Odrodzenie
Moje trzecie opowiadanie.
~ Odrodzenie ~
„Zazwyczaj mówimy: „Od życia oczekuję...”. A może zamiast oczekiwać, po prostu... zażądać?”
~ Obsesja ~
1. Byłam wściekła. Tylko jeden, jedyny raz pojechali beze mnie na akcję i proszę: TAKI EFEKT!!!
-Liz! Pomyśl logicznie.- próbował uspokoić mnie Marco.- To była bomba! Gdyby nie wyskoczył przez to okno, mogłoby być naprawdę źle!
Wiedziałam, że ma rację, ale to i tak nie miało znaczenia. Przed oczami wciąż miałam pogruchotane ciało Vana. Wyskoczył z trzydziestego piętra!!! Nie było miejsca na jego ciele, żebym nie musiała przykładać swoich uzdrowicielskich rąk!
Na samą myśl moje ciało przeszywała fala bólu i strachu. Tak niewiele brakowało! Ręce nadal mi się trzęsły!
Ruszyłam w stronę drzwi.
-Liz...- błagalny ton głosu Marco wzbudził we mnie wściekłość.
-Nawet się do niego nie zbliżajcie.- zawarczałam cicho.- Dla własnego dobra!
Wchodząc do sypialni, próbowałam zdławić rodzący się we mnie płacz. Delikatnie usiadłam na łóżku obok Vana.
On taki niepokonany, leżał teraz zupełnie nieruchomo... Tylko oczy, czerwone, zapadnięte wpatrywały się we mnie uporczywie.
Czule pogładziłam go po policzku.
-Boże Van...- wyszeptałam żarliwie- jak mogło do tego dojść?
Łzy zaczęły mi spływać po policzkach. Ciężko było patrzeć na udręczone bólem ciało ukochanego.
-Kocham cię.- szeptałam przez łzy.- Jeszcze parę dni i wszystko będzie dobrze...
Musi być dobrze!
Obrażenia były poważne. Przez jego pierś przebiegała długa, biała szrama. Wciąż miałam w pamięci potwornie pogruchotany kręgosłup i głowę.
Ręka Vana drgnęła. Ze strachem, choć bardzo delikatnie przytrzymałam ją.
-Nie możesz!- starałam się by mój głos brzmiał spokojnie.- Każdy ruch grozi tym, że kości źle się zrosną!
W oczach Vana odbiła się rezygnacja. Starałam się przesłać mu całą swoją miłość. Potrzebował tego teraz... ja potrzebowałam. Oczy zabłyszczały mu matowym blaskiem. Ja nic nie poczułam. Wiedziałam dlaczego. Kontrolował się, żebym nie odczuła jego bólu...
-Kocham cię.- powtórzyłam jak zaklęcie.
Trzeciego dnia postanowiłam na chwilę odejść od łóżka Vana. Leżał z zamkniętymi oczami. Wyglądał tak, jakby spał...
Wzięłam kąpiel i szybkim krokiem poszłam do kuchni. W holu spotkałam się z Kate. Widząc niepewność na jej twarzy poczułam wstyd. Cały swój ból i strach wyładowałam na Marco, oskarżając go o to czemu nie był winien. Nikt nie był winien. Van nikogo nie puściłby do tego mieszkania. Największe ryzyko brał zawsze na siebie...
-Och Kate!- powiedziałam ze łzami w oczach obejmując ją.- Tak bardzo mi przykro! Przepraszam cię!
Ale przeprosiny nie były potrzebne.
-Ja wiem.- uśmiechnęła się smutno.- Wszyscy wiemy.
-Nakrzyczałam na Marco...- próbowałam dalej się usprawiedliwiać.- Bardzo tego żałuję.
-Myślę, że powinniście porozmawiać.- zaczęła ostrożnie.- Jest w naszym pokoju...
A więc jednak czuł się urażony...
-On bardzo przeżywa wypadek Hamera.- powiedziała poważnie.- Całą winę bierze na siebie...
Poczułam się gorzej niż okropnie. Byli przyjaciółmi od zawsze, a ja...
-Czy mogłabyś posiedzieć przy Vanie?
W odpowiedzi Kate pokiwała głową.
-Nic się nie martw. Idź.
Z każdym krokiem odczuwałam ciężar przygniatającego mnie wstydu. Co ja mam mu powiedzieć? Jak przeprosić?
Skręcając na zachodnie skrzydło doleciały mnie subtelne dźwięki fortepianu. Szłam wsłuchana, gdy nagle uświadomiłam sobie, że muzyka dobiega zza uchylonych drzwi sypialni Marco i Kate.
W środku, przy pięknym stylowym instrumencie siedział Marco. To on grał. Spod jego palców płynął jeden z najpiękniejszych utworów tego świata. „Dla Elizy” Beethovena.
Stałam nie mogąc się ruszyć. Ciało dręczyła mi dziwna tęsknota i ból.
Nagle melodia urwała się sfałszowanym akordem. Marco pochylił głowę, a z jego piersi wyrwał się bolesny jęk.
-Marco...- wydawało się, że z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk, ale nie. Ramiona mężczyzny drgnęły, napinając mięśnie.
Nie odwrócił się...
Bardzo go zraniłam swoim oskarżeniem...
Podeszłam do niego pomału, niepewna czy będzie mi umiał wybaczyć. Gdy się do mnie odwrócił w jego oczach było tyle cierpienia!
-Przepraszam Liz...- głos miał zgaszony, zachrypnięty.
-Ty mnie przepraszasz?- wydusiłam zbolałym głosem.- Boże Marco, to ja powinnam prosić cię o wybaczenie. To ja szalałam, wyżywając się na tobie. Na swoją obronę mam tylko to, że tak bardzo bałam się...
-Tak bardzo żałuję, że to ja tam nie poszedłem...
Na jego słowa poczułam ucisk w piersi. To nie miało być tak.
-Wiesz?- powiedziałam cicho siadając koło niego.- Pewnie wtedy dostałoby się Vanowi za to, że nie ochronił cię...
W odpowiedzi Marco pokiwał głową. Zrozumiał mnie i przyjął przeprosiny, byliśmy przecież rodziną.
-Chodź.- powiedziałam wyciągając do niego rękę.- Zobaczymy co u Vana. Do tej pory to Kate pewnie zagadała go już na śmierć.
W sypialni Kate siedziała na łóżku delikatnie gładząc dłoń Vana. Po naszym wejściu jego oczy otworzyły się, ale nie mogąc poruszyć głową niewiele był w stanie zobaczyć.
Delikatnie pchnęłam Marco w kierunku łóżka. Ich oczy spotkały się.
Patrzyłam jak porozumiewają się bez słów. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Byli przyjaciółmi od zawsze! Jak marnie wyglądało moje pięć lat?! I ja chciałam ich rozdzielić! Poczułam ogromny wstyd...
-Liz...- ten głos poznałabym na końcu świata!. Teraz słaby, ledwo słyszalny... Van!
-Nie wolno ci jeszcze mówić.- zaprotestowałam ze łzami w oczach. Kości czaszki na pewno się jeszcze nie zrosły!
-Kocham cię...- na ten szept poczułam jak spływają mi łzy.
Proces leczenia Vana był długi i mozolny. Dopiero po trzech tygodniach był w stanie usiąść. O chodzeniu jeszcze nie było mowy, ale Van oczywiście wiedział swoje, a że już mówił bez większych trudności, wykorzystywał to przy każdej sposobności, żeby uprzykrzyć mi życie! Wytrzymywałam to wszystko tylko dlatego, że wiedziałam co znaczy zamknięcie dla kogoś takiego jak on... no i kochałam go ponad życie.
-Usiądź przy mnie chociaż na chwilkę.- mówił podejrzanie spokojnym głosem.- Nudzi mi się.
Tak. Ostatnim razem, gdy przy nim usiadłam zaczęło się od niewinnego pocałunku, ( chociaż nie wiem jak można nazwać pocałunki Vana niewinnymi ) a skończyło na ponownym łamaniu barku! Paliło nas zbyt duże pożądanie, by można było zaryzykować!
-Jeszcze tydzień.- pokręciłam przecząco głową.- Jeszcze jeden tydzień...
Wczoraj był koniec roku szkolnego. Van długo rozmawiał z Kacprem. Był z niego dumny. Kacper ukończył szkołę z wyróżnieniem, a teraz wybierał się na uczelnię. Chciał studiować prawo...
>>Zupełnie jak ojciec!<<- pomyślałam z grymasem, ale następne słowa syna zawstydziły mnie.
-Sądzę, że rodzinny prawnik przydałby się wam. A już na pewno byłby pomocny przy tak rozległych interesach, jakie prowadzisz.- uśmiechnął się do Vana.
Van z uznaniem pokiwał głową. Podobały mu się plany Kacpra.
Z niepokojem pomyślałam o swoim drugim synu... Pod koniec sierpnia miał zawitać w domu. Ukończył już szkołę i odsłużył rok w wojsku.
Zak...
Tęskniłam za nim.
>><<
Stałam na balkonie i ze złością patrzyłam jak trzy czarne samochody opuszczają mury twierdzy. Marco z obstawą jechał na akcję. Powinnam jechać razem z nimi! Van kategorycznie sprzeciwił się, nie miałam wyjścia to był rozkaz!
Rozkaz męża, nie przełożonego!
Tak byłam zamyślona, że nie zauważyłam jak obok mnie stanął Van.
-Nadal się złościsz?- zapytał poważnie. Popatrzyłam na niego. Był niesprawiedliwy! Ale nie będę się z nim kłócić.
-Miałeś wstać dopiero jutro.- zmieniłam temat.- Nie chcę cię składać jeszcze raz.
Popatrzył na mnie i skrzywił się.
-Wychodzi z ciebie jędza!- mruknął, po czym dodał cicho.- Myślałem, że ucieszysz się...
Położyłam mu głowę na piersi. Oczywiście, że się cieszyłam!
-Przepraszam.- szepnęłam.- Tylko odsunąłeś mnie od akcji i...
-… i nie zmienię zdania!- dodał zaciskając usta.
Nie miało sensu dyskutować z nim.
-Więc skoro już jesteś na nogach...- zawiesiłam głos.- Może zejdziemy na dół na posiłek?
O tak! Ta myśl bardzo mu się spodobała!
Z przyjemnością patrzyłam jak rozmawia przy stole. Zaczęła mu wracać swoboda ruchów i dobre samopoczucie. Ale coś się w nim zmieniło. I wcale nie mówię o bliźnie na piersi... to coś było w jego oczach.
Wieczorem, gdy już wszystkim się nacieszył, z ulgą opadł na łóżko. Z czułością patrzyłam na tego swojego olbrzyma.
Pomału, zmysłowo położyłam mu dłoń na torsie. Jego zamknięte oczy drgnęły. Odpięłam jeden guzik koszuli, gdy jego ręka stanowczo zacisnęła się na mojej dłoni. Wiedziałam dlaczego. Odkąd był w stanie się poruszać, starannie pilnował, żeby blizna na jego piersi była zakryta... nie wiedziałam tylko z jakiego powodu, bo na pewno nie ze wstydu przede mną!
Jego intensywnie czerwone oczy wpatrywały się we mnie.
Przecząco pokręciłam głową i rozpięłam drugi guzik, trzeci i czwarty... Nie protestował. Delikatnie odchyliłam koszulę...
Od piersi, przez całą klatkę do brzucha, ciągnęła się srebrzysta pręga... Przyłożyłam do niej usta. Zawsze będzie mi przypominała jak niewiele brakowało...
Przy następnym pocałunku, Van uniósł mnie i posadził sobie na biodrach. Zaprotestowałam.
-Jeszcze nie jesteś zdrowy!- ale oczywiście musiał mi udowodnić, że jeżeli chodzi o te sprawy, to w zupełności już wyzdrowiał!
Gdy leżeliśmy wyczerpani witając nowy, nadchodzący dzień, sugestywnie przeciągnęłam palcem po jego bliźnie. Momentalnie ręka Vana zacisnęła się na mojej.
-Co się dzieje?- zapytałam cicho.
Z początku myślałam, że nie odpowie mi, ale...
-To mogłaś być ty Liz...
Więc to o to chodziło! Na tę akcję nie pojechałam tylko dlatego, że Van uznał ją za mało ważną, a w BANKU znów coś pomieszali z krwią... Pojechałam tam, zamiast z nimi...
-Takie rzeczy się zdarzają...- zaczęłam ostrożnie.
-Fakt.- przerwał mi, a w oczach odbił mu się strach.- Czasem nawet najlepszy plan zawodzi... ale to mogłaś być ty!
Tak, to mogłam być ja. Właśnie to przerażało Vana, a to przerażenie potęgowała jeszcze inna myśl. Van znał mój strach przed prędkością i wysokością. Ja nie byłabym w stanie wyskoczyć... i on o tym wiedział. Bomba... nie miałabym szans.
Po tygodniu nasi wrócili z akcji. Z ulgą patrzyłam, że wszyscy są cali i zdrowi. Ale największą ulgę odczuła Kate. Była strzępkiem nerwów!
I znów wszystko zaczęło się leniwie toczyć.
W połowie sierpnia Van uznał, że pora już wrócić do treningów. Widząc wyraz jego twarzy i upór w oczach, przezornie ugryzłam się w język, ale za każdym razem gdy roztrzaskiwał nową kłodę drewna podskakiwałam jak oparzona! Wreszcie nie wytrzymał i wyprosił mnie z sali.
-Ale...- próbowałam protestować.
-Trzęsiesz się nade mną jak kwoka nad pisklętami!- warknął stanowczo.- Przeszkadza mi to!
Obraziłam się.
Razem z Kate i Kacprem zaszyliśmy się w ogrodzie. Z przyjemnością słuchałam ich rozmowy. Żartobliwe docinki i żarty, przeplatane wybuchami śmiechu.
Nagle Kate spoważniała i popatrzyła na Kacpra.
-Nie chciałbyś do nas dołączyć?
Struchlałam. Widziałam jak uśmiech powoli znika z oczu Kacpra. Znałam jego odpowiedź i pomimo, że było mi żal z tego powodu, szanowałam jego decyzję.
-Przestań Kate...- powiedział cicho.
-Rozumiem.- ciągnęła pomimo jego sprzeciwu.- Najpierw studia, potem żona i dzieci. A jak już to wszystko będziesz miał?
-Każdy ma prawo do własnych wyborów.- przerwałam tą mało przyjemną dyskusję.- Uszanuj to!
Kate popatrzyła na mnie niechętnie. Nie mogła zrozumieć, że Kacper nie chce być wampirem. Miał plany, studia, rodzina. Chciał coś w życiu osiągnąć, doczekać się wnuków...
-Mam do ciebie prośbę.- uśmiechnęłam się do Kacpra.- Van już od trzech godzin szaleje na sali... boję się, że coś sobie zrobi.
-Pogadam z nim.
Widziałam ulgę w jego oczach gdy wstawał. Patrzyłam jak znika za rogiem.
-Kate! Jak możesz?!- powiedziałam z pretensją w głosie.
-Po prostu nie rozumiem go i tyle!- nie dawała za wygraną.
-A czy gdyby nie Marco, chciałabyś być wampirem?
I to pytanie wreszcie zamknęło Kate buzię. Bo gdyby nie Van, nigdy nie przyszłoby mi to do głowy. Tylko dla niego byłam tym, kim jestem!
Po kolacji tak jak miałam w zwyczaju pomogłam Marcie pozmywać. Lubiłyśmy to razem robić. Mogłyśmy wtedy swobodnie porozmawiać. Martha doskonale rozumiała moje rozterki i zawsze służyła dobrą radą.
Po godzinie wreszcie kuchnia była posprzątana. Nie było dłużej sensu ukrywać się przed Vanem. Z ociąganiem poszłam do sypialni, ale zaskoczona zauważyłam, że jeszcze go nie ma. Pierwszą moją myślą było, że poszedł jeszcze na salę. No trudno muszę się tam pofatygować... nie możemy się na siebie złościć w nieskończoność.
Przechodząc przez hol, coś mnie tknęło i ruszyłam w stronę gabinetu. Był w środku, ale nie sam. On wydawał rozkazy! Znaczyło to tylko jedno. Szykowali się na akcję! Już chciałam wejść, ale rozmyśliłam się. Gniew jest złym doradcą. Poza tym byłam na tyle dumna, że nie chciałam robić sceny przed wszystkimi. Ruszyłam z powrotem do sypialni.
Niedużo czasu upłynęło, gdy w drzwiach stanął Van. Ze wszystkich sił starałam się kontrolować swoje uczucia i chyba właśnie to go zastanowiło. Idąc do łazienki patrzył na mnie badawczo.
-Dlaczego odsunąłeś mnie od akcji?- zadałam pytanie nie patrząc na niego.
Zatrzymał się.
-Bo nie ma sensu wysyłać na nią wszystkich.- zauważył chłodno.- O to jesteś zła?
-Dlaczego odsunąłeś mnie od akcji?- ponowiłam pytanie, tym razem intensywnie się w niego wpatrując.
-Mówiłem już.
-Van!!!
Był szybki. Cholernie szybki. Już był przy mnie ściskając jak w imadle moje ramiona.
-Bo nie chcę cię stracić! Nie mogę cię stracić!- jego głos był zachrypnięty, warczący. We wściekle wykrzywionej twarzy świeciły się dwa czerwone punkty. Jego oczy.- Zrobiło się niebezpiecznie, cholernie niebezpiecznie.- wysyczał mi prosto w twarz.- I dlatego zostajesz odsunięta do odwołania!
Głos rozsądku nakazywał mi przyjąć to do wiadomości i siedzieć cicho, ale nie, ja musiałam otworzyć usta.
-Jestem dobrze wyszkolona...
-Jesteś moją żoną!- zawarczał wściekle.- Jeżeli mnie nie posłuchasz to są sposoby żeby zatrzymać cię w twierdzy.
Był zły, był groźny i zaczynałam się go bać! Nigdy, przenigdy nie zdarzyło się, żeby Van mi groził. Czego dotyczyła ta sprawa, że wzbudzała w nim takie emocje?
-Czy chodzi o twój wypadek?- zapytałam cicho.- Chociaż tyle możesz mi powiedzieć...
Jego milczenie było aż nadto wymowne.
-Czy ty też jedziesz?- to pytanie ledwie przeszło mi przez gardło i bałam się, że już znam na nie odpowiedź.
-Jadę.
I pojechał. Pojechali wszyscy oprócz mnie.
To było NIESPRAWIEDLIWE!!!
Oni się narażali, a ja bezpiecznie siedziałam w domu! Do tego dochodziła jeszcze wszędobylska obecność Martina!
-Ty mnie pilnujesz?- zagadnięty, umknął spłoszonym spojrzeniem. Więc jednak...- Van ci kazał?
Widać było po nim, że nie może się przemóc.
-Liz, proszę- w jego głosie była ogromna prośba- nie zrób czegoś głupiego... Van... wiesz jaki on jest.
Wiedziałam. Jeżeli Martin nie wypełni rozkazu to będzie po nim. Z drugiej strony Martin szanował mnie, byłam jego panią... Ciężkie miał zadanie!
-Dobrze.- szepnęłam z rezygnacją.- Niczego nie zrobię.
Nie pozostało mi nic innego jak czekać.
Jedynym jasnym momentem był przyjazd Zaka. Nikt się go nie spodziewał. Po prostu przyszedł i tyle. Stałam na dziedzińcu i patrzyłam jak mija bramę. Wysoki, barczysty. Już w niczym nie przypominał tego rozwydrzonego nastolatka.
-Witaj mamo.- głos miał poważny, głęboki.
Uniosłam w górę głowę i spojrzałam mu w oczy.
-Nie przytulisz matki?- zapytałam cicho. Jakże bolało mnie to zimne, oficjalne przywitanie! I nagle torba podróżna z łoskotem upadła na bruk, a ja byłam w ramionach syna.
-Dobrze, że już do nas wróciłeś...
Z okazji powrotu Zaka do domu, Kate urządziła małe przyjęcie ( w niczym nie przypominało jego szesnastych urodzin!), było tyle rzeczy do opowiadania! Co się w domu zmieniło... co słychać w szerokim świecie...
-A gdzie Hamer i Marco?- obie z Kate drgnęłyśmy.
-Praca.- rzuciłam od niechcenia.- Wiesz jaki jest Van. Obowiązki przede wszystkim. Ale lepiej opowiadaj co tam u ciebie. Masz dziewczynę?
Śmiech Zaka zabrzmiał głęboko i dźwięcznie.
-Tam gdzie byłem raczej nie myśli się o takich sprawach...
-A ja myślałam, że mężczyźni przede wszystkim myślą „spodniami”.- rzuciła uszczypliwie Kate.
W oczach Zaka błysnęły złośliwe ogniki.
-Rozumiem, że mówisz z doświadczenia swojego i Marco?
No tak! Zaczęło się... Nigdy nie umieli ze sobą rozmawiać inaczej jak przez dokuczanie sobie!
>><<
Wreszcie Van i Marco wrócili. Zmęczeni, ale cali i zdrowi. Stałam niepewna w holu...
>>Jak będzie wyglądać nasze powitanie?<<
Rozstaliśmy się w złości...
Wszedł.
Rozmowy ucichły. W powietrzu zawisło oczekiwanie.
Nie śmiałam podnieść oczu i popatrzeć na niego. Całe moje ciało płonęło z tęsknoty. I nagle zdałam sobie sprawę, że część tej tęsknoty płynie od Vana. On też czuł się niepewnie... Czułam jak zbliża się do mnie, unosi moją twarz... Nic więcej nie było potrzebne. Ręce Vana objęły mnie w pasie i uniosły w górę...
-Schodami w górę i na prawo!- to był Marco.
Jak zwykle musiał skomentować nasze zachowanie, ale nic więcej nie dodał, bo Kate z piskiem radości rzuciła mu się na szyję.
Nie zważając już na nic, ruszyliśmy do sypialni.
Dużo czasu minęło, zanim uspokoiliśmy rozszalałe zmysły.
-Mam nadzieję, że zrozumiałaś dlaczego postąpiłem tak, a nie inaczej.- głos Vana był poważny. Nie żartował mówiąc, że nie zmieni zdania. Nawet tego nie żałował!
-Zrozumiałam, ale to wcale nie znaczy, że się z tym zgadzam.
Uniósł się na łokciu i przyglądnął mi się dokładnie. Jego wzrok był nieprzenikniony.
-Niezależnie od tego co myślisz- powiedział stanowczo- mam nadzieję, że nie złamiesz rozkazu. Dla własnego dobra.
Ostatnie słowa wypowiedział dużo ciszej, jakby ze smutkiem.
Usiadłam gwałtownie. Wyglądało na to, że żadne z nas nie chciało ustąpić. Bałam się następnej kłótni.
-Nie sądziłam, że mój własny mąż będzie mi groził!
Patrząc na Vana wiedziałam, że przeholowałam. Jego oczy przymrużyły się, a twarz sposępniała.
-Powtórzę to tylko jeszcze jeden raz.- z jego ust nie wydobywały się słowa, tylko ponure, groźne warczenie.- Nie bierzesz udziału w akcjach, zostajesz w domu. Zrobię wszystko, abyś była bezpieczna. Nawet jeżeli będę musiał zamknąć cię pod kluczem.
Koniec.
Patrzyłam jak ubiera się i wychodzi.
Pan wydał rozkaz, sługa musi wykonać.
I tak mijały kolejne dni. Z tęsknotą patrzyłam na salę, gdzie spędzali większość czasu trenując.
Nawet nie wiadomo kiedy nastał październik i jesień zagościła w przyrodzie. Kacper wybierał się na uczelnię... Kochałam go, był moim synem, ale widząc ulgę na jego twarzy gdy opuszczał twierdzę, zabolało mnie to. Kacper nie chciał być wampirem. Chciał normalnego, spokojnego życia.
„-Wystarczy, że mam matkę, siostrę i ojczyma wampirów.- mówił spokojnie.- A w przyszłości pewnie i brata...”
Zak.
Mijał już miesiąc odkąd wrócił do domu. Z niepokojem obserwowałam go. Czasem łapałam go na tym, jak badawczo przygląda mi się. Przechodził mnie wtedy dreszcz. Był taki milczący i... No właśnie jaki? Podejrzliwy?
-Dlaczego Hamer i reszta ćwiczą nocami?- to pytanie Zaka tak mnie zaskoczyło, że przez chwilę nie wiedziałam co odpowiedzieć.
A właściwie to co mu miałam na to odpowiedzieć? Że byłby zaskoczony widząc jak wygląda taki trening?! Że Van jednym ciosem rozbija kamienny mur?!
-O to musisz zapytać Vana.- powiedziałam cicho.- Mnie nic do tego.
-Mamo...- zaskoczona popatrzyłam na rękę Zaka na moim ramieniu.- Czy między wami... coś się popsuło?
-Nie Zak.- powiedziałam poważnie, patrząc mu w oczy.- Ale w każdym małżeństwie są lepsze i gorsze chwile.
-On cię kocha...
Uśmiechnęłam się.
-Wiem. Tylko, że miłość... czasem boli.
>><<
-Że co proszę?!- patrzyłam z niedowierzaniem na Vana i Zaka.- Jaka firma? Jaka praca?
-Mamo uspokój się.- Zak próbował mnie uciszyć.- To jest to, czego potrzebuję.
Van postanowił powierzyć Zakowi firmę. Przez rok miał ją prowadzić... i nie pozwolić, żeby upadła. Absurd!
-Przecież nie masz zielonego pojęcia jak się to robi!- byłam zdenerwowana. Nie chodziło mi o to, że zbiedniejemy jeżeli Zakowi się nie uda, ale o ludzi którzy tam pracowali!
- Ja tego chcę mamo. Potrzebuję...
Coś w jego głosie spowodowało, że nic więcej nie powiedziałam. Obaj uknuli przede mną spisek! Popatrzyłam oskarżycielsko na Vana.
-Kacper uciekł stąd... Teraz odsyłasz Zaka.- głos drżał mi od tajonych emocji.- Ciekawe co zrobisz z Kate i Marco? Nie dość mnie już ukarałeś?!
Widziałam jak w oczach Vana odbija się zaskoczenie. Podniósł się z fotela, ale ja już byłam przy drzwiach. Miałam dość!!!
Po wyjeździe Zaka, całą swoją złość i rozpacz wyładowałam na sali gimnastycznej. Spuściłam łomot Justinowi i Dominicowi. Gdy ruszyłam w kierunku Marco, ten tylko przecząco pokręcił głową. Tego już było dla mnie za wiele! Stał z rękami w kieszeniach i zupełnie mnie lekceważył!
-Tchórzysz?- zapytałam zaczepnie.- Boisz się, że spuszczę ci lanie?
Oczy Marco nieznacznie się zmrużyły.
-Uspokój się Liz.
Jego słowa wypowiedziane spokojnym, poważnym tonem tylko dolewały oliwy do ognia.
-No proszę.- drwiłam dalej.- Jednak wielki Marco Cassidy boi się!
-Zostawcie nas samych.- to było polecenie. Sala w jednej chwili opustoszała.- Liz rozumiem, że cierpisz,- powiedział prostując się- ale obrażanie mnie nie poprawi ci samopoczucia.
-Jak wy wszyscy wiecie wszystko lepiej!- zawarczałam gotując się do ataku.- Mężczyźni!
-Nie będę z tobą walczył.- było to stwierdzenie faktu.
Już miałam wykonać skok w jego kierunku, gdy ciszę przerwał dźwięczny, głęboki głos.
-Jeżeli tak rwiesz się do walki... to zawalcz ze mną.
Pomału odwróciłam się. W drzwiach stał Van. Marco bez słowa wyminął mnie i wyszedł ze sali. Chwilę mierzyliśmy się z Vanem wzrokiem. Nic nie wskazywało w jego postaci, że jest gotowy do starcia, ale był więcej niż gotowy. Po prostu tylko czekał... Świat zatrzymał się w miejscu. Zdawałam sobie sprawę, że jeżeli ruszę na niego, czeka mnie brutalna lekcja posłuszeństwa. Takimi prawami rządził się świat wampirów, a ja zostając jego członkiem „zaakceptowałam” ten regulamin. Cały bunt i wojowniczość opuściły mnie.
-Czy tak ciężko ci uwierzyć, że to dla twojego bezpieczeństwa?- jego głęboki głos wibrował mi w głowie poruszając do głębi.- Jakie znaczenie miałby dla mnie ten świat bez ciebie?
-A dla mnie?- szepnęłam.- Co zostanie dla mnie?
Ramiona Vana dawały ukojenie. Przytuliłam głowę do jego piersi. Pod materiałem wyczułam długą, srebrzysta pręgę...
-Kochaj mnie Van.- z moich oczu popłynęły łzy.- Kochaj mnie tak, jakby to był ostatni raz!
I kochał...
>><<
Coś we mnie pękło. Smutna rezygnacja. Patrzyłam jak Van ubiera się.
-Uważajcie na siebie.- powiedziałam cicho, przytulając się do niego.
-Będę uważał.- głos Vana pieścił zmysłowo moje ciało.- Muszę do ciebie wrócić.
Popatrzyłam na niego ze łzami w oczach.
-Będę czekała.
Trzeciego dnia po ich wyjeździe zadzwonił telefon. Odruchowo popatrzyłam na wyświetlacz. Uporczywe światełko migało „VAN”. Zdrętwiałam. Van nigdy nie dzwonił będąc na akcji, z reguły zostawiał wtedy telefon w domu...
-Słucham...
Omal się nie przewróciłam słysząc jego głos.
-Liz, sprawa jest poważna.- mówił cicho i szybko.- Nelson ma pewne dokumenty. Trzeba po nie jechać...- głos mu się zawahał.- Coś w nich jest nie tak. Czy mogłabyś?
-Oczywiście.- wreszcie skończyło się dla mnie bierne czekanie.- Podaj adres.
-Liz.- drgnęłam. Coś się za tym kryło i miałam nieodparte wrażenie, że Van o tym doskonale wiedział.- To dotyczy „wampirzych dzieci”.
Oczy przesłoniła mi krwawa mgła. W pamięci znów odżył obraz sprzed lat. Stos małych ciał...
-Czy twój wypadek...?- musiałam zadać to pytanie. Van obiecał mi wtedy, że dokończy tą sprawę.
-Tak.- a więc jednak to nad tym pracował.- Bądź ostrożna.
Ubrałam się szybko. Czekała mnie długa droga i nie mogłam tracić czasu. O wszystkim poinformowałam Kate i Martina, stali teraz na dziedzińcu machając mi na pożegnanie. W głowie tłukła mi się cały czas tylko jedna myśl:
>>Wampirze dzieci. Wybuch bomby. Van musiał być bliski odkrycia prawdy.<<
Ale jego instynkt podpowiadał mu, że nie wszystko jest tak jak ma być. Kazał mi dokładnie przejrzeć dokumenty. Coś mu umykało, a on nie wiedział co!
Czas naglił.
Jadąc nie patrzyłam na licznik. Nie chciałam wiedzieć z jaką jadę prędkością. Całą swoją uwagę skupiłam na jednej myśli: „Jak najszybciej dostać się do Nelsona”.
Po dziesięciu godzinach jazdy, wreszcie byłam u celu.
Dom Igora Nelsona. Nieduża posiadłość, zadbana i otoczona wysokim murem. Poczułam się nieswojo wysiadając z samochodu. Nie miało to nic wspólnego z wysokim murem, tylko z ilością wampirów kręcących się przed domem.
>>Demonstracja siły?<< - przemknęło mi przez głowę.
Gospodarz czekał na mnie w swoim gabinecie. Siedział władczy za biurkiem... Kątem oka zarejestrowałam, że wampir który mnie tu wprowadził nadal stoi za mną.
-Witaj Elizabeth.- głos Nelsona wydawał się być spokojny, a spojrzenie beznamiętne.
Na przywitanie lekko skinęłam mu głową.
-Hamer kazał mi odebrać dokumenty.- powiedziałam poważnie.
Nigdy nie lubiłam Nelsona, budził we mnie obrzydzenie.
Na jego twarzy pojawił się nieprzyjemny uśmiech, który przyprawił mnie o dreszcz. Coś tu się nie zgadzało. Obudził się we mnie instynkt łowcy. Ostrożnie zerknęłam na boki. Żadnych okien... jedne drzwi, jedna droga ucieczki. Poczułam jak włoski na karku unoszą mi się.
-Mam przed sobą długą drogę.- zaczęłam ostrożnie.- Więc jeśli nie masz nic przeciwko...
Ale najwyraźniej miał. Jego uśmiech robił się szyderczy, a z oczu przebijało okrucieństwo.
-Zabraliście mi wszystko.- głos miał chłodny i wyrachowany.- Władzę, pozycję... I jakby jeszcze tego było mało, musieliście wtrącić się w nie swoje sprawy! Zabiliście moje dzieci!!!
Moje ciało przeszył ból. Zapłonęła we mnie niegasnąca pochodnia nienawiści. Bez zastanowienia ruszyłam na niego.
-Na twoim miejscu, zatrzymałbym się.- z niedowierzaniem patrzyłam na pistolet w jego ręku.- Srebrne kule.
-Chyba nie sądzisz...- ale nie dał mi dokończyć.
-Sądzę. Zatrzymają cię na chwilę.
I zatrzymały.
Poczułam ból w piersi. Ciemność.
Otworzyłam oczy. Leżałam na podłodze. Dotknęłam ręką piersi, po strzale została tylko blizna. Byłam sama. Moją pierwszą myślą było ostrzec Vana, ale oczywiście zabrali mi telefon. Rozglądnęłam się. Ściany z litego kamienia, na pewno grube... drzwi żelazne, wzmocnione... Byłam w pułapce.
Usiadłam i spuściłam głowę. Co za ironia losu. Miałam być bezpieczna.
Zastygłam w oczekiwaniu, ktoś się zbliżał. Z przeraźliwym łoskotem sztaba odsunęła się. Uniosłam głowę. W niewielkim zakratowanym otworze, zobaczyłam twarz Nelsona. Nie chciałam na niego patrzeć. Głowę oparłam o kolana i czekałam.
-Jesteś zbyt dumna,- roześmiał się- żeby na mnie patrzeć?
Nie podnosząc głowy odezwałam się cichym spokojnym głosem.
-Hamer przyjdzie po mnie...
-Na to liczę!- jego głos ociekał jadem.
-Zemści się... a ja będę patrzyć na twoją śmierć.
Zgrzyt sztaby zakończył rozmowę. Do oczu napłynęły mi łzy. Van oszaleje jak się dowie. Ruszy po mnie nie pomny na nic! Może zrobić się nieostrożny, łatwo wtedy o błąd. A Nelson czeka na niego... dobrze przygotowany.
Boże Van...
Minęły już dwa dni. W samotności. Głód zaczynał się we mnie odzywać... Nie mogę się poddać.
Van...
Czwartego dnia czułam już takie pragnienie, że odbierało mi to jasność myślenia. Rozglądnęłam się. Wszystko było czerwone. Oczy przesłaniała mi mgła głodu. Moje zmysły wyostrzyły się jak nigdy przedtem. Słyszałam głosy dochodzące gdzieś z góry... Ból... Pić!
Zgrzyt zasuwy. Z mojego gardła wydarło się chrapliwe warczenie.
-I jak się czuje nasza piękność?- w uszy uderzył mnie ironiczny śmiech.- Widzę, że jesteś głodna.
Pomału podniosłam oczy. Wzrok Nelsona był ironiczny, drwiący. W odpowiedzi pokazałam kły w cichym warczeniu.
-Mam dla ciebie niespodziankę.- i nim zdążyłam zareagować, drzwi uchyliły się i coś wpadło do lochu. Odgłos zatrzaskiwanych drzwi odbił się echem od kamiennych ścian.
-Ciekaw jestem- ciągnął Nelson, a w jego głosie było słychać obsesję.- co powie „święty” Hamer na wieść, że jego ukochana żona... zapolowała!
Zacisnęłam pięści. Paznokcie wpiły mi się w ciało. Potworny szum rozsadzał mi głowę.
Puk- puk,
Puk- puk,
Otworzyłam oczy. W kącie siedziała skulona kobieta. Miała skrępowane ręce i usta zaklejone taśmą. W jej oczach przebijała szaleńcza panika.
Puk- puk,
Puk- puk,
Puk- puk,
Boże co za ból!!! Z głuchym jękiem zatopiłam kły we własnej nodze, ale ból nie ustępował. Palił mi gardło, wnętrzności, rozrywał głowę.
Puk- puk,
Puk- puk,
Powoli podniosłam się. W mojej głowie jakiś głos krzyczał szaleńczo:
>>NIE LIZ!!! NIE RÓB TEGO!!! ELIZABETH!!!<<
Ale ciało rządziło się własnymi prawami.
Na mój widok, oczy kobiety prawie wyszły z orbit. Z zakneblowanych ust raz za razem wyrywały się jęki przerażenia.
Puk- puk,
Puk- puk,
Szaleńczy strach. Adrenalina.
Krew była ciepła i słodka. Jak świeży lipowy miód... Piłam zachłannie...
Pomału wracała mi zdolność ostrego widzenia...
Wyprostowałam się i otarłam usta.
-I jak smakuje świeży posiłek pani Hamer?- słowa Igora uderzały mnie niczym bat.
Usiadłam i oparłam głowę o kolana.
Nienawidziłam się za to co zrobiłam. Zabiłam człowieka!!! Ta kobieta była czyjąś żoną, matką...
Byłam bestią.
Van...
Z letargu wyrwały mnie krzyki. Nastawiłam uszu... tak to były krzyki! Coś się działo!
Tupot nóg i skowyt. Proszenie o litość. I znów to samo...
Z niewypowiedzianym żalem popatrzyłam na ciało kobiety. W piersi dławił mnie płacz.
I nagle wszystko ucichło. Nie, nie wszystko.
Kroki...
Stanowcze, długie.
Zamknęłam oczy.
Zgrzyt zasuwy.
Zapach... słodki, kuszący.
Czułam jak unosi mnie w ramionach...
-Van...
Link do następnych rozdziałów ;)
http://van-elizabeth.blog.onet.pl/%E2%98%A5odrodzenie%E2%98%A5/

Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania