy zobaczyć, co się dzieje. Okazało się że złapano dwóch biedaków, złodziei żywności, którzy ukradli jakieś owoce innym współwięźniom. Strażnicy sami wydali wyrok – po dwadzieścia razów kijem bambusowym na gołe stopy. Związali biedaków sznurem, razem kostki u nóg i przeguby rąk. Powiesili ich na drągu pod kolanami, tak że wisieli głową w dół a stopami w górze. Strażnik, taki wypasiony osiłek, wymierzył karę i naprawdę włożył w to cała swoją siłę. Wrzask był taki, że do dzisiaj to pamiętam. Jak kara ta miała odstraszać innych, to na mnie zadziałała, naprawdę.

Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia i wiedzieliśmy już że spędzimy je w Tihar. Wtedy pojawił się w naszym baraku Hindus ( prawdopodobnie zapłacił żeby być w baraku obcokrajowców bo to był jedyny lokals ). Wiek około trzydziestki, niski ale ważył chyba ze 150 kilo. Kumar, tak wszyscy na niego mówili, przylgnął do nas, bo biali, bo nie ćpuny. Przyznał otwarcie że posadzili go bo zabił swojego dziadka.

 

- Cóż ci dziadek zawinił?

 

-Nie dał mi kasy, która mi się należała. No to go zabiłem .Cóż innego można było z nim zrobić?

 

Takiego mieliśmy nowego kumpla. Strasznie się przechwalał jaki jest bogaty, jakie ma fabryki, ilu ludzi dla niego pracuje. Między innymi że ma produkcję puszek z owocami zalanymi syropem.

 

-Ok Kumar, fajny z ciebie kolega ale udowodnij że jest jak mówisz.

 

– jak mam udowodnić?,

 

– zalej puszki whisky i niech ci je przyniosą na odwiedzinach.

 

W Wigilię strażnicy wołają Kumara na mulakat. Ten, z dwoma „służącymi” przynosi pełny kosz warzyw, owoców i cztery litrowe puszki z ananasem w syropie. A w puszkach naprawdę porządna whisky, nie jakiś lokalny perfumowany trunek. Dzięki Kumarowi jakoś przeżyliśmy te Święta.

 

W każdym razie po dwóch dniach w puszkach nic nie zostało. Po miesiącu Kumar wyszedł na wolność i więcej o nim nie słyszeliśmy.

Mieliśmy tu jeszcze inny problem.. Za wszelką cenę nie chcieliśmy żeby nasze żony dowiedziały się o naszej sytuacji. Radiowa Trójka podała o trzech polskich przemytnikach zatrzymanych w Indiach. Już po powrocie dowiedziałem się, że informacja ta dotarła do naszych żon. Zwołały naradę ale w tym czasie dotarły do nich paczki z ciuszkami wysłanymi przez Krzyśka, niby od nas i to rozwiało wątpliwości.

 

Bardziej z nudów, dla zabicia czasu, poleciliśmy strażnikowi żeby zgłosił

naczelnikowi więzienia, że chcemy się z nim widzieć w bardzo ważnej sprawie. Jakie było nasze zaskoczenie kiedy strażnik oznajmił:

 

-Naczelnik oczekuje.

 

Przedstawiliśmy nasze położenie.

 

- Panie naczelniku szanowny, piszemy książkę o Indiach a nasz wydawca nic nie wie o naszych kłopotach. Jak się z nim nie skontaktujemy, zerwie nasz kontrakt a w rezultacie stracimy duże pieniądze Prosimy o jeden telefon do Polski, żeby uspokoić wydawcę,

 

O dziwo łyknął tę bzdurę. Umówiliśmy się że mamy pół dnia. Ma nadzieję że te kilka godzin pozwoli na uzyskanie połączenia.

 

No, no... naczelnik największego więzienia w południowo- wschodniej Azji, z troską udostępnia nam telefon. Uzgodniliśmy że zadzwoni Paweł do żony i ona skontaktuje się z pozostałymi. Po kilku godzinach mamy połączenie z Polską. To całkowicie utwierdziło nasze żony, że tych trzech przemytników to nie my.

 

A jednak nasza sytuacja nie poprawiła się ani trochę.

Nudy, nudy, nudy. I z tych nudów padł nam do głowy przeraźliwie głupi pomysł.

 

Otóż nasze baraki były otoczone murem a za tym murem szeroki pas gołej ziemi i główny, wysoki mur z wieżyczkami strażniczymi. Było jednak przejście opatrzone tablicami, że wejście, na ten pas, to „zona” (strefa) gdzie strażnik może strzelać bez ostrzeżenia.

 

Wziąłem kartki formatu A4, długopis i wolnym krokiem, w trójkę poszliśmy między mury. Prowadziliśmy ożywioną dyskusję, szeroko gestykulując, pokazując palcem na rzeczy bez znaczenia i skrzętnie zapisując głupoty, w notesie. Pomachaliśmy strażnikom na wieżach, oni grzecznie odmachali.

 

Pewnie myśleli, że to inspekcja albo mamy zezwolenie ze względu na naszą książkę. Zwinęli nas dopiero przy głównej bramie i grzecznie poinstruowali że nam tam wchodzić nie wolno. Myślę że przeszliśmy jakieś 150 metrów.

 

-Sorry, sorry myśmy nie wiedzieli!

 

Przyrzekliśmy, że więcej to się nie powtórzy i będziemy czytać te wszystkie tablice. Cały barak miał o czym mówić przez dwa tygodnie. Wiedzieliśmy, że niebezpieczeństwo, w naszym przypadku jest niewielkie ale dziś oceniam to jako głupotę młodego, znudzonego szczeniaka, chociaż niewiele brakowało nam do trzydziestki.

Dwa baraki dalej odsiadywał swój wyrok, okrzyknięty wówczas jako jeden z największych morderców na świecie, Charles Sobhraj. Wychowywany przez ojczyma Francuza, był pochodzenia wietnamsko- indyjskiego. Znany był jako Bikini Killer albo Serpent (wąż). Bikini Killer bo wiele jego ofiar znajdywano właśnie w stroju bikini. Przypisuje się mu kilkanaście morderstw. Był bardzo inteligentnym człowiekiem, miał niesamowity dar przekonywania i zjednywania sobie ludzi. Po zdobyciu zaufania ofiary, zabijał ją i okradał. Znany też był ze swoich licznych ucieczek z więzienia. W Delhi brakowało mu już tylko dwa lata do końca odsiadki. Ale Charles był wyjątkowym więźniem, nie tylko za swój dorobek zbrodniczy. Pisał książki, udzielał wywiadów, dwa razy w tygodniu przyjmował dziennikarkę opisującą jego życie. Taki ówczesny celebryta. W osobnej celi miał maszynę do pisania, telewizor, regał z książkami, kibel dla siebie. Podobno dwa razy w tygodniu grał w tenisa z naczelnikiem więzienia. Pewnego razu przybiegł jakiś umyślny, że Charles zaprasza naszą trójkę do siebie. O cholera, czego on od nas chce. Chyba nie zamierza nas zabić. A co tam, jest nas trzech, dużych chłopców, może trochę wychudzonych ale przecież damy radę jednemu, stosunkowo niskiemu chudemu człowiekowi. Jak by nas częstował czymkolwiek to odmówimy bo większość ofiar otruł. Dobra, idziemy. Po grzecznościowych powitaniach Charles przedstawił swoją propozycję:

 

- Załatwię że do dziesięciu dni będziecie na wolności ale później pracujecie dla mnie

 

Praca miała polegać na podróżowaniu po całym świecie i rozwożeniu jego książek po krajach gdzie książki Charlsa Sobhraja były na indeksie ksiąg zakazanych. Opisywał w nich swoje zbrodnie i trzeba być zdrowo porąbanym żeby wymyśleć coś takiego. Obiecaliśmy przemyśleć propozycję. O co tak naprawdę chodzi? Jednogłośnie doszliśmy do wniosku, że muszą to być narkotyki. Wal się Charles, rób te szemrane interesy sam, bez nas. Za kilka dni, z taką samą wizytą poszedł Dawid. Ten kruchy chłopak z Anglii, najbardziej załamany w całym baraku. Po powrocie powiedział, że uciął sobie pogawędkę z Charlsem i żadnej propozycji nie usłyszał. Dobra, dobra David, my wiemy co to za propozycja, nie wchodź w to, please. Ambasada ci pomoże, niedługo wyjdziesz. Za kilka dni klawisz wywołał Davida,

 

- Wychodzisz na wolność

 

Wielokrotny zabójca zamiast gnić w najcięższym więzieniu ma takie wpływy, że decyduje kto może wyjść z więzienia. No piękne jaja.

 

Znowu nas biorą do sądu. Nasz papuga twierdzi, że przekonał sąd żeby wnikliwie zajął się naszą sprawą. Jedziemy pełni nadziei. I rzeczywiście sędzia wczytuje się w nasze akta na które wcześniej nawet nie spojrzał. Adwokat nas uspokaja

 

– dzisiaj będzie wyrok.

 

Sąd ogłasza swoją decyzję ale niewiele z tego rozumiemy. Wreszcie adwokat z uśmiechem mówi – wychodzicie! Wyrok: trzy miesiące siedemnaście dni więzienia. Zalicza czas kofi pouzy. A więc wolni bo tyle czekaliśmy w Tiharze.

Wreszcie normalny prysznic i czyste ciuchy. Co za ulga. Dowiedzieliśmy się, że właściciel hotelu gdzie nas zgarnęli kupił sobie nowego Suzuki-Maruti. Wtedy za cynk na policję denuncjator zgarniał 10 procent wartości przemycanego towaru. Przypadek? Tego nigdy się już nie dowiem.

 

Gdzieś po tygodniu na wolności, Paweł przyniósł z miasta gazetę. Wielki tytuł krzyczał

 

– Charles Sobhraj ucieka z więzienia.

 

Charles hucznie obchodził swoje urodziny w więzieniu. Świętowano wspólnie ze strażnikami, był ogromny tort urodzinowy, tort naszpikowany jakimiś narkotykami. Jak klawisze zasnęli, Charles uciekł z dostarczycielem tortu. Dostarczycielem był David, nasz wspólny kolega z baraku.

A więc to była ta praca dla Charlsa, nie narkotyki, nie książki tylko pomoc w ucieczce. Po kilkunastu dniach złapano Charlsa i Davida na wyspie Goa. Subhraj był poszukiwany w kilku krajach, miał też wydane kilka wyroków. Miał też zasądzony wyrok śmierci. Do odsiadki w Indiach brakowało mu 2 lata i groziła mu ekstradycja do Tajlandii gdzie czekała go czapa. Za ucieczkę dostał dodatkowe 10 lat ale uniknął ekstradycji. Odsiedział 12 lat w Tiharze i po zwolnieniu wyjechał do Francji, gdzie żył spokojnie jako celebryta. Wszystko dokładnie zaplanował a że utopił przy okazji Davida to takim szczegółem Charles się nie przejmował. Do tej pory nie wiem jak potoczyły się losy Davida.

 

Już jako wolny człowiek we Francji, Sybhraj poczuł się na tyle pewnie, że wyjechał na wycieczkę do Nepalu. Tam rozpoznał go reporter jakiejś gazety i został zatrzymany. Do tej pory odsiaduje dożywotni wyrok w nepalskim więzieniu. Chociaż apeluje o skrócenie wyroku, mam nadzieję że nigdy nie wyjdzie na wolność. Obecnie Netflix, wspólnie z BBC, kręci film o życiu Charlsa Sobhraja, jest już nawet roboczy tytuł: „ The Serpent „ ( Wąż)

 

Próbowaliśmy jeszcze odrobić straty jakie ponieśliśmy ale z różnym skutkiem. Jak zatrzymali Romka w Bombaju z kamerami to daliśmy spokój. Na szczęście skończyło się tylko przesłuchaniem. Nie sprawdzili albo nie wiedzieli o sprawie z Delhi bo wtedy dopiero zaczęłyby się prawdziwe kłopoty.

Paweł z Krzyśkiem wyjechali bez żadnych problemów. Ja i Romek planowaliśmy wylot za tydzień. Mieliśmy bilety Aeroflotu z Delhi do Moskwy, tzw.”openy” czyli bez daty wylotu. Pozostał tylko jeden problem. W Indiach przy pobycie dłużej niż 6 miesięcy wymagany był tzw. income tax, czyli zaświadczenie o niezaleganiu z podatkami. Załatwienie tego świstka papieru trwało grubo ponad miesiąc. Ale skoro udało się kolegom wylecieć bez papierka to i nam się powinno. Zależało na kogo się trafiło. Jeden sprawdził drugi nie. Po zabukowaniu biletów, z torbami zapakowanymi po brzegi ciuchami jedziemy na lotnisko.

 

Niestety, po sprawdzeniu paszportów pierwsze pytanie było o income tax. . Nie udało się. Postanowiliśmy jechać autobusem do Katmandu w Nepalu i po dokupieniu biletu Katmandu – Delhi, już bez odprawy, do Moskwy.

 

Czas na przesiadkę to jedna godzina, zdążymy. Niestety Royal Nepal Airlines często zaliczał spóźnienia. Tym razem spóźnił się półtorej godziny. Po wylądowaniu w Delhi, samolot do Moskwy już odleciał.

 

Co za pech ale przynajmniej zafundowali nam dobę w pięciogwiazdkowym hotelu. Na szczęście na następny samolot do Moskwy odprawili nas pobieżnie i nikt już nie sprawdzał income taxu.

 

Z Moskwy do Warszawy śliczna stewardesa zaproponowała kawę. Zaproponowała po polsku!.

 

Uff, nareszcie w domu. Jeszcze tylko przy zdawaniu paszportu, bo paszport trzeba było oddać natychmiast w komendzie wojewódzkiej milicji, smutny pan z SB wypytywał o mundury, dystynkcję, czy przypadkiem nie zrobili ze mnie szpiega.

 

Za postawę „niegodną socjalistycznej ojczyzny”, ukarano mnie dwuletnim zakazem wydania paszportu.

Tak było. Do dziś nie rozumiem, w czym się sprzeniewierzyłem socjalistycznej ojczyźnie.

Może to ona sprzeniewierzyła się wobec mnie?

Karol

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Bożena Joanna 03.12.2020
    Ciekawa opowieść o kombinowaniu i konsekwencjach za granicą. Znałam sporo osób, które spędzały "gratis" wakacje za granicą. Ich zarobki były i są mi obojętne, ale wkurzał mnie fakt, że miały dostęp do towarów dostępnych tylko w zamian za usługi świadczone sobie nawzajem i znajomości.
    Z treści opowiadania wynika, że system "szpiegostwa" działał w Indiach podobnie jak w socjalistycznej ojczyźnie. System sprawiedliwości jednak jest bardzo wadliwy, prawie wszędzie, gdyż chroni zbrodniarza. Rządzi pieniądz jak przed wiekami.
    Popraw interpunkcję, sama nie jestem w tym dobra, ale przed "że" stawia się przecinki.
    Pozdrowienia!
  • Karol58 03.12.2020
    Dzięki za uwagi. Pozdrawiam również
  • Celina 03.12.2020
    Ja z kolei nie mogę się zgodzić z treścią pierwszego akapitu, bowiem u nas bezpieka równie okrutnie mordowała ludzi, jak w Korei Północnej, czy Chinach, a dziesiątki tysięcy przetrzymywano w więzieniach w upokarzających warunkach, wcześniej niejednokrotnie ich torturując. To zelżało faktycznie w połowie lat sześćdziesiątych, a tak naprawdę za Gierka. Choć jakikolwiek bunt był surowo karany, vide słynne ścieżki zdrowia urządzane zwykłym robotnikom, którzy strajkowali nie z powodów politycznych, ale zwyczajnie o godniejsze pieniądze. Wówczas setki, jeśli nie tysiące osób tłuczone były przez szpalery policyjne do krwi po twarzach, głowach, nerkach, nogach, co powodowało liczne trwałe urazy i obrażenia.
    Poza tym reszta tekstu ok, nawet mi się podoba.
    Pozdrawiam
  • Narrator 03.12.2020
    Podróże kształcą, zwłaszcza gdy prowadzą do refleksji, a tym bardziej owocują takim ciekawym opowiadaniem. Zachowaj ten manuskrypt w złotej szkatule dla prawnuków.

    Co do oceny przeszłości, znajoma mojego ojca powiedziała — „O tym w jak strasznych czasach żyliśmy, dowiedzieliśmy się dopiero wiele lat później”. To zdanie wydrukowane jest w jej biografii, która ukazała się drukiem w roku 2004.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania