O Wacławie

Wacław szedł poboczem drogi. Minął przekrzywiony znak z przekreśloną czerwoną krechą nazwą wsi. Zmierzchało. Ostatnia działająca lampa uliczna stała około dwieście metrów na zad, przy szkole. Jeszcze jakiś czas świat wydawał się co najwyżej bardziej szary, pozbawiony kolorów. Potem jednak zaczął się też kurczyć. Wacław nie widział już linii drzew starego boru na wschodzie, ani kępy krzewów porastających ciągiem szlak dawnej kolei wąskotorowej na zachodzie. Przed sobą miał krętą szutrową drogę, wpadającą co jakiś czas w niewielkie zagajniki. Szedł powoli. W kieszeni roboczej marynarki miał latarkę, na wszelki wypadek, choć okolicę znał bardzo dobrze. Wchodząc do pierwszego zagajnika, przypomniał sobie, jak będąc małym smrodem podwędził dla siebie i kolegów nieco zacieru na bimber od ojca. Cała czwórka zasnęła twardo w ściółce na poboczu drogi. Przespali tak kilka godzin, a potem w domach dostali równo od rodziców. Wtedy te drzewa były o wiele niższe i nie tak liczne.

 

Dokąd szedł? Chciałby wiedzieć. Odkąd matka umarła dwuizbowa chata stała się wielka, pusta i przygnębiająca. Nie, żeby kiedyś była szczęśliwa. Ściany swoje wysłuchały. Nie zliczy, ile razy wymieniał szyby w oknach, kiedy ojciec wrócił z kart albo baru w sąsiedniej wiosce.

 

Chodziło o głosy. O pewność, że usłyszy je, kiedy wróci z zabawy, z roboty, z kościoła. Zawsze jakieś były. Na początku dużo: dwoje braci, trzy siostry, matka, ojciec i stareńki dziadek, zawsze ulokowany na ciepłym piecu, wysoko ponad wszystkimi. Dziadzio odszedł pierwszy, niedługo potem, kilka zaledwie wspomnień dalej. Pewnego dnia, zimowego, matka wstała pierwsza i zobaczyła, że ręka dziadka zwisa jak kawał boczku. Chciała cucić, ale nie było już na co. Wacek pamiętał dobrze, jak poszli do księdza. Farosz zapytał o wiek. Matka odpowiedziała, że nie wie, bo teść nie stąd, z daleka. Proboszcz zarządził, że zapiszą dziewięćdziesiąt, bo stary był na pewno.

 

Bracia pomarli różnie, daleko od domu. Z siostrami Wacław miał sporadyczny kontakt do czterdziestki. Potem jedna, o ile pamięta, zmarła, dwie jeszcze żyją. Wszyscy wielkiego świata chcieli dotknąć, skosztować. A Wacek został.

 

Za zagajnikiem droga skręcała gwałtownie w lewo, a potem znowuż w prawo. Na owym załamaniu biegły tory kolejki wąskotorowej. Przystanek znajdował się w polu, kilkanaście kroków na wschód od drogi. Lokomotywa parowa, zwykle z dwoma wagonami, dysząc ciężko i gwiżdżąc na wysokich tonach, człapała po torowisku, kolebiąc się niekiedy przeraźliwie, aż do miasta. Pociągiem jeździło się na głównie na targ. Potem zamykali kolejne odcinki, aż w końcu zlikwidowali całkowicie. Szyny zaczęto rozkradać, bo dobrze za nie płacili.

 

Drugi zagajnik był tym, na który trzeba zaważać. Chwilę przed do drogi wpadała z zachodu wąska ścieżka. Można nią było dojechać na skróty do kościoła i na cmentarz. Na rozdrożu stała figura - wysoki, smukły kamień ze wbitym weń krzyżem. Na kamieniu wyryto rok 1909. Figurę ogrodzono drewnianym płotkiem. Na majowe często spotykały się tu kobiety i śpiewały.

 

W zagajniku zaś mieszkał diabeł. Nikt nie wiedział, kiedy tam zamieszkał. Pamiętali go najstarsi, choćby dziadzio Lucjan. Wielu z krzykiem wpadało do swych chałup kiedy trafili na diabła, wracając po ciemku. Miał być wyjątkowo brzydki, niewysoki, ale z długimi zębami. To właśnie przez diabła umarł ojciec Wacka. Tamten luty był bardzo zimny. Zaspy sięgały miejscami barków dorosłych chłopów. Drogę odśnieżono tworząc na środku niewielki korytarz, w którym z trudem mogły zmieścić się bok siebie dwie osoby. Wacek siedział z matką w kuchni. Na przepustce z wojska przyjechał brat Gienek. Ojca nie było. Grał w karty, jak zwykle. Wacek był przekonany, że czeka go kolejna wymiana szyb. Czekali i czekali, ale Franciszek nie wracał. Chwilę po pierwszej w nocy postanowili go poszukać. Matka o pomoc poprosiła sąsiada, Lecha. Poszli drogą w kierunku zagajników. Przeszli przez pierwszy, a kiedy doszli do kolejnego, zobaczyli ciemny kształt odznaczający się na śniegu w świetle latarki. Franciszek leżał zwrócony twarzą ku niebu. Ręce miał złożone w linii z tułowiem. Nie oddychał, był zimny. Miał sine plamy na ciele. Gienek od razu poznał, że to robota diabła. Podbiegli do figury i odmówili cząstkę różańca. Matka trzęsła się ze strachu. Nie chciała wracać po ciało w nocy. Proponowała, aby zaczekali do świtu, ale sąsiad Lech przekonał, że to nie po katolicku. Podjechali furmanką z Gienkiem i Wackiem i zabrali Franka do jego chałupy. Diabeł w tym czasie obserwował ich z ukrycia.

 

– Widział żem go. Siedział za drzewami, w zaspie. Tylko mu ślepia się świeciły – powiedział Lech, kiedy byli już na wiosce.

 

Od tamtej pory nikt już nie wracał po ciemku przez zagajnik.

 

Wacław nie spotkał diabła. Minął figurę, zostawił za sobą skupisko drzew. Za to spotkał kompana. To był jego kolega ze szkoły, Zygfryd. Zyzio utopił się w stawie u swoich dziadków, w wakacje. Został pochowany na miejscowym cmentarzu parafialnym, ale nie przestał dorastać. Wacek widywał się z nim wielokrotnie. Kiedy jeździł do roboty pekaesem, Zyzio często czekał na przystanku razem z nim. Czasami chodzili we dwójkę na zabawy. Wacek tańczył wtedy z jakimiś dziewczynami, a Zygfryd czekał pod ścianą obok sceny. Lubił słuchać muzyki, nawet tak ordynarnie nierytmicznej jak tam. Teraz szedł z Wackiem po prawej stronie. Wyglądał na zmęczonego.

 

– Co ci, Zyzio? – zapytał Wacek.

 

– Starzejemy się – odparł ze smutkiem. – I ja i ty. Widzę coraz więcej siwych włosów, kiedy przeglądam się w lustrze wody w studni albo nad stawikiem.

 

– Jeszcze tam chodzisz?

 

– Do dziadków?

 

– Aha.

 

– No, czasami. Chałupę już zburzyli, stodołę właśnie rozbierają. Obora dobrze się trzyma, bo z kamienia i pod papą. Ale i za nią się wezmą. W końcu też stawik zasypią.

 

– Będą ten supermarket tam budować, ta?

 

Zyzio przytaknął.

 

– Po jakie licho?

 

– Mnie nie pytaj. Ja bym może i z nimi porozmawiał, ale to nic nie da. Swoje wiedzą i zrobią.

 

– Racja. U nas też się pozmieniało. U Cześków śladu po gospodarce nie ma. Stawiają nowy dom z cegły, piętrowy. Sklep mają podobnież zamknąć, bo mało schodzi towaru. Jeszcze niech pekaesy zabiorą i można ino na cmentarz iść i sobie grób kopać.

 

Zatrzymali się przy opuszczonej chałupie. Wacek od zawsze pamiętał tę ruderę jako niezamieszkaną. Za dzieciaka wchodzili do środka z Zyziem i innymi. Leżało tam wtedy wiele skarbów, portret Piłsudskiego, monidło zjedzone przez pleśń, kosa. Strop co rok opuszczał się coraz mocniej. W końcu runął razem z dachem i na tym skończył się etap buszowania po ruderze. Teraz domostwo wyglądało jeszcze bardziej żałośnie. Z dziur po oknach wystawały pnące się ku górze krzewy. Ściany żyły każda swoim życiem, powyginane w różne strony.

 

– Ja to nigdy nie pamiętam, kto tu pomieszkiwał, Zyzio. A ty?

 

Zygfryd zastanowił się chwilę.

 

– Weteran pierwszej wojny światowej. Piłsudczyk. Moja mama go znała. Jego żonę powiesili Niemcy, a on zmarł niedługo później. To nie był dobry człowiek.

 

– Tak myślisz?

 

– Aha.

 

– A Niemcy byli dobrzy?

 

– Uczepiłeś się tej chałupy jak pijany płotu.

 

– Zawsze mnie ciekawiła. Pamiętasz, jak za młodego tam wchodziliśmy na szaber?

 

Zyzio zaśmiał się.

 

– No pewnie! – krzyknął. – To monidło mnie przerażało. Pamiętam, że plama pleśni trafiła dokładnie na oko kobiety. Okropny widok.

 

Wacek spojrzał w niebo. Na ciemnym nocnym sklepieniu majaczyły gwiaździste punkciki.

 

– Muszę się zbierać – powiedział Zygfryd. Wskazał przed siebie na mężczyznę stojącego w oddali, tuż przed granicą kolejnej wioski.

 

– Kto to?

 

– Nie poznajesz? Weteran, diabeł, jak wolisz go nazywać.

 

– Co ty szyjesz, Zyzio? On byłby diabłem i mi ojca…

 

Zyzio przytaknął.

 

– W końcu powinieneś się dowiedzieć. Ojca i tak nie znosiłeś.

 

– Ojców się nie wybiera. Był łajzą, ale to nadal ojciec przecież.

 

Postać zaczęła iść w ich kierunku.

 

– Po mnie teraz?

 

– Nie, po mnie, Wacek. Już więcej się nie spotkamy. Dzisiaj skończyłem pięćdziesiąt lat.

 

– Co ty, to pomyślności. Zapomniałem całkiem.

 

Zyzio uśmiechnął się życzliwie.

 

– Ty nigdy nie pamiętałeś. A ja o twoich podobnie.

 

Wacek poczuł lekki ucisk w piersi, jakiego nie doświadczył od śmierci matki. Ból pustki.

 

– Musisz iść? Zostań jeszcze, gdzie cię niesie?

 

– I tak długo wytrwałem. Wioska leżała mi na sercu, nie mogłem się z nią tak po prostu rozstać. Wiesz, potrzebowałem czasu. Teraz twoja kolej. Musisz strzec jej przez kolejne dekady, dopóki nie znajdzie się godziwy następca.

 

Wacek trochę słuchał trochę nie. Próbował pogodzić się z sytuacją, odegnać strach przed weteranem, który szedł w ich stronę.

 

– Znowu wrócę do pustej chałupy, Zyzio.

 

Ten jednak już nie odpowiedział. Szedł miarowo, pewnym krokiem w stronę tego, o którym wołali diabeł. Kiedy stanęli naprzeciw siebie, spojrzał Zyzio ostatni raz w stronę Wacka. Widział przez jego marynarkę reflektory nadjeżdżającego auta.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania