Ogarek nawet nie kaganek

Normy społeczne powinny być przejrzyste, zrozumiałe, przestrzegane przez wszystkich, a nie mówienie o nich i mijanie się z prawdą napiętnowane. Tylko coś takiego istnieje w teorii albo sferze marzeń. Kiedyś jakiś człowiek powiedział, że ludzie każdego dnia powinni być mądrzejsi i dla rozmydlenia precyzyjnych myśli dodał dobrzy, szlachetni, empatyczni i ozdobił wieloma górnolotnymi słowami. Niestety złota myśl i związany z nią przekaz pokryła patyna czasu i gruby kurz zapomnienia. Kurtyna niepamięci została opuszczona, a wraz z nią zamazana wytyczona droga, którą światły człowiek powinien kroczyć. W pewnych grupach lokalnych za głośne napiętnowanie niewłaściwych zachowań można dostań w ryja, lecz w skrajnych przypadkach zniknąć niczym obłok. W makro skali wcale nie bywa lepiej i idący pod wiatr albo trzymający się szlachetnych wartości ma standardowo przechlapane.

Jeszcze dziesięć lat temu mieszkałem w Wałbrzychu przy ulicy Świętej Barbary. Pośród biedaszybów spędziłem najmłodsze lata i nie miało to niczego wspólnego z filmem „Perła w Koronie”, gdzie w dialogu pojawił się karminadel. Bieda wtedy nie piszczała, ponieważ po likwidacji kopalń, oraz dziesiątków innych zakładów, siły i nawet paru groszy na to nie miała. Bardziej zaradni kradli albo pozyskiwali żywność na pobliskim wysypisku śmieci. Wyrzucana z marketów przeterminowane jedzenie, trafiało jako pełnowartościowy produkt na stoły, niektórych mieszkańców pobliskich domów. Bezrobotni ludzie nie widzieli perspektyw dla siebie i dlatego masowo emigrowali. Tendencja była jedna, jak najdalej od kraju, który im nic nie zapewnia i za płacone podatki niczego oferuje, nie licząc całej masy obiecanek. Nawet najmniejszą pomoc najbiedniejsi przyjmowali niczym dar z niebios i w takim przeświadczeniu wychowywało się pierwsze najuboższe pokolenie Trzeciej Rzeczypospolitej. Jednym z wielu przedstawicieli ukochanej ojczyzny byłem ja i w takiej formie wdzięczności do kraju oraz związanym z tym patriotyzmem trwałem, inni mówili, że tylko urosłem, lecz z pewnością się nie rozwijałem. Pełen kompleksów związanych z ubóstwem, jako nastolatek dotrwałem do dnia, gdy pomiędzy ulicami Średniej i Świętej Barbary władze miasta zrobiły plac zabaw dla najmłodszych. Teren został ogrodzony drewnianym zielonym płotkiem. Zaraz przy wejściu z lewej strony w eksponowanym miejscu został zaprezentowany regulamin korzystania z placu zabaw. Wewnątrz znajdowała się okrągła piaskownica wykonana z betonu przypominającego naturalny kamień. Dwie huśtawki, bujak przeznaczony dla dwóch osób, karuzela, cztery ławki i dwa śmietniki przytwierdzone do słupków. Wszystko pięknie wyglądało i zachęcało dzieci do zabawy, zanim oficjalnie nie zostało otwarte. Pierwszego dnia funkcjonowania chłopiec pod opieką mamusi wyrwał regulamin, kopał go i rzucał nim niczym piłką. Dość szybko okazało się, że drewniany płotek jest bardziej potrzebny okolicznym mieszkańcom, niż celom, do jakich został stworzony i niepostrzeżenie znikł w ich piecach. Kiedy ślad po nim zaginął, przyszła kolej na pozostałe elementy wyposażenia placu rozrywki dla najmłodszych mieszkańców części dzielnicy Sobięcin. Nadszedł czas na huśtawki, śmietniki i bujak, kolejność teleportacji w ocenie obserwatorów była różna, a ich brak pierwsi zauważyli najmłodsi. Jako jedyna do zabawy została im piaskownica, którą nie dało się spalić, spieniężyć czy wymienić na alkohol.

Czas piaskownicy przebywania w jednym miejscu nadszedł jakieś dwa, najwyżej cztery lata temu. Niespodziewanie, po ostatni pełnosprawny element placu zabaw przyjechała ekipa delegowana przez władze miasta. Wredne chłopy, za nędzne grosze, jakie otrzymywały za swoją pracę, zabrały dzieciom piaskownicę i wywiozły w nieznanym kierunku. Wielkie oburzenie mieszkańców nieremontowanych przez lata kamienic, po tej nikczemnej akcji nie powinno nikogo dziwić. Pozbawienie milusińskich jedynego wyposażenia placu zabaw, słusznie zostało nazwane haniebne, chamskie i na pobliskiej ścianie nieortograficznie koślawym napisem podsumowane „ha im w de”. W tym przypadku należy żałować, że poziom ulicznej literatury znacznie odbiega od tej tworzonej, nie na murach tylko na papierze przez warstwy uprzywilejowane, czyli potocznie nazywane inteligentne. Gdyby jakiś rodzic do nich należał, z pewnością przemierzyliby znaną drogę do włodarzy miasta i zamiast likwidacji, znalazłaby się kasa na modernizację placu zabaw, pod patronatem rekultywacji terenów pokopalnianych.

Pomimo braku corocznych przeglądów miejsc przeznaczonych do zabaw dla dzieci, czyli urzędniczego zaniechania nadzoru i sporego wkładu w dewastację mieszkańców, coś na placu zabaw jednak pozostało. Dawną świetność przypominają solidnie zabetonowane metalowe nogi czterech ławek, które nie dały się sprzedać na złom i są świadectwem dobrej pracy montażystów. Plastikowe siedziska nie miały tyle szczęścia i strawił je ogień, albo ich resztki walają się w krzakach.

Pewnego dnia czara goryczy się przelała i uciekłem z miejsca, gdzie fundusze z opieki społecznej obficie trafiają, lecz strach jest wejść do budynku. Chyba że podchmielony sąsiad sprzedaje węgiel otrzymany w ramach zapomogi. Czynsz i należność za wodę płaci najwyżej połowa lokatorów, a elewacja podobnie jak inne straszy. Kolejne domy przeznaczane są do wyburzenia i nie istnieje żadna ekologia, nawet nieudolna segregacja śmieci. Tak jak kiedyś wszystko wędruje do jednego kubła, ponieważ dedykowane pojemniki były przez nieznanych sprawców systematycznie podpalane. Pozostawała po nich, wytopiona resztka niestrawiona przez ogień i najwygodniej było zaniechanie wprowadzania zmian. Dobrym powodem mogło być reaktywowanie zamkniętego wysypiska śmieci i zapełnianie go nowymi dostawami.

Nie znałem innego sposobu życia, jedynie w podświadomości czułem, że gdzieś jest inaczej. Niespokojny duch mnie gnał, aż trafiłem do miejsca, w jakim już drugiego dnia pobytu na skwerze przy ulicy, usłyszałem od modnej, czyli wykolczykowanej, wytatuowanej i ubranej w strzępy mojej rówieśniczy.

- Podpiszesz się pod projektem obywatelskim w sprawie budowy placu zabaw dla dzieci na naszym osiedlu?

Stare koszmary w jednej chwili powróciły i z nią wizja bezmyślnej dewastacji wszystkiego, co się dało. Może dlatego, że przed sobą nie widziałem ładnej dziewczyny, tylko byłych sąsiadów po powrocie z kolejnej odsiadki. Usiłowałem przejść obok niej, lecz okazała się zbyt uparta i mi na to nie pozwoliła.

- Nie uciekaj, podpisz – powiedziała jeszcze głośniej niż wcześniej i podsunęła podstawkę z przytwierdzoną kartką, zawierającą wniosek do władz miasta.

- Jestem tu obcy – odpowiedziałem.

Mówiłem prawdę, nie kłamałem, ponieważ przeznaczonego miejsca, w którym bym się czuł u siebie i byłbym szczęśliwy, spełniony, nie znałem i nie wiedziałem, czy takie istnieje.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania