Obecność
Próbował opierać się wrażeniu,że ktoś go śledzi, ale jego wysiłki spełzały na niczym. Za sobą i przed sobą miał pustą, skąpaną w słońcu szosę, po jego lewej i prawej stronie rozciągały się sięgające aż po zamglony horyzont pola uprawne, a nad jego głową niczym parasol rozpościerało się bezchmurne, błękitne niebo. Nigdzie ani żywej duszy. Wszechogarniający spokój i cisza, śpiew przelatujących nad kolorową ziemią ptaków, trzepot skrzydełek pracowitych pszczół oraz wszelkich innych owadów, uwijających się pośród nieruchomych zbóż. Wielobarwne motyle tańczyły w dusznym powietrzu i przysiadały na złotych kłosach, błyszcząc w promieniach jak drogocenne klejnoty.
Cisza i spokój. Cisza i spokój. Nigdzie żadnego człowieka. Tylko on i owady. Co chwilę odwracał się za siebie, jakby ktoś mógł nagle wyrosnąć za jego plecami. Niemal czuł gorący oddech na spoconym karku. Obsesyjnie rozglądał się dookoła, przekonany, że ktoś chowa się w zbożu. Pomimo braku wiatru do jego czujnie nadstawionych uszu docierał szelest, tak, ktoś chowa się wśród gęstych łanów pszenicy i obserwuje go, obserwuje każdy jego ruch, każdy krok, każde mrugnięcie, krótszy od błyskawicy moment, w którym nic nie widzi. Zaraz wykorzysta ten ułamek sekundy, żeby go zaskoczyć i nagle wybiec na drogę.
Serce szaleńczo obijało mu się w piersi, podchodziło do pulsującego gardła, zjeżdżało z powrotem do żołądka i znów powtarzało wędrówkę ku górze. Czuł je w całym swoim ciele. Strumienie potu spływały po wilgotnej twarzy, jeden po skroni, drugi po policzku niczym łza. Oddychał ciężko, z trudem nabierając parnego powietrza w płuca. Wydawały się za ciasne, skurczone, ściśnięte panicznym strachem bolały przy każdym głębszym oddechu, jakby miały się rozerwać. Drżał jak w gorączce, głowa gotowała się od środka, wypełniona bulgoczącym szumem. Szedł przed siebie, prawie biegł. Jedno szybkie spojrzenie do tyłu, jedno w prawą stronę i jedno w lewą, teraz w przód. Wzniesienie, prosta szosa ciągnąca się aż do lasku, za którym stoi przystanek autobusowy. Jeszcze kawałek, tylko kilkaset metrów, niecały kilometr. Za chwilę usłyszy szum samochodów i ciężarówek. Wejdzie pod oszkloną wiatę przystankową, będzie względnie bezpieczny, osłonięty z trzech stron szkłem, a z czwartej ruchliwą ulicą.
Rozejrzał się dookoła. Pot spływał mu po szyi, zimne krople osadzały się na kołnierzu śnieżnobiałej koszuli i wsiąkały w miękki materiał. Uniósł drżącą dłoń, żeby poprawić opadający na mokre czoło lok. Pod palcami wyczuł wilgoć. Chłodny powiew na karku spowodował, że jego serce na moment stanęło. Gwałtownie odwrócił się za siebie, niemal zachłystując się powietrzem. Nikogo nie zobaczył.
Mozolna wspinaczka na wzniesienie zdawała się trwać w nieskończoność. Wyczuwał swojego oprawcę, tak, czuł jego obecność za plecami, czuł jego spojrzenie, małe, sprytne oczka świdrujące go na wylot, zimne, bezlitosne, morderczy błysk. Skradał się, szedł za nim, zwinnie i zgrabnie, z wdziękiem, jak lis. Doskonale wiedział, jak wygląda. Niski, dość szczupły, przystojna, gangsterska twarz we włoskim typie, czarne włosy, lśniąca pomada. Wymuskany, czarny garnitur, biało-złoty krawat, białe rękawiczki. Tak, tak właśnie wygląda. Nigdy go nie widział, a jednak to wie. Skrada się za nim, dłonie jak szpony szykują się, by go pochwycić, by mocno zacisnąć się na jego ramionach, wbić się w skórę, idzie za nim, z podstępnym, perfidnym uśmieszkiem, pochylony do przodu, czeka. Czeka, aż zwolni, aż dojdzie do połowy drogi, gdzie zacznie piąć się pod górę wolniej i z trudem. Wtedy nagle poczuje jego ciało na swoich plecach, ręce oplatające go jak węże…
Powietrze stanęło mu w płucach. Gwałtownie obejrzał się za siebie, a gdy nikogo nie zobaczył, wokół oszalałego serca zacisnęła się żelazna klamra. Zaraz pojawi się na drodze, wyskoczy ze zboża, z lewej lub z prawej strony, albo właśnie wykorzystuje ten moment, w którym jest odwrócony i nie patrzy przed siebie. Czuł się osaczony, jak zwierzę zamknięte w klatce, otoczone ścianami z zimnych prętów, odsłonięte ze wszystkich stron. Czuł jego wygłodniały wzrok, widział jego szponiaste dłonie, słyszał jego lisie kroki, on krążył wokół niego, coraz bliżej…
Gwałtownie rzucił się do biegu. Krótkie nogi z trudem pięły się pod górę, kilka niezdarnych posunięć wystarczyło, żeby wątłe mięśnie zapłonęły żywym ogniem. Biegł coraz wolniej, walcząc o każdy oddech, ostry ból w klatce piersiowej niemal rozerwał mu płuca, gardło wyschło na wiór. Szedł dalej. Pochylona nad rozgrzanym asfaltem twarz lśniła od potu jak zroszony deszczem kamień, słone krople odrywały się od mokrej skóry i spadały na drogę tuż pod szurające podeszwy butów. Ciągnął za sobą nogi jak przywiązane łańcuchami do żelaznych kul, mimo to znajdował w sobie dość siły, by co chwilę oglądać się za siebie. Drżał z przerażenia i przytłaczającego poczucia bezsilności, czuł, że nawet pomimo nadludzkiego wysiłku nie zdoła uciec przed oprawcą. Jak wygłodniała bestia wyczuwał jego strach, wyczuwał znudzenie, czekał, aż opadnie z resztek sił. A gdy to nastąpi, rzuci mu się do gardła i wbije w nie swoje szponiaste dłonie w białych rękawiczkach. Nie, nie może do tego dopuścić.
Nagła fala paniki sprawiła, że patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, nie zauważył, że zaledwie kilka metrów dzieliło go od wejścia do lasku. Przysłonięty zasłoną utkaną z promieni porannego słońca, tańczących w powietrzu owadów i motyli oraz wirujących drobinek złota wyglądał jak przejście do zaczarowanej krainy, ukazujące się tylko wybranym. Ujrzał je, gdy odległość zmniejszyła się do kilku długich kroków. Jeszcze kawałek i będzie bezpieczny.
Zebrał się w sobie i wykrzesał wszystkie resztki sił, jakie mu pozostały. Z lichych śladów szarego popiołu nie bez trudu uformował się delikatny kształt. Powstał feniks, odrodził się ze słabych drobin, jeszcze nie rozbudzony rozłożył skrzydła i nareszcie wzbił się w powietrze.
Na wpół przytomny dociągnął ciało do lasku i zniknął w zaczarowanym przejściu. Rozłożyste korony drzew rozpościerały się nad jego głową jak soczyście zielone parasole, chroniąc go przynajmniej od góry przed bliżej nieokreślonym zagrożeniem, niewątpliwie związanym jednak z wciąż podążającym jego śladami napastnikiem. Skryty w cieniu, przecinanym tu i ówdzie łagodnymi prześwitami, błyskawicznie sunął po falistej ścieżce wzorem skradających się włamywaczy. Na bardziej płaskim terenie zaczął odzyskiwać mocno nadwyrężone siły. Szedł szybciej, ruchy stały się płynniejsze, oddech spokojniejszy, głowa przestała szumieć jak wodospad. Zmysły wyostrzyły się, zaczął nasłuchiwać, głęboko w płucach czuł świeży zapach leśnego powietrza. Długo wyczekiwany dźwięk, świadczący o bliskiej obecności cywilizacji, dotarł do niego z oddali i przyciągnął go do siebie jak śpiew syren.
Z lasku, cichego i spokojnego świadka wszystkich jego zszarganych nerwów, wypadł wprost na porośnięte suchą trawą pobocze, tuż obok tętniącej życiem ulicy. Z ulgą spojrzał na pędzące jeden za drugim samochody, po czym powlókł się pod przeszkloną wiatę przystankową.
Dopiero, gdy ciężko opadł na nagrzaną w promieniach słońca ławkę, poczuł prawdziwe, fizyczne wyczerpanie. To samo, z którym tak uparcie walczył w ciągu ostatnich minut, ogarnęło go z brutalną siłą, której nie mógł już stawić swojego mokrego czoła. Wilgotny lok opadał mu na oczy, ale nie był w stanie poruszyć ręką. Wszystkie kończyny zgodnie odmówiły mu posłuszeństwa, siedział na przystanku jak zroszony deszczem strach na wróble i w milczeniu obserwował przesuwające się przed jego nieobecnymi oczami samochody.
Znajomy odgłos nadjeżdżającego autobusu wyrwał go z głębokiego marazmu. Podniósł się z ławki. Wydawało mu się, że nigdy nie dokonał większego wysiłku. Miękkie jak z waty nogi niemal ugięły się pod nim, zdołał jednak wtoczyć się do pojazdu.
Pech chciał, że tego ranka kurs miał zaprzyjaźniony z nim kierowca. Zmierzył go uważnie spojrzeniem, podobnie jak reszta siedzących w autobusie pasażerów, po czym z poważnym zaniepokojeniem w głosie zapytał:
- Wezwać karetkę?
Komentarze (7)
No i wskazówka co do strony - działa tu prawo dżungli, czyli komentowani są głównie ci, co komentują innych. Trzeba być użytkownikiem aktywnym, nie biernym, by wzbudzać zainteresowanie, a takie teksty zdecydowanie zasługują na uwagę. Do niczego co prawda nie namawiam, ale skoro widzę autora z potencjałem to byłoby nieco szkoda, żeby przepadł tu na stronie jak całe te rzesze grafomanów...
ALE - naprawdę mi się podobał, aż się sama zdenerwowałam! Dobrze budujesz napięcie, a to trudna sztuka.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania