Od światła do nocy
Błąkała się od światła do nocy, szukając strachu, który ukoi jej retoryczne pytania. Nadzieja kąsała nagie łydki, wiatr rozpraszał popielate myśli – na próżno szukała świtu w Jego sumieniu. Leżała na wznak – upojona spazmatycznym krzykiem – i wypatrywała pośród leniwych obłoków znajomych twarzy. Wielokrotnie szukała słońca, lecz nie wiedziała, że jest kochankiem księżyca. Jej serce – do bólu czarne – wciąż uciekało wstecz, wciąż unikało życia. Nie chciała zastać w łóżku swojego cienia – wciąż szlajał się po mieście, kompletnie pijany, nieodpowiedzialny. Wielokrotnie próbowała go uspokoić, ale on wymykał się z jej dłoni każdego wieczora.
Wciąż goniła ją śmierć. Miała nadzieję, że zdoła uciec, ale Bóg wiecznie podstawiał jej nogę. W jej czaszce kłębiły się zwoje szkarłatnych myśli – żadna nie nadawała się do użytku. Próbowała porozmawiać z Bogiem – widziała Go na ścianie swojego pokoju – ale oddelegowano ją do oddziału zamkniętego. To był ten dzień, kiedy usiłowała oddychać, ale powietrze raniło jej spłoszone płuca. Pragnęła przyśnić Go, ale w zamian śniła o odległej przyszłości. Usiłowała przekonać szczęście, aby zaczekało, aż nauczy się miłości – niestety, pozostawało bezlitosne. W okrutny sposób kpiło z jej nadziei – że taka zielona, taka cicha, taka ciężkostrawna… Bawiło się jej wyrzutami sumienia, jej niedokończoną duszą – jakby świat był bańką mydlaną, ziarenkiem, jałowym oddechem, okruchem zaginionego przed wiekami światła… Jej serce każdego ranka wybierało się do pracy – Bóg groził, że je zwolni, jeśli wciąż będzie takie niekompetentne.
Pewnego dnia przyśniła się jej własna śmierć. Zdziwiła się, że był to dobry sen, z którego obudziła się z tęsknotą. Czuła, jak pogrąża się w miękkiej, ciepłej czerni, jak jej zmysły odnajdują samotność, jak wyciszają się wyrzuty sumienia, jak cierniste ptaki odlatują w nieznane światy, jak radość staje się wreszcie spowszedniałym chlebem… Czuła, że świt jest niedaleko, w zasięgu warg – ale życie groziło palcem. Zatrzasnęła powieki, aby uciec przed nowiem, przed pełnym nieufności krzykiem, ale tłamsił ją zwyrodniały garb autopsji. Nie miała wyjścia, jak powierzyć swą izolację ramionom zmierzchu – temu samemu, który przyświecał jej nienarodzonemu marzeniu.
Pewnej nocy przeraziła się tak bardzo, że ukryła głowę w gwiazdach. Czuła, jak wpijają się w jej skronie, w jej rozkojarzone poczucie winy – zamiast łez płynęła stęchła krew. Krew, którą spijał zachłannie świeżo narodzony księżyc. Krew, którą karmiła się bezludna noc, zakochana w swoich piwnych oczach. Nie gnębiły jej wyrzuty sumienia – samotność była tak blisko, że czuła bijące od niej słone ciepło. Zanim powstał głaz jej spieczonej głowy, syciła się podmuchami wiatru, które targały szmatą jej duszy. Zanurzała dłonie w przybrzeżnej kałuży, szukając zaginionej pieczęci.
Znikomy był jej czas. Wiedziała, że prędzej czy później brzask popełni samobójstwo. Choć był wieczny i odległy, trwała w przekonaniu, że da jej słodką, przyjazną śmierć. Taką śmierć, która w końcu przestanie być serdecznym wrogiem i przyniesie jej ukojenie i cierpliwość. Pewnego razu natknęła się na osobliwe ogłoszenie: „Oddam życie w dobre ręce”. Tak, zdecydowanie wolała mieć śmierć z głowy. Chciała wreszcie od niej odpocząć. Pozbierać myśli i emocje, które przestały dawać światło. Pragnęła wskrzesić strach, który niósłby jej wieczny odpoczynek po tak męczących narodzinach.
Nie umiano jej pokrzepić. Wyczekiwała wciąż u progu raju, ale nikt nie otwierał. Nikt nie zamierzał wpuścić jej do swojego świata. Choć pukała, choć błagała o kruchą kromkę urojenia – wszyscy wybuchali śmiechem na widok jej zaniedbanej duszy. Płakała, płakała zawzięcie i z zapałem, ale nikt nie potrafił dostrzec jej wzdętych łez. Choć wiecznie odrzucana i pomijana, szukała swojej drogi w ramionach czarno-białej tęczy. Skarlałe, zakurzone niebo nie dawało kolejnego dnia. Księżyc przepadł, słońce udało się w nieznane i dotąd nie wróciło. Jej sumienie wielokrotnie popełniło samobójstwo – bezskutecznie. Nikt nie przyszedł na pogrzeb, nikt nie złożył kwiatów na mogile, nie zapalił świeczki. Umarła, jak zwykle niezauważona, porzucona, zaginiona. Nikt nie poczuł się zaskoczony czy urażony – wszyscy się tego spodziewali, wszyscy czekali…
Komentarze (3)
I dobrze, że tekst podzielony na części↔Pozdrawiam:)↔5
3 x wciąż – dwa pierwsze się obronią, ale nie dokładaj im wtedy trzeciego
„jej nogę. W jej”
2 x jej drugie zbędne
„ale oddelegowano ją do oddziału zamkniętego. To był ten dzień, kiedy usiłowała oddychać, ale powietrze raniło jej spłoszone płuca. Pragnęła przyśnić Go, ale”
3 x ale
„jej nadziei – że taka zielona, taka cicha, taka ciężkostrawna… Bawiło się jej wyrzutami sumienia, jej”
3 x jej
„przyśniła się jej własna śmierć”
Po co Ci tyle zaimków? Jak napiszesz: (wy)śniła własną śmierć masz to samo, ale bez zaimka i bez kolejnego „się”
„się jej własna śmierć. Zdziwiła się, że był to dobry sen, z którego obudziła się z tęsknotą. Czuła, jak pogrąża się w miękkiej, ciepłej czerni, jak jej zmysły odnajdują samotność, jak wyciszają się wyrzuty sumienia, jak cierniste ptaki odlatują w nieznane światy, jak radość staje się”
6 x się
„jej wyrzuty sumienia – samotność była tak blisko, że czuła bijące od niej słone ciepło. Zanim powstał głaz jej spieczonej głowy, syciła się podmuchami wiatru, które targały szmatą jej”
Jej – niej – jej – jej -= zaimkoza
„jej do swojego świata. Choć pukała, choć błagała o kruchą kromkę urojenia – wszyscy wybuchali śmiechem na widok jej zaniedbanej duszy. Płakała, płakała zawzięcie i z zapałem, ale nikt nie potrafił dostrzec jej”
3 x jej
Gęsta zaimikoza podparta mocną się-jozą bardzo utrudnia odbiór. Tekst po gruntownym przeglądzie powinien wiele zyskać, bo pod warstwą niepotrzebnego bagażu ukrywa sporo interesujących spostrzeżeń.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania