Ojciec
Ojciec siedział spokojnie, skupiony na obliczeniach, zdejmował i nakładał okulary, uważnie przyglądał się poszczególnym elementom, notował coś i rysował - tak go pamiętam najbardziej.
Tamte czasy różniły się od obecnych. Nie było internetu, telefonów komórkowych, w sklepach trudno było cokolwiek kupić, a ojciec kojarzy mi się z samodzielnie zrobionym oscyloskopem do pomiarów w skomplikowanych obwodach, które również sam wykonał. Skąd zdobywał komponenty? Nie było to wówczas łatwe. Pamiętam na przykład, że codziennie przez kilka tygodni wysyłał mnie do sklepu papierniczego, żebym dopytywał o ołówki 2B. Wysyłał mnie codziennie i po kilku dniach Ekspedientka, gdy byłem jeszcze w drzwiach, mówiła: "2B może jutro." Zdobycie więc specjalistycznych podzespołów raczej było jeszcze trudniejsze. Chociaż nie wiem. Logika tamtych czasów była nieco inna. Po co to robił? Nie tylko, bo lubił. Niektóre prace zlecała mu Politechnika.
- Ty ciągle grasz na gitarze, a ja robię radia, oscyloskopy. Wiesz po co grasz? - czasem mnie zagadywał. Pytał w taki sposób, że nigdy nie pomyślałem, że to moje granie może mu przeszkadzać, a nie sądzę by wiedział jak pytać, żeby osiągać określony efekt, by chciało mu się cokolwiek modelować. Pytał, gdy uznawał, że coś jest istotne, a jeżeli coś nie było istotne, to pytań nie było. Gdy pojawiała się natomiast jakaś sprawa, to najważniejsze było, aby przedstawić ją w sposób możliwie prosty, przejrzysty i bez domysłów.
To jego specyficzne podejście do życia przyczyniało się do powstawania różnych nieporozumień i często śmiesznych sytuacji z jego udziałem i nie ułatwiało mu komunikacji z płcią przeciwną. Po kłótniach, a raczej po nieco głośniejszych rozmowach rodzinnych, potrafił prowadzić wielodniowe, samodzielne, domowe strajki głodowe, które chyba miały być jego ofiarą składaną na małżeńskim ołtarzu za podniesienie głosu. Całe szczęście, że takie rozmowy zdarzały się bardzo rzadko, bo mogłyby mieć negatywny wpływ na jego i tak niezbyt okazałą tuszę. Przyznam jednak, że ani wówczas, ani tym bardziej obecnie, nie byłem pewien sensowności tych głodówek, bo jeśli ktoś decyduje się już na tak radykalne kroki, to chyba po to, żeby cokolwiek uzyskać. Ojciec robił to, jestem pewien, całkiem bezinteresownie, co chyba jest kolejnym dowodem na to, że w każdym tkwi jakaś tęsknota za abstrakcją.
Wracając do gitary. Moje granie, które często trwało wiele godzin, nie miało zbyt dużo wspólnego z muzyką i żeby je wytrzymać konieczna była ogromna cierpliwość albo umiejętność całkowitej izolacji. Ojciec miał jedno i drugie. Co bardziej rozwinięte? Czasem jeszcze spieramy się o to z Siostrą, więc nie będę przedstawiał swojej wizji na ten temat.
- Jak dziś było w szkole? Masz z czymś trudności. Przyjdź, jeśli będziesz czegoś potrzebował, to pomogę - to codzienny jego tekst i mówił go nie po to, żeby wypowiedzieć, a później odnotować w zeszycie rodzica, że został on danego dnia wygłoszony, ale był szczere zainteresowany tym, co się dzieje u mnie.
Na marginesie nie uważam prowadzenia takich zeszytów i statystyk za coś złego. Raz, że późniejsza analiza zapisków może prowadzić do ciekawych wniosków, a dwa, że konsekwencja w postępowaniu rodzica jest trudna do przecenienia. Umiejętność przywoływania poprawnych danych z pamięci bywa zawodna, a jeśli jest taki zeszyt, to wszystko jest czarno na białym. Zależy jeszcze oczywiście do czego wykorzystuje się takie dane. Na pewno nie powinny służyć tylko rodzicowi, a pokusa, by dzięki nim mieć narzędzie do wpływania na młode pokolenie dyskretnie i skutecznie, jest na pewno duża.
Oczywiście ojciec żadnego takiego zeszytu nie prowadził, a ja poszedłem jego śladem pod tym względem. Jeśli miał jakieś zeszyty, to poświęcał je na ewidencję podzespołów albo wstępne rysunki układów scalonych, bo te finalne wykonywał na specjalnym papierze.
Zawsze więc mogłem skorzystać z jego pomocy i dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Nie chciałem mu jednak przeszkadzać, bo zawsze był czymś zajęty, jak kończył jakiś projekt, to już zaczynał następny. Ponadto akurat z przedmiotami ścisłymi rzadko kiedy miałem jakiekolwiek problemy, a jeśli chodzi o przedmioty humanistyczne, które zawsze stanowiły dla mnie nie lada wyzwanie, to wykorzystywałem dość perfidnie, pomoc starszych sióstr. Dlaczego perfidnie? Miałem dwie siostry, więc stosowałem wykorzystywanie naprzemienne. Raz tylko na dłużej zaangażowałem ojca przy jakimś niemożliwym do zrobienia zadaniu z fizyki. Rozwiązał je błyskawicznie i mimo, iż dość długo nie mogłem pojąć w jaki sposób, to tłumaczył spokojnie. Do skutku.
Pokój, w którym pracował nad swoimi przyrządami i miernikami był obok mojego, więc zazwyczaj widziałem kiedy z niego wychodził i ze względu na niewielką częstotliwość, te wyjścia były sporym wydarzeniem. Często go wtedy o coś zagadywałem i zawsze odpowiadał. Nie pamiętam, by się czymś denerwował, a mam całkiem dobrą pamięć. Mnie unosi byle podmuch, a sprawy nieważne, nie wiedzieć czemu, często urastają do stanowczo zbyt dużych rozmiarów. Kiedyś myślałem, że może z czasem się do niego upodobnię, ale tylko mija czas.
Lubił biegać. Wychodził wcześnie rano nigdy przy tym nikogo nie budząc, co nie było łatwe. Przez jakiś czas biegałem razem z nim, ale nie odziedziczyłem po nim ani płuc, ani wytrwałości. A co odziedziczyłem? Chyba brak chęci do gadania i przeciętne poczucie humoru. Szkoda, że nie wybiera się tego, co się dziedziczy.
Miał specyficzny porządek: w tranzystorach, diodach, opornikach i we wszelkich innych elementach, a także w śrubkach, wkrętach, podkładkach i narzędziach - bardziej niż maniakalnie dokładny (właściwie trudno znaleźć określenie oddające należycie ten wszechobecny w tym zakresie "błysk"), a w innych sprawach, takich jak ubranie, odkurzanie czy zmywanie, to gdzie coś było, tam było i problemu nie było.
Trudno nie wspomnieć o górach. Szczególnie, że akurat w tym jesteśmy podobni. Też mogę iść cały dzień, ale lubię czasem przystanąć gdzieś wysoko i zobaczyć jak niewiele obejmuje się wzrokiem w mieście albo na równinach. Oczywiste, że im się jest wyżej, tym widzi się więcej, ale niekiedy można wtedy pomyśleć, że nie ma w życiu zbyt dużo realnych ograniczeń i, przynajmniej dla mnie, najważniejsze są właśnie takie wrażenia. Zbieram je i magazynuję w umyśle, na wypadek jakiegoś emocjonalnego głodu albo innego kryzysu albo dlatego, że lubię mieć tam trochę przyjemnych rzeczy.
Tylko raz byliśmy razem w górach. To znaczy raz, gdy byłem w miarę dorosły. Już trochę wtedy chorował, ale nadal był dość silny i wytrzymały. Trudno mi dziś ocenić czy kiedyś miał większą siłę czy wytrzymałość, ale to chyba nie takie istotne. Mówił jak zwykle niewiele. Przede wszystkim na początku: „pamiętaj: cały czas równe tempo, równy oddech, nie zatrzymujemy się, odpoczniemy na górze.” Zatrzymywaliśmy się jednak wiele razy. Gdy stawaliśmy, to mówiłem, że to dobrze, bo po co się przemęczać. Takie były wtedy ładne widoki, że mogliśmy jeszcze jakiś przegapić. Ojciec był jednak wyraźnie nieprzekonany o atrakcyjności łąk i dolin. Dziwił się, że nie może iść jak dawniej, że coś jakby włączało mu znużenie krokami, a pochylenie sylwetki męczyło go jak nigdy wcześniej.
Chorował wiele lat. Było mu to nie tyle "nie na rękę" ze względu na brak gór albo brak możliwości tworzenia nowych układów scalonych (tych zresztą chyba nigdy do końca nie porzucił), ale po prostu wstydził się tego. Dla wielu ludzi choroba jest swoistą nobilitacją i gdy mówią "byłem dziś u lekarza i okazało się, że muszę brać (takie i inne medykamenty) do końca życia", to rysuje się na ich twarzach niemal grymas człowieka wybranego albo przynajmniej rys przynależności do grupy ludzi wyróżnionych tym samym schorzeniem. Ojciec chorobę ukrywał, a gdy brał po 60 tabletek dziennie, to był z tego powodu tylko rozbity, co tylko dodatkowo pogłębiało chorobę. Przy okazji nie sądzę, by któryś z lekarzy sprawdził te wszystkie tabletki, pod tym kątem czy jedne nie są w sprzeczności do drugich. Przy takiej ilości raczej było nieuniknione.
Mało angażowałem się w jego chorowanie. Opiekę nad nim roztoczyła mama i siostry, więc bardziej staranna była niemożliwa. Próbowałem czasem z nim rozmawiać, zachęcać do myślenia o górach, albo o czymś równie przyjemnym. A gdy miałem w końcu jechać do szpitala, żeby posiedzieć przy nim w nocy, bo nawet mama i siostry poczuły się zmęczone, to okazało się niestety, że nie jest to już potrzebne.
- Dlaczego to mnie spotyka i za co? Co zrobiłem źle?” – kiedyś zapytał.
- Tato, przyjmij, że nic nie zrobiłeś źle i nie zadręczaj się takimi pytaniami. One naprawdę nie są dla ciebie dobre - odpowiedziałem. Choroba szybko postępuje, więc musisz równie szybko się bronić. Niepokój i zadręczanie się odbiera siły, a przed tobą trochę wysiłku. Na początek wszystkie negatywne myśli zmieniaj w pozytywne, tak jakbyś chciał chorobę zamieniać na zdrowie. Tylko rób to sukcesywnie, z pełną uwagą i powagą. Przestaniesz wtedy myśleć o tym, co złe. To pierwszy krok. Jeśli go wykonasz otworzą się realne szanse na zdrowie."
Co mogłem więcej powiedzieć? Przy tego rodzaju rozmowach wszystkie tak zwane mądrości można sobie do kieszeni schować i czekać z nimi na mniej poważne okazje. Niemniej warto próbować, bo może a nóż coś przez przypadek się uda. Wtedy się nie udało.
Wymyśliłem wówczas dla niego taką krótką historyjkę afirmacyjną. Chodziło o to, by zaczął budować świadomość pozytywną. Historyjka bez używania słowa "nie", miała kształtować świadomość zdobywcy, człowieka zdrowego i silnego. Proponowałem by nauczył się tej historyjki na pamięć i powtarzał ją kilka razy dziennie. Jak lekarstwo. Ta historyjka brzmiała mniej więcej tak:
"Chwilowo dopadło mnie zmęczenie i trochę opałem z sił, ale pójdę dalej. W tym schronisku, które przed chwilą widziałem tudno byłoby się wykąpać, a o dobrej, ciepłej zupie można zapomnieć. Łóżka były tam takie, że mogły pęknąć, gdy przekręcałbym się z boku na bok, a łazienki brudne i zardzewiałe. Dlatego idę dalej. Chcę znaleźć ładne miejsce. Zejście z tej góry jest trudne, a szlaku zapomniano wyznaczyć na mapach. Odnajdę go jednak w swojej głowie albo w sercu albo gdzieś pomiędzy nimi a bogiem. Uda mi się. Udawały mi się trudniejsze rzeczy. To nic, że jest niewiele sił. Doda mi ich chęć zobaczenia ciekawszych miejsc. Czasem znajduje się tę drogę bez szukania, więc może tak będzie i teraz. Oby. Jeszcze trochę wysiłku. Idę więc dalej."
Historyjki afirmacyjne muszą być tworzone jednak chyba odpowiednio wcześnie i nie jestem do końca pewien skuteczności ich działania. Jednak próbować trzeba wszystkiego. Najistotniejsza jest w nich kwestia wiary, więc zasada i skuteczność tego działania jest podobna do innych metod: na niektórych może zadziałać.
Co by było gdybym tak samo zachorował? Takie doświadczenie uważam za zbędne. Mam jednak podejrzenie co do chorób, że jeśli trafia się jakaś ciężka, to lekarze niewiele pomogą, jeśli dotknięty chorobą nie zmieni całkowicie nawyków i sposobu myślenia. Jeśli prawicowiec nie zostanie lewicowcem (nie żebym miał jakiekolwiek polityczne ciągoty czy uprzedzenia i jeżeli komuś nie pasuje kolejność przemiany, to proszę sobie ją zmienić), to leczenie będzie trwało dużo dłużej niż wówczas, gdy nastąpi taka zmiana. Gotów jestem zaryzykować twierdzenie, że nieporównywalnie dłużej.
Jednak nie jest to wszystko takie proste, bo gdy ciężko chorujesz, to twoje myślenie nie jest już twoim sprzymierzeńcem. Jacyś mądrzy ludzie powinni się w końcu tym zająć i stworzyć procedury naprawiania myślenia w czasie choroby.
Pozostaje jeszcze kilka pytań dotyczących wspomnień: czy w ogóle można wspominać umarłych? Czy to dla nich dobre? Czy nie burzy to ich spokoju? Czy w ogóle mają spokój? Czy mają cokolwiek? I wiele jeszcze innych pytań, podobnie jak te wyżej bez odpowiedzi. Jednak warto wziąć pod uwagę, że umarli zbyt wiele już zmienić nie mogą (nie wiem czy na pewno nic), więc lepiej, na wszelki wypadek, podchodzić nawet do wspomnień ostrożnie.
Czy warto więc wiedzieć jaki był naprawdę? A co w ogóle jest prawdą o człowieku? To jak był i jest postrzegany? Przez kogo? Czyje postrzeganie wybrać? A może ważniejsze jest co faktycznie myślał? Ale jak to teraz sprawdzić i przedstawić? Poza tym każdy ma jakaś swoją tajemnicę. Jaka była jego?
Ojciec był skryty i nie wiedziałem dlaczego. Wymyśliłem, że jego izolowanie się i zainteresowanie elektroniką było przykrywką dla sytuacji, która wydarzyła się w czasie wojny. Wydaje mi się, że musiało się wtedy wydarzyć coś złego. To mało możliwe, żeby ojciec był za coś odpowiedzialny, bo gdy kończyła się wojna miał 12 lat, ale podejrzewam, że jego starszy brat wciągnął go w jakąś okropną historię, która brzmiała w nim do końca jego dni, w jakieś straszne zdarzenia, które wciąż starał się zagłuszać lekkim, ale miłym uśmiechem. Nigdy go o to nie zapytałem, a chciałem wielokrotnie. Chociaż z drugiej strony bałem się, że odkryje się coś, co lepiej żeby było zapomniane.
Brat ojca był sporo starszy i w partyzantce miał pseudonim „Bohun”. Nie sądzę by nazwano go tak bez przyczyny, a poza tym i tak nie w pełni ten pseudonim oddawał jego charakter. Stryj był wyjątkowo potężny, porywczy, niezwykle sprawny i silny (ja po prostu się go bałem). Po wojnie pracował w jakichś dziwnych jednostkach wojskowych i miał dość wysoki stopień. Ojciec zawsze się go słuchał. Po wojskowemu. Jak tylko coś było „nie-tak”, to wystarczało, że lekko unosiła się ogromna ręka wuja i natychmiast zapadał spokój. Widziałem to kilka razy i nie rozumiałem dlaczego tak się to działo i dlaczego aż tak wyraźnie. Wymyśliłem sobie więc jakieś drugie dno. Chyba jednak logiczne. Nawet nie było alkoholu, żeby nie rozluźnić wspomnień. Umarli jeden po drugim, w odstępie miesiąca i jeśli była jakaś tajemnica, to już nią pozostanie. I dobrze, bo pamięć o wydarzeniach nie zawsze jest potrzebna, a te, do których nie ma dostępu żadna pamięć, mają to szczęście, że kończą się całkowicie.
No nic. Być może ta wojna to tylko jeden z moich dziwnych tropów, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Niestety nie odziedziczyłem po nim pilnowania się faktów - byłoby wówczas łatwiej.
I cierpliwości. Czemu jej nie dostałem więcej?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania