Obrzeżyny

Obrzeżyny

Pogodny wieczór zbliżał się małymi krokami, szum wiatru i szeleszczące liście tworzyły

coś w rodzaju pieśni, pieśni śpiewanej niegdyś przez wędrowców przemierzających odstępy

najodleglejszych zakamarków świata. W oddali od czasu do czasu rozbrzmiewały głosy

leśnych zwierząt. Całą harmonię przerywały równomierne tupoty końskich kopyt.

Posłańcy dosiadający swoich rumaków, tworzyli ze zwierzęciem jedną całość. Byli to

ludzie obyci z trudami podróży, niejednokrotnie nocujący w przedziwnych miejscach. Broń w

pogotowiu, otwarte oczy i uszy oraz zachowanie zimnej krwi, pocztowcy posiadali wszystkie

te cechy.

Tego dnia Tadeusz miał specjalne zadanie. Z samego świtu wyruszył z Przasnysza do

Ciechanowa, musiał dostarczyć ważne dokumenty do zamku książąt mazowieckich. Droga

wiodła przez lasy i pustkowia. Jeśli pogoda była dobra, jeździec tej klasy powinien pokonać

dystans w trzy godziny. Jak przystało na fachowca z tej dziedziny Witkowski, tak brzmiało

jego rodowe nazwisko, wykonał zadanie z należytą pieczołowitością i w godzinach

popołudniowych był gotowy do powrotu.

Jednak jego charakter, na który często narzekała żona, kolejny raz wziął górę nad

obowiązkiem. Pan Witkowski, a był on szlachcicem nie posiadającym własnych dóbr

ziemskich, zamiast w drogę powrotną udał się do pobliskiej karczmy o głośnej nazwie

„Słoneczko”. Tam jak to na hulakę przystało zabawił kilka godzin.

Wieczór nastał szybko, zaś Tadeusz pomimo rad, jakie dawali mu jego kamraci

postanowił ruszyć w drogę powrotną. Dobry humor oraz poczucie spełnionego obowiązku

towarzyszyły Tadeuszowi podczas powrotu. Znał drogę jak własną kieszeń. Przeczucie od

samego rana podpowiadało mu, że to jest jego szczęśliwy dzień. Z każdą upływającą minutą,

bukłak wina jaki wisiał przywiązany do końskiego siodła, stawał się coraz lżejszy, zaś humor

jak zawsze dopisywał Witkosiowi – tak nazywali go przyjaciele.

Jego grubiańskie a nawet ordynarne śpiewy unosiły się po całej okolicy, przyciągały

słuch wszystkich żywych stworzeń. Piękne, bezchmurne niebo, miliony gwiazd, wszystko to

nastrajało pozytywnie pana Tadeusza. Cóż mógł potrzebować w danej chwili? Jak każdy z

łatwością potrafi się domyśleć, towarzystwa.

W oddali usłyszał tupot końskich kopyt, równomierny, miarowy, jednak zupełnie nie

podobny do tych naszych mazowieckich, jak to określał Witkowski.

- Z pewnością to jakiś Rusin, albo Litwin - pomyślał sobie.

Oni zawsze wyróżniali się spośród innych pocztowców, podkowy ich koni były

lżejsze, wydawały dźwięki połączone z cichym szelestem.

- Szkoda jedynie, iż bukłak jest coraz lżejszy - powiedział Tadeusz.

Następnie uśmiechnął się pokazując zęby, tak jak zawsze to czynił.

W pewnym momencie przyszła mu do głowy pewna myśl. Rusin, Litwin, tutaj, o tej

porze. W jednej chwili oprzytomniał, chwycił mocno cugle. Nasłuchiwał. Dźwięki jakie teraz

dochodziły do jego uszu, zaczynały wzbudzać w nim poruszenie i obawę.

Witkowski był szlachcicem, więc nie należał do tych „bojących”, jak sam często

mawiał na mieszczan i chłopów. Jednak odgłosy w zastraszająco szybkim tempie stawały się

coraz bardziej słyszalne. Ponownie mocno chwycił cugle, ujrzał w niewielkiej odległości od

siebie rysy postaci, dostrzegł jedynie, jak przypuszczał jeźdźca w czarnych szatach, okrytego

połyskującą peleryną. Odległość pomiędzy nimi wynosiła około kilometra. Stojąc na szczycie

góry Tadeusz starał zorientować się czy traktem nie podąża więcej osób.

Po lewej stronie drogi dostrzegł ruiny starego cmentarza, pamiętającego jeszcze czasy

wypraw rycerzy zakonu krzyżackiego na ziemie północnego Mazowsza. Kilku pocztowców

przestrzegało go przed tym miejscem. Doradzali mu omijanie, go zarówno w dzień jak i w

nocy. Miejscowi chłopi opowiadali o postaciach, jakie pojawiały się zarówno na samym

cmentarzu jak i wokół niego.

Szczególnie jesienią i wczesną wiosną, działy się tam sceny mrożące krew w żyłach.

Zapowiedzią często była gwałtowna zmiana pogody. W przeciągu kilku minut zrywał się

potężny wiatr, powstawały trąby powietrzne mające po kilkanaście metrów wysokości.

Następnie wyłaniały się z nich postaci, przypominające rycerzy w białych szatach.

Z lasu przylegającego do lewej części cmentarza, pojawiali się jeźdźcy w czarnych

strojach. Narzucone na nich peleryny upodabniały ich do ptaków, które za chwilę uniosą się w

górę, żeby łatwiej zaatakować swoją zdobycz.

Następowało starcie mrocznych rycerzy, podczas którego było słychać identyczne

odgłosy, jakie unoszą się nad polem bitewnym. Przerażające, sprawiały wrażenie

wydobywających się z najgłębszych czeluści Ziemi. Wycie, końskie rżenie, ludzkie krzyki i

szydercze śmiechy, robiły wrażenie pochodzących z gardeł potępionych istot.

Mieszkający w pobliżu chłopi omijali ten cmentarz wielkim łukiem. W związku z tym

popadał w coraz większą ruinę. Zapadłe groby, poniszczone pomniki odsłaniały drewniane

trumny, ukazując ich wygląd. Grobowce splądrowane przez złodziei, którzy wynieśli

wszystko co miało jakąś wartość. Wygląd cmentarza sprawiał wrażenie miejsca gdzie zło

zadomowiło się na dobre.

Witkowski pomyślał, że jeździec zakończy podróż na cmentarzu. Jednak ominął go z

prawej strony i z dużą szybkością zbliżał się do Tadeusza, odległość malała z każdą sekundą.

Wszystko w jednej chwili stało się dla niego wielkim koszmarem, czymś niewyobrażalnym.

- Może to tylko nadmiar alkoholu we krwi – powiedział.

Ruszył, galopujący koń niósł go drogą pośród leśnych ostępów. Rozumowanie

Witkowskiego było proste, postanowił w jak najszybszy i najprostszy sposób zgubić

przybysza. Jednak ten, cały czas podążał za nim. Tupot końskich kopyt jaki dochodził do uszu

Tadeusza, przypominał mu bicie w bębny, odgłosy rozchodziły się po całym lesie, coraz

głośniejsze i coraz bliższe. Czuł je, były tuż, tuż. Miał wrażenie że stoi w miejscu, obraz

zatrzymał się również w miejscu. Wszędzie takie same drzewa, identyczne. Tysiące

bliźniaczych drzew i krzewów, które tworzyły swoisty podkład muzyczny pod ten piekielny

tupot.

- Nie, to nie jest koń, ale jak nie koń, to co u diabła to może być? – zaklął.

Siła woli sprawiła, że obejrzał się za siebie, dostrzegł postać poruszającą się na dwóch

nogach, zaś wcześniej widziana peleryna była zwykłym odzieniem jakie nosił każdy

zaściankowy szlachcic. Spod niej wystawały nogi zakończone końskimi kopytami i

nienaturalnie szerokim odstępem pomiędzy nimi. Istota ta poruszała się w sposób

nienaturalny, lekko odbijając się od podłoża, co pozwalało jej na szybsze pokonywanie i

mniej problemowe pokonywanie dystansu. Nie grzązł w piasku jak koń i niebywale szybko

zbliżał się do Tadeusza, żadne próby poganiania rumaka nie przynosiły oczekiwanego skutku.

Strach i przerażenie zaczęły wbijać się w umysł szlachetki.

- Cóż mam czynić? – pomyślał.

Niespodziewanie, ujrzał w niewielkiej odległości pośród drzew, ognisty płomień.

- To może być jedyna szansa na uwolnienie się od niechcianego natręta – pomyślał.

Mocniej podciągnął końskie cugle, zaś ostrogi przedniej marki wykonywały swoją

rolę. W kilka chwil później znalazł się na dużej polanie, porośniętej trawą sięgającą kolan. Na

samym środku ujrzał, oświetloną chatkę ze wszystkich stron bardzo jaskrawym światłem.

Patrząc na nią, nasz bohater odniósł wrażenie, że światło jest koloru błękitnego, może nawet

granatowego. Drzwi były uchylone, zaś ze środka dobiegał bełkot, kogoś kto użala się nad

swoim losem. Dziwne pojękiwania, przeciąganie wyrazów, stwarzały wrażenie kakofonii

dźwięków.

– Do diabła! – zaklął Witkowski.

W co ja się wpakowałem. Źle mi było biesiadować i zabawiać się z karczmianymi

dziewkami. Cóż robić, z jednej strony tajemnicza chata z drugiej przybysz, raczej nie

nastawiony przyjaźnie - pomyślał.

Szybko zeskoczył z konia, przywiązał go naprędce do drzewa i słysząc za plecami

donośny stukot kopyt, wślizgnął się przez uchylone drewniane drzwi do środka. Jednoizbowa

chata była oświetlona lampą naftową, stojącą na dużej drewnianej ławie. Obok ławy na ziemi

znajdowała się trumna, wykonana z grubych i dobrze wyciosanych desek dębowych. Na

jednym jej krańcu stała woda święcona, zaś na drugim kreda.

- Jeszcze tylko umarlaka mi tutaj brakuje - zaklął szlachetka.

Jednak prawdziwy powód niepokoju znajdował się na zewnątrz i z każdą mijającą

sekundą zbliżał się. Z oddali dobiegało pojękiwanie i szlochanie, takie jakie możemy spotkać

na pogrzebie, kiedy tracimy bliską osobę. Coraz głośniejsze dźwięki świadczyły o tym, że

monstrum jest coraz bliżej. Nocna cisza potęgowała siłę odgłosów.

- Co to jest do cholery! - zaklął.

Wyjął z pochwy szablę, czekał.

- Jest, zbliża się – powiedział szeptem.

Usłyszał jedynie przeraźliwy koński skowyt, był tak krótki, iż Witkowski nie miał

pewności czy już jego rumak wita się z przybyszem. Uczynił dwa susy i stanął koło drzwi,

zaryglował je od wewnątrz.

- Żadna to zapora, te stare drzwi – zaklął.

Zaczął szybko rozglądać się po izbie. Ujrzał drewniany krzyż.

- Mocne dębowe drzewo powstrzyma na jakiś czas intruza - pomyślał.

Podbiegł do drzwi i podparł je krzyżem. Szukał dalej. Kompletna pustka,

zdenerwowany i trochę zrezygnowany stanął w rogu chaty, czekał.

Ciemność i cisza zaczęły współgrać ze sobą. Szelest trawy, szum liści i te delikatne

szuranie. Nieznajomy okrążał dom, czegoś szukał. Jaki miał w tym cel, co chciał osiągnąć?

Myśli kłębiły się w głowie Tadeusza, nie dając mu spokoju. Czuł się jak zwierzyna w klatce,

czekająca na swojego Pana i wybawiciela z cielesnych utrapień.

Jest przed drzwiami, usłyszał stukanie. Wzrok skierował na najsłabszy punkt domu.

Był przygotowany na to, że drzwi zostaną wyważone a postać wtargnie do izby w przeciągu

kilku sekund. Znowu, delikatne pukanie.

- Mam nadzieję, iż to nie ta piekielna istota – powiedział cicho Tadeusz.

Zaczął zerkać w lewo i w prawo. Jego myśli przepełniał potworny strach. Nie czuł

bólu, czuł niechęć do otaczającej go rzeczywistości i istot jakie go otaczały.

- Drogi kolego, wiem że mnie słyszysz - odezwał się głos o barwie spotykanej jedynie

w snach. - Czy możesz mnie wpuścić do środka, czekam! - dodał.

W jednej chwili wołanie przerodziło się w dziwnie szyderczy, piskliwy chichot.

Na zewnątrz panowała idealna cisza, którą zakłócał szelest trawy. Pocztowiec

nasłuchiwał.

- Odgłos przybliżał się, czyżby był już w środku – pomyślał zaniepokojony Tadeusz.

Był przekonany, iż dobiega ze środka pomieszczenia. Spojrzał w stronę trumny. To z

jej wnętrza wydobywał się piekielny śmiech. Zrobił dwa kroki w przód, nagle został uderzony

potężną niewidzialną siłą, runął na ziemię. Usłyszał głos dobiegający z wnętrza trumny.

- Chętnie bym to uczynił, jednak jestem skrępowany, mam na sobie dwa potężne

głazy, w żaden sposób nie mogę się z nich wyswobodzić! - krzyczał nieboszczyk. Jeden z

nich krępuje moje nogi, drugi leży na mojej piersi. Czuję się bezsilny – zakończył.

- Postaraj się rozkołysać trumnę, niech spadną na ziemie krępujące cię potworności –

dobiegł głos z zewnątrz.

Trumna zaczęła powoli lecz dość regularnie kołysać się. Naczynie z wodą przesuwało

się w lewą stronę, milimetr po milimetrze zbliżało się do brzegu.

Tadeusz obserwował całą sytuację z ogromnym przerażeniem.

Postać z zewnątrz czując a może i widząc w jakiś niezrozumiały dla pocztowca sposób

wnętrze domu, zaczęła dopingować swojego kompana. W pierwszej chwili zerwał się potężny

wiatr, zaczęły łamać się gałęzie i uderzać w ledwo co stojąca chatkę. Zaryglowane drzwi

zaczęły trzeszczeć, można było odnieść wrażenie, że zaraz wypadną z zawiasów i otworzą

drogę dla znajdujących się na zewnątrz czarcich stworów.

Pośród tych nieludzkich odgłosów można było usłyszeć wyraźne wskazówki dla

nieboszczyka. Były to różnego rodzaju zaklęcia w językach nieznanych przez Witkowskiego.

Wycie, piski i przerażający chichot dobiegały z zewnątrz. Z każdą minutą nasilały się,

przeszywając umysł szlachcica. Czuł, że jeżeli sytuacja potrwa jeszcze dłużej, głowa

eksploduje mu i wyzionie ducha.

Z wielkimi problemami stanął na nogi, podszedł do trumny. Naczynie z wodą

święconą postawił na jej środku, kredy użył do narysowania okręgu wewnątrz którego

znalazła się trumna. Następnie namalował kredą na drzwiach krzyż. W jednej sekundzie drzwi

przybrały kolor niebieski, istoty zaczęły przeklinać widząc zaistniałą sytuację. Tadeusz

postanowił narysować krzyże w odległości dwumetrowej, na wszystkich ścianach pokoju.

Całe pomieszczenie stało się błękitne, kolor wpłynął kojąco na nerwy Tadeusza. Poczuł błogi

spokój.

W związku z zaistniałą sytuacją, czarty nie czekając zbyt długo, przystąpiły do ataku.

Próby wyważenia drzwi, kończyły się na głośnych przekleństwach i nieludzkim wyciu,

spowodowanych bólem jakie istoty doznawały podczas ich szturmu. Próby powtarzały się

kilkunastokrotnie. W końcu postanowili wedrzeć się do chałupy przez dach, co mogłoby się

udać, gdyby nie upływający czas, który działał na ich niekorzyść. Zaczynało świtać.

Belki podtrzymujące dach nie sprawiły większych problemów nocnym postaciom.

Jedna z belek spadając uderzyła Tadeusza w głowę, poczuł mocny ból, widział czarne postaci

jakie miewał nieraz w najczarniejszych snach. Pół zwierzęta, pół ludzie, twarze sprawiały

wrażenie płonących. Ciała zniekształcone, zdeformowane w przerażający sposób. Niektórzy z

nich poruszali się podobnie jak ludzie, inni pełzali.

W oddali było słychać pianie koguta.

- Uwolnijcie naszego brata a tego człowieka zabieramy ze sobą, tylko spieszcie się –

krzyczała postać przed którą Witkowski uciekał.

Słysząc te słowa nasz dzielny szlachetka osunął się na ziemię i poczuł duży spokój.

Obudziły go jakieś głosy dochodzące z zewnątrz, było jasno. Powoli podszedł do

drzwi, odryglował je i wyszedł na zewnątrz. Ujrzał ludzi, którzy prawdopodobnie przybyli

zabrać nieboszczyka, jednak widok naszego bohatera stojącego w drzwiach chaty, tak bardzo

przeraził ich, iż jak jeden mąż rzucili się do ucieczki!

Witkowski spojrzał się na nich z politowaniem i ze znanym jedynie sobie poczuciem

humoru powiedział.

- Przede mną uciekacie a tego jegomościa wewnątrz przyszliście witać! - krzyknął.

Niech to szlag pomyślał, czas na mnie, już i tak za długo tutaj zabawiłem. Rozejrzał

się dookoła, licząc że może wypatrzy swojego rumaka. Zastanawiał się co za jegomość

spoczywa w trumnie, jednak po namyśle postanowił ciekawość odłożyć na bok.

Jak w najbliższej karczmie nie wypiję garnka miodu, to chyba skonam! - krzyknął.

Poprawił szable noszoną z boku i ruszył przed siebie.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Ruben 26.10.2021
    Co sądzicie???

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania