Obiecuję
Myślisz, że jestem złym człowiekiem? Często pytam o to samego siebie, bo kogóż innego miałbym pytać? Nie mam już rodziny, nie mam przyjaciół. Wszyscy odeszli, a z nimi odszedł świat. Zostałem zupełnie sam w środku czarnej, bezwonnej plamy. A to wszystko tylko i wyłącznie moja wina. Nie wiem jak długo tak jeszcze wytrzymam. W mroku, samotny, z resztkami normalnego jedzenia i wody pitnej. Litr wody, dwa banany i tuzin suszonych daktyli, to jedyne co pozostało mi po mojej głupocie. Och, nie! Zaczekaj! Są jeszcze nic niewarte nasionka krzewów. Tu gdzie teraz jestem nie ma nic. Nie ma ziemi, słońca, roślin, wiatru, żyznej gleby. Jakby ci to zilustrować? Wyobraź sobie kulę przedzieloną na pół. Górna część jest granatowa – to pozostałość po błękitnym niebie. Dół natomiast ma barwę wyblakłego brązu, jest niemalże szary. I ot cała planeta.
Niegdyś była to najpiękniejsza kraina w całej galaktyce. Drzewa próbowały dorównać słońcu, wiatr bawił się w ich małych, zielonych listkach. Kwiaty mieniły się tysiącami jasnych barw, a krzewy uginały się od nadmiaru słodkich owoców. Trawa miała odcień najpiękniejszej zieleni. Rzeki, jeziora i morza były tak czyste, że wykorzystywało się je do wyrabiania luster. Ludzie na tej części żyli w zgodzie z naturą. Nie mieli żadnych zmartwień, (tak przynajmniej mi się zdawało). Szczerze mówiąc nie znałem za dobrze tej części świata. Jedyne co o niej wiem to to, że nosiła nazwę Praeteritum . Żyły w nim różne rasy, które nie mieszały się ze sobą. Byli tu ludzie, którzy zajmowali się pracą na roli lub prowadzili przydrożne karczmy i zajazdy. Elfy, które zamieszkiwały lasy oraz obszary przy morzach i oceanach. O nich niestety wiem najmniej. Intrygowały mnie, a jednocześnie odczuwałem przed nimi strach. Zawsze kroczyły dumnie, odziane w bogate szaty i z mieczami przytwierdzonymi do pasa. W górach żyły Krasnoludy, a głęboko pod ziemią Gobliny. Jestem pewien, że roiło się tam od najróżniejszych istot, których nie poznałem.
Na wchód od Preateritum znajdował się zupełnie inny świat, który nosił nazwę Praesens . Zieleń można było tam zauważyć jedynie w niewielkich doniczkach stojących na parapetach i balkonach wysokich wieżowców. Budowle robiły wrażenie. Większość z nich była oszklona, niektóre miały dziwaczne kształty, ale każde z nich sięgało prawie nieba. Powietrze śmierdziało dymem papierosowym i spalinami. Po ulicach pędziły najnowszej klasy samochody, autobusy i tramwaje. Wszędzie było tłoczno i gwarno, a co najważniejsze, zamieszkiwały tu najokropniejsze kreatury pod słońcem – ludzie. Ta przedziwna rasa, z której niestety i ja się wywodziłem, nie uznawała żadnych wartości. Każdy gnał niewiadomo dokąd i po co. Liczyłeś się tylko ty i nikt więcej. Pojęcie miłości znane było jedynie najstarszym osobnikom, którzy nie byli tak zepsuci jak młodzi. Dla młodych liczył się jedynie zyski i oni sami. Zgadnij, do której grupy należałem ja. Brawo! Do tej drugiej oczywiście. Pędziłem za postępem i bogactwem. Chciałem wdrapać się na sam szczyt drabiny społecznej, pragnąłem by moje imię znane było każdemu. Za te przeklęte wartości, w które wierzyłem gotów byłem sprzedać swoją rodzinę, która nawiasem mówiąc nie miała dla mnie najmniejszego znaczenia. Na co była mi stara, niedołężna matka i ojciec, który niedomagał?
STOP! Czy ty aby się w tym wszystkim nie gubisz? Ja powoli tak. Może zacznę od początku.
Urodziłem się w Praesens dnia 18 grudnia 4617 roku. Z okresu dzieciństwa nie pamiętam za wiele, ale wiem, że chyba byłem szczęśliwy. Pamiętam, że w pewien ciepły wiosenny dzień wybrałem się na pieszą wycieczkę. Wędrowałem samotnie i dotarłem, aż do granicy Praesens i Preaterium. Rok przed moim narodzeniem brama graniczna została zamknięta. Pilnowała ich niewidzialna aczkolwiek potężna siła. Zawsze ciekawiło mnie co znajdowało się po drugiej stronie. Matka mówiła, że to normalny świat, taki jak nasz. Ojciec jednak uchylił rąbka tajemnicy. Ponoć żyły tam baśniowe stworzenia, ale o tym już wcześniej wspominałem. Tajemnica ta bardzo mnie pochłonęła. Całymi nocami studiowałem książki o prastarych legendach, rycerskich pojedynkach i wiecznej miłości. Nigdy nie mogłem zrozumieć tego przedziwnego świata. Autorzy opowiadań często używali określeń takich jak ”miłość”, „przyjaźń”, „sprawiedliwość” i „pokój”, a ja nie miałem pojęcia co one oznaczają. Obawiam się, że aż do teraz nie wiem. Pokazywałem te niesamowite historie dzieciakom z podwórka. Zaczęliśmy bawić się w rycerzy, udawaliśmy królów i błaznów, szlachciców i myśliwych. Nie spodobało się to jednak naszemu przełożonemu, nazwijmy go „Prezydentem”, żeby było łatwiej zrozumieć. Kazał spalić wszystkie „stare” książki. Od tamtego dnia wpajali nam tylko ciężką pracę, mechaniczne myślenie, a oczy przysłaniali bogactwem. Po krótkim czasie wszyscy zapomnieli o przygodach. Ludzie stali się maszynami. Powiedz mi, co wtedy się liczyło?
Mając 26 lat osiągnąłem pozorny sukces. Byłem szefem w najbardziej renomowanej firmie na świecie. Ja i moja załoga zajmowaliśmy się wyrobem najnowszych i najlepszych samochodów, odrzutowców, telefonów, komputerów, broni i innych nowinek technologicznych. Miałem wszystko, jak mi się wydawało, pieniądze, uznanie, ludzie mnie szanowali. Znałem się nawet z Prezydentem. Często pijaliśmy najwyborniejsze, czerwone wino w jego apartamencie, rozmawiając przy tym o przyszłości państwa. Jednak ciągle było mi mało, ciągle chciałem czegoś więcej. W końcu dopiąłem swego. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym poszedłem do prezydenta i podałem mu pomysł otwarcia bram dzielących nasz świat z Praetaritum. Sądziłem, że może dzięki nim czegoś się nauczymy, ale większa część mnie liczyła na tanią siłę roboczą. Jakiż ja byłem okrutny! Prezydent zgodził się z moim pomysłem. Zaproponowałem pokojowe rozwiązanie jednak on wiedział lepiej. Jego ideą była walka zbrojna. Nie mam pojęcia co chciał tym osiągnąć, ale jako jego zaufany doradca i powiernik, zgodziłem się. Moja firma na miesiąc zaprzestała produkcji sprzętów elektronicznych i pojazdów. Skupiliśmy się jedynie na broni. Skonstruowaliśmy ponad 5 tysięcy karabinów, 2 tysiące noży o stalowych ostrzach i kilkaset armat. Do naszej „armii” zaliczały się również bombowce, które latały ponad naszymi głowami. Tak uzbrojeni z łatwością pokonaliśmy bramy i wdarliśmy się do „obcego świata”. Żal mi było patrzeć na tamtejszych ludzi, którzy desperacko próbowali bronić się źle naostrzonym mieczem czy siekierami. Wtedy coś we mnie pękło. Mój organizm zalało dziwne ciepło. Dziś wiem, że było to współczucie, litość i chęć pomocy. Niewiele myśląc pognałem do Prezydenta i błagałem, by przestał ich zabijać i niszczyć ten piękny świat. Odepchnął mnie brutalnie. Upadłem na ziemię. Przede mną wyrosła mała dziewczynka. Nie zapomnę jej strapionego wyrazu twarzy, czerwonych od łez oczu i ubrudzonych ziemią policzków. Szepnęła mi nieme „dziękuję” i wcisnęła do ręki małe zawiniątko. Były to te ziarenka, które mam do dziś przy sobie. Chwilę potem Prezydent, bez jakichkolwiek skrupułów, cisnął w nią nożem. Dziewczynka padła, brudząc ziemię własną krwią. Spojrzałem przed siebie. Tamtejszego obrazu nie zdołam wyrzucić z głowy. Świat stał w płomieniach. Ludzie i te wszystkie nieznane nam istoty krzyczały, płakały i błagały o litość. Natomiast „nasi” bezczelnie śmiali się i zabijali wszystko co się ruszało. Prawdziwa rzeź. Brat zabijał brata. Na moich oczach świat umierał. Nie mogłem pozwolić, by zginęli wszyscy. Rzuciłem się na Prezydenta chcąc wyrwać mu broń z ręki. Sądziłem, że uda nam się dojść do porozumienia. On stał wyniosły i dumny, a jeden z jego ludzi uderzył mnie w głowę czymś ciężkim. Gdy się obudziłem wokół mnie, nie było nic.
Wracamy do początku mojej historii. Czarna plama, pamiętasz? To właśnie tu teraz jestem. Rozumiem już znaczenie nazw naszych dwóch światów, Przeszłość i Teraźniejszość. Rozumiem dlaczego należało je od siebie oddzielić. Tylko teraz jest już za późno. Teraźniejszość zniszczyła Przeszłość, a przecież bez przeszłości nie ma nic. Zastanawiasz się pewnie dlaczego to akurat ja przeżyłem. Już mówię. W obliczu wojny, widząc strach w oczach ludzi i ich bezsilność zacząłem czuć. Nie byłem już tylko maszyną, bezwzględną i podłą. Stałem się człowiekiem z krwi i kości, istotą rozumną i czującą. Ale wiesz co? Jestem z tego dumny! Dzięki temu wiem co to znaczy miłość, cierpienie, ból i smutek.
W mojej głowie kiełkuje pomysł. Dlatego spisuję te dzieje, o których przed sekundą Ci mówiłem. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś to przeczyta. Może moja książka „Aliquid Novi” zainspiruje lub poruszy przyszłe pokolenie. Najbardziej jednak pragnę, by dała ona do myślenia.
Nową erę, którą za chwileczkę będę tworzył nazwę „Aliquid Melius” . Wykorzystam do tego nasionka, które dała mi dziewczynka.
Miałem nieco ułatwione zadanie, ponieważ na niebie było Słońce. Światło i ciepło jest niezbędne do wzrostu roślin. Wystarczyło znaleźć jeszcze wodę. Tylko, że w promieniu kilkunastu kilometrów nie było ani jednego strumyczka czy choćby źródełka. Na dłoń wysypałem całą zawartość płóciennego woreczka. Były tam rozmaitego koloru i kształtu „kamyczki”. Wyszukałem wśród nich niebieski, kształtem przypominający łzę. Uniosłem go ku słońcu. We wnętrzu łzy dostrzegłem wodę obijającą się o jej krawędzie. Rzuciłem nasienie na suchą ziemię. Chwilę później moim oczom ukazał się wielki, bezgraniczny ocean. Tafla wody wydała się spokojna. Natychmiast poczułem na skórze przyjemny powiew wiatru. Szybko chwyciłem kolejne ziarenko. Wyrosła z niego bujna, zielona trawa. Ułożyłem się w śród niej i smacznie zasnąłem.
Kolejnego dnia zdałem sobie sprawę jak bardzo bolały mnie kości i jak bardzo byłem zmęczony. W ostatnim czasie mało sypiałem, ponieważ nie rozróżniałem nocy od dnia. Usiadłem wygodnie i spojrzałem na to co już miałem. „Czegoś brakuje. To nie jest jeszcze doskonałe.” Myślałem w kółko. Sprawdziłem co jeszcze było w magicznym woreczku. Po kolei rozrzuciłem kwiaty, drzewa i inne rośliny, które dawały owoce i schronienie przed słońcem. Wciąż było mi mało. Bałem się, że znów ogarnie mnie żądza i chęć posiadania coraz to większej ilości rzeczy.
Zostały już tylko dwa ziarenka. Jedno z napisem „Animalia” , a drugie z „Homo Sapiens” . Znałem oba te słowa, ale jednych stworzeń bałem się bardziej od drugich. Przejmował mnie strach na myśl, że ludzie mogą być tacy jak ja. Pragnąłem jednak, by mogli się rozwijać, by cieszyli się z tego co im dałem. Jak wspaniale byłoby widzieć ich uśmiechnięte twarze, wolne od trosk. Gdy o tym myślę, w me serce wstępuje nadzieja. Dałem życie zwierzętom. Cała planeta zaroiła się od owadów, ptaków, płazów, gadów i ssaków. Wszystkie te organizmy żyły w symbiozie. Miło jest patrzeć jak się rozmarzają, biegają, pląsają w wodzie czy zataczają koła nad moja głową. To istny raj. Wszystko jest tu idealne. Nie chcę tego zniszczyć, ale chcę również z kimś się tym podzielić.
Dwudziestego dnia wykorzystałem ostatnie ziarenko jakie mi pozostało. Powietrze wypełnił przyjemny zapach. Widziałem jak ludzie po prostu się pojawiają. Było ich mnóstwo. Nie zdołałem policzyć ile dokładnie. W noc po narodzeniu się nowych istot obudził mnie przenikliwy chłód. Nie kryłem zdziwienia i niejakiego lęku, gdyż tutaj zawsze panowała piękna, ciepła pogoda. Usiadłem lekko, opierając się delikatnie o potężny kamień. Po ziemi sunął czarny cień. Chwile potem pod drzewem, naprzeciw mnie, ukazał się człowiek. Różnił się od pozostałych. Miał na sobie ubranie wykonane z materiału jaki już kiedyś widziałem, jego oczy były zielone, przenikał nimi mrok. Jego twarz złudnie przypominała twarz Prezydenta. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu poczułem przerażenie. Już wtedy wiedziałem, że szykuje się coś złego. Przez kilka następnych dni obserwowałem dziwnego przybysza. Nazwałem go „Incertitudinem” . Przejawiał on cechy przywódcze, choć trzymał się od wszystkich z daleka. Ciągle chodził jakby zadumany. Któregoś dnia spytał mnie czy wszystko tu jest dobre. Nie chciałem kłamać i ujawniłem mu to czego nie powinienem. Istniało bowiem małe źródełko u stóp wysokich wzgórz. Było to źródło życia. Stamtąd pochodziła cała energia. Skażenie go oznaczało koniec szczęśliwości. Początek normalnego życia. Zaznanie smaku goryczy. Na szczęście zanieczyścić źródełko mógł jedynie mój kamień, który miałem cały czas przy sobie. Miał on kształt orlego dzioba i krwistoczerwony kolor. Od opowiedzenia mu o tym nie sypiałem już spokojnie. Do mego umysłu wdarła się trwoga.
Budzę się ponownie. Otaczają mnie piękne istoty, podobne do tych z pradawnych legend. Jak one się nazywały? Elfy? Tak, to elfy! Ich nie można pomylić z żadnymi innymi. Mają piękne długie włosy, ich twarze są nieskazitelne, a oczy jasne. Nie mam pojęcia gdzie jestem, ale to nie świat, który stworzyłem. Zaczynam się bać. Ponownie. Sama obecność elfów mnie uspokaja, ale czuję, że coś jest nie tak. Podnoszę się i idę w stronę najjaśniejszego elfa. Ma on wplecione we włosy błękitne, delikatne kwiatki, które świetnie kontrastują z jego bladą cerą.
Nie mogę otrząsnąć się po tym co pokazał mi kilka godzin temu. Okazało się, że pod nami istnieje oddzielny świat. Świat wojny, głodu, a równocześnie szczęścia i pokoju. Dwa różne oblicza w jednym miejscu. To to, czego się bałem. Zmieszania Przeszłości z Teraźniejszością. Teraz ja jestem ponad nimi wszystkimi. Opiekuję się ludźmi i ich nowym światem, bo to ja ich stworzyłem. Incertitudinem wykradł mi kamień i zniszczył źródełko. Przenieśliśmy się do świata z mojego koszmaru. Panuje tu jednak niejaka równowaga, ale dlaczego niektórzy dostali radość i pokój, a inni wojnę, śmierć i strach? Moim zadaniem jest ich chronić.
Poznałem świat, by go odrodzić na nowo, a potem zniszczyć.
To nie miało się tak skończyć.
Podejmę jednak nowe zadanie jakie postawił przede mną los. Pomogę ludziom wygnanym i potrzebującym. Postaram się, by ci, którzy żyją szczęśliwie nie zaznali smutku.
Jeszcze kiedyś powrócimy do mojej ery.
Obiecuję.

Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania