Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Obleśny wojownik. Epizod 1. Objawienie #1
[Najpierw kilka słów wstępu.
W sumie nie wiem, czy powinnam to tu zamieszczać, no ale… „Odcinek pilotowy” zwykle jest po to, aby, mówiąc krótko, „wybadać grunt”, niech zatem tak właśnie będzie.
Tytuł jest roboczy – dopóki nie wymyślę czegoś lepszego (raczej nieprędko). Tekst w początkowym zamyśle miał mieć znacznie większą warstwę humorystyczną niż ostatecznie ma, jednak zalecam traktowanie go z dużym przymrużeniem oka. ;)
Uprzedzam – tekst zawiera słownictwo powszechnie uznawane za wulgarne.
Cały „pilot” jest dość długi, dlatego podzieliłam go na kilka krótszych fragmentów, żeby nie zabijał ścianą tekstu – jednakże silnie rekomenduję czytanie całości „za jednym zamachem”, bo tylko wtedy ma to jakikolwiek sens. ;)]
EPIZOD 1. Objawienie [pilot]
Gospodę wypełniał gwar podniesionych głosów. Pijackie rechoty przeplatały się z coraz bardziej wymyślnymi i skomplikowanymi wiązankami przekleństw. W dodatku ten cały zaduch, w którym wyraźnie dominowała intensywna woń oparów alkoholowych – już od samego ich wdychania można było nawalić się w sztok. To wszystko doprawione jeszcze kwaśnym smrodem potu, zmieszanym z odorem tego wszystkiego, co nagle przestało mieścić się w żołądkach gości i postanowiło czym prędzej się z nich wydostać. Raj dla opojów, piekło dla tych, którzy następnego dnia będą zmuszeni posprzątać po tej jakże udanej zabawie. Do tych drugich należała Irenka Jończykówna, córka właścicieli tego przybytku, zawsze chętnie obłapiana i nagabywana przez tych pierwszych, ilekroć akurat przechodziła obok.
Bądźmy jednak szczerzy – dziewczę było dość wątpliwej urody. Blade i kościste bardziej nawet niż sama kostucha, a w dodatku o języku jadowitszym niźli całe stado żmij. Zdaniem większości, to wszystko zdecydowanie przeczyło wizerunkowi rubasznej karczmareczki o wiecznie rumianych policzkach i wielkich, przyciągających pełne zachwytu spojrzenia… oczach. Ale, jak to mówią, jak się nie ma, co się lubi… Ani w samej szacownej wsi Łapiduchy, ani w najbliższej jej okolicy nie było wszakże żadnej gospody poza tą, a Janusz i Krystyna Jończykowie mieli tylko jedną córkę, którą mogli zmusić, by w niej pracowała. Aczkolwiek ich jedynego syna, Karola, z daleka także nietrudno było pomylić z dziewczyną. Chłopak mógł się bowiem poszczycić niemal równie wątłą posturą co Irenka, będąc przy tym od niej znacznie bardziej urodziwym – nic zatem dziwnego, że takie zestawienie często spotykało swoich sympatyków. Właściwie każdy z gości mógł znaleźć tu coś dla siebie. Samo rodzeństwo nie miało w tej sprawie zbyt wiele do powiedzenia, wszak interes musiał się kręcić, a skoro gospoda nie przyciągała klienteli dobrym jadłem, mocnymi trunkami czy miłą atmosferą, to jakimż innym orężem mogli wojować?
Janusz Jończyk cieszył się powszechnie opinią szabrownika i dusigrosza, lecz wystarczyło, by zasłynął również z żelaznych pięści i znacznie mniej żelaznej cierpliwości, aby nikt szczególnie głośno mu tych jego przekrętów nie wypominał. Sam gospodarz uważał, że po prostu jako jeden z nielicznych potrafi docenić prawdziwą wartość pieniądza, więc bardzo skrupulatnie obliczał wszelkie wydatki i dbał, by gospoda przynosiła zyski, mające rzekomo zabezpieczyć przyszłość jego rodziny. Swym potomkom wytrwale wpajał podobne zasady, nie wahając się przed wygłaszaniem życiowych mądrości w rytm uderzeń swego najlepszego skórzanego pasa.
Tylko żony nigdy nie udało mu się utemperować. Pewnego dnia doszedł po prostu do wniosku, że ciszę i spokój ceni sobie znacznie wyżej od jej pełnego posłuszeństwa. A Krystyna miała naprawdę donośny głos i dobrze wiedziała, jak go wykorzystać. Mówiąc najogólniej, była też cholernie leniwym babskiem, a takie zawsze lubią sobie pozrzędzić. Za swoje najbardziej fascynujące hobby zapewne uznałaby obżeranie się do granic obrzydliwości. Jej motto życiowe najwyraźniej brzmiało: „lepiej zjeść i odchorować, niżby miało się zmarnować”. Dziećmi przestała się jakoś szczególnie interesować, gdy tylko nauczyły się stawiać pierwsze samodzielne kroki. Irenka nienawidziła matki do tego stopnia, że sama w pewnym momencie również zaczęła pochłaniać niezliczone ilości jedzenia, by zagłuszyć nim swoją złość. Na przekór samej sobie wyjadała matce jej ulubione przekąski, szczególnie golonki w piwie. Kończyło się to najczęściej tym, że wrażliwy żołądek dziewczęcia nie wytrzymywał takiego tempa, więc Irenka zaczęła coraz bardziej regularnie wyrzucać z siebie nadprogramowy pokarm w krzakach za własną chałupą. Koniec końców, wpadła w coś, co obecnie nazwalibyśmy bulimią, w wyniku czego bardzo mocno straciła na wadze, a w wieku kilkunastu lat popsuła jej się większość zębów, pozostawiając po sobie dość paskudny odór. Dlatego też obecnie, ilekroć ktoś decydował się pójść z nią na zaplecze gospody lub zaciągnąć do jakiejś stodoły, najchętniej brał ją od tyłu – co prawda w takiej pozycji istniała spora szansa poobijania się o jej kościste pośladki, lecz lepsze to od narażania się na wdychanie cuchnących oparów jej oddechu.
Tego wieczora, gdy Irenka rzuciła kilka pospiesznych spojrzeń po zgromadzonych w gospodzie gościach, mogła śmiało stwierdzić, że właściwie nie było wśród nich nikogo, kto nie gościłby chociaż raz między jej chuderlawymi nogami. Co najmniej połowie zdążyłaby już pewnie urodzić po gromadce dzieci, gdyby nie to, że wraz z utratą wagi straciła także swą dziewczęcą płodność, ponieważ ustały jej comiesięczne krwawienia. Odpowiadało jej to – wszak ani ona, ani tym bardziej jej rodzice, nie mogli sobie pozwolić na mnożenie kolejnych gąb do wykarmienia pod jednym dachem. Można zatem rzec, że obecna sytuacja była szczęśliwym zrządzeniem losu dla wszystkich.
W pewnej chwili jej znudzony wzrok zatrzymał się w ciemnym kącie, gdzie pod starym, odrapanym stołem wylegiwał się w najlepsze jeden ze stałych klientów, zarówno jakże gościnnych progów gospody jej ojca, jak i jej własnych. Uśmiechnęła się pod nosem – nie po raz pierwszy i na pewno nie ostatni widziała go w takim stanie. Mimo to, był jednym z nielicznych, których naprawdę lubiła. Kiedy nie pił, co ostatnio zdarzało mu się coraz rzadziej, był zwyczajnym, miłym gościem z lekką nadwagą, wiecznie udręczoną miną, zaniedbaną brodą i wielkimi worami pod oczami. Czasem nawet przynosił jej bukiety z polnych kwiatów lub jakieś drobne prezenty, o ile akurat jakimś cudem było go na nie stać. Często zabawiał ją żartami albo mówił kilka pochlebnych słów na temat jej urody. Bywało też, że patrzył jej w twarz, kiedy się pieprzyli, a po wszystkim miewał jakieś głupie poczucie winy i zaczynał opowiadać niestworzone historie o tym, jak to kiedyś zabierze ją „w świat” lub inne brednie, podobne do tych, które rozochoceni młodzieńcy lubią opowiadać naiwnym dziewicom, żeby wślizgnąć im się między nogi. Ale ona od dawna nie była już naiwną dziewicą, a on radosnym młodzianem. Łączyło ich właściwie tylko to, że oboje mieli przed sobą przyszłość o bardzo wątpliwej jakości i lubili zabijać rozczarowania, przesadnie zaspakajając swoje przyziemne potrzeby. A następnie, w oczekiwaniu na kolejną ku temu okazję, w konwulsjach wypluwali z siebie skutki tych krótkich chwil zapomnienia. To jednak wystarczało Irence, by czuć z tym biedakiem jakąś więź. Czasem nawet się przy nim uśmiechała – tak szczerze, jak przy nikim innym i zapewne właśnie dlatego czuła potrzebę okazywania mu choćby odrobiny troski. Co jeszcze nie oznaczało, że zawsze lubiła to robić.
– Jędrek, rusz no się! – warknęła, próbując przekrzyczeć pobliskie rechoty grupy opijusów. Dla wzmocnienia efektu zasadziła leżącemu porządnego kopniaka w ten jego przesadnie wydatny brzuch. – Wstańże, stary capie, zanim znowu zapaskudzisz mi cało cholerno podłogę! Dyć mi już to sprzątanie po tobie downo obrzydło!
Jedyną odpowiedzią, jaka nadeszła spod stołu, był stłumiony bełkot, z którego Irenka zdołała zrozumieć jedynie kilka mało wyszukanych przekleństw i złorzeczeń. Westchnęła ciężko. Naprawdę nie miała najmniejszej ochoty się z nim szarpać, ale jeszcze mniej uśmiechało jej się sprzątanie jego bałaganu. Znała go wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że to już ostatni moment na podjęcie próby nakłonienia go do wyjścia stąd o własnych siłach. Gdyby pozwoliła mu tak jeszcze trochę poleżeć, w którejś chwili zapewne poderwałby się nagle na nogi i zwyzywał pierwszego lepszego mięśniaka, wywołując pijacką burdę, po której ona, prócz standardowych rzygów i moczu, musiałaby zmywać także ślady krwi – a krew zmyć było najtrudniej.
– Jędrek! – ponowiła próbę, pochylając się, by szarpnąć go za ucho. – Ty pieprzony…
– Zostaw. – Niski, tubalny głos zagrzmiał nad jej głową, a zaraz potem silne palce zacisnęły się wokół wychudzonego ramienia niczym kleszcze, podciągając dziewczynę z powrotem do pozycji stojącej. – Sam zara wykopię to ścierwo za dźwierze, coby panienka nie musiała brudzić se rączek… – Gwałtownym ruchem przyciągnął ją ku sobie, aż oparła się plecami o potężną klatkę piersiową. – Trza mi tylko najsampierw zadbać o pilniejsze potrzeby. – Jedną z wielkich, spracowanych dłoni bezwstydnie zakrył drobną pierś Irenki. – Tęskno mi już do twoich wrzasków, panienko, a chwilę tymu nieźlem oskubał w karty kilku starych durniów.
Irenka głośno przełknęła ślinę. Mężczyźni! Wszyscy tacy sami – wiecznie tylko o sobie i swoich potrzebach, a kiedy to oni są komuś potrzebni, zwykle mają to gdzieś. Jej cholerny ojciec, na przykład, nigdy nawet palcem nie kiwnął, kiedy ona użerała się z co bardziej agresywnymi albo napalonymi gośćmi. Reagował tylko w ostateczności, nie pomagał nawet sprzątać, chyba że sterczenie nad nią z pasem w ręku można by nazwać pomocą. Mogła liczyć wyłącznie na brata, ale tym razem akurat nie było go w pobliżu. A Marek Konieczny, miejscowy kowal, nie należał do ludzi, którzy potrafią przyjąć i zaakceptować odmowę. Był wielki jak dąb i silny jak tur, już samym swoim wyglądem budził respekt w całej wiosce i najbliższej okolicy. W domu miał żonę i czwórkę dzieci, piąte aktualnie w drodze, a właściwie już prawie na miejscu, ale większość zarobionych pieniędzy przepijał lub przegrywał w karty pod tym dachem, przy swoim ulubionym stoliku, zza którego wstał chwilę temu. Jego biedna małżonka początkowo próbowała z tym walczyć, ale ostatecznie skapitulowała gdzieś między jednym a drugim złamanym żebrem. Marek zwykle brzydził się jej dotykać, kiedy była w zaawansowanej ciąży, więc w takich momentach małżeńskie obowiązki przejmowała drobna, uległa Irenka. Kowal bywał brutalny na wiele możliwych sposobów, sam otwarcie przyznawał, że lubi słuchać kobiecych krzyków, lecz przynajmniej zostawiał na tyle wysokie napiwki, że Irenka mogła cichaczem odkładać część grosza tylko dla siebie, w tajemnicy przed rodzicielami. Czasem pozwalała sobie na nieśmiałe marzenia, że może któregoś dnia, również dzięki hojnej prawicy kowala, rzeczywiście będzie mogła ruszyć w świat, jak najdalej od tej ohydnej dziury, w której przyszło jej żyć. Lecz zaraz potem przypominała sobie zwykle o swoim kochanym bracie, którego nie potrafiłaby zostawić, a nawet o biednym Jędrzeju Wiśniewskim, dzięki któremu czasem się uśmiechała – i o ten solidny mur jej marzenia się rozbijały.
Komentarze (21)
Jeśli wyszło autentycznie, to bardzo mnie to cieszy. Dziękuję za miłe słowa! ;)
"równie wątłą posturą, co Irenka" - tu też, porównanie proste
"po prostu do wniosku, że ciszę i spokój cieni sobie" - ceni*
"Mimo to, był jednym z nielicznych" - bez przecinka
Udało Ci się stworzyć taki staroświecko-nowoczesny klimacik, podoba mi się. Przywodzi mi na myśl "Malowanego człowieka", za co niezmiernie Ci dziękuję. Podoba mi się strasznie ta Twoja ironia i sposób, w jaki opisujesz przedstawioną rzeczywistość - bez ubarwień, z taką lekkością i prawdziwością, aż chce się wierzyć w istnienie tych wszystkich ludzi, choć niekoniecznie chciałoby się ich spotkać :) Ode mnie 5, na dzisiaj koniec, ale jeszcze wrócę doczytać dwie pozostałe części :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania