On Był Dobrym Stalkerem

Szedł przez las, ciemny i pusty. Pozbawiony życia, dlatego nazwany przez ludzi z Neptuna Pustym Lasem. Proste nazewnictwo pomagające uporządkować sobie w głowie wszystkie dziwy jakie można spotkać poza Neptunem.

A czy w Pustym Lesie mógł spotkać jakieś?

Nie, dlatego wybrał drogę przez niego. Wolał nie ryzykować spotkaniem z szeroko rozumianymi dziwami świata spoza Neptuna. Nie znaczyło to jednak, że szedł przez las spokojnie. Nie, żaden stalker nie miał prawa być spokojnym o swe bezpieczeństwo poza Neptunem. Nawet w takich miejscach jak Pusty Las.

Licznik co chwila świrował zanosząc się symfonią cykania. Znak, że musiał schodzić z resztek asfaltowej drogi między drzewa. Owe "drzewa" też były ciekawe, wyglądały jak nadtopione kłębowiska prętów zbrojeniowych. Wybijały się wysoko w górę, jak parasole zagarniając szczątkowe światło bladego Nowego Słońca dla siebie.

Na szczęście miał latarkę, porządną i ponoć wojskową, przymocowaną do przedniej pokrywy jego hełmu. Żarówa LED rozganiała mrok Pustego Lasu na tyle, by nie wpadł w żadną paść ani nie przewrócił się o kanciaste korzenie drzew.

Prócz latarki, licznika i hełmu motocyklowego spojonego z maską przeciwgazową, miał też inne zabawki. Jak to stalker.

Z lewej strony prostokątnego plecaka zwisała mu saperka denerwująco obijająca się o ostrze maczety również tam wiszącej. Z prawej zaś, miał karabin.

Antyczny M16A4 z doczepionym nożem kuchennym w roli bagnetu i magazynkiem domowej roboty na trzydzieści naboi. Chociaż dbał o swoją Szesnastkę jak mógł, piętno czasu odcisnęło się na niej w postaci paskudnych odprysków i przypominających plamy zgnilizny wykwitów rdzy nad uchwytem i na lufie.

Celownika Szesnastka nie posiadała, było to przypomnienie, że z niektórymi dziwami nie warto walczyć. Tym bardziej bronią palną.

Przystanął na chwilę zaintrygowany jednym z drzew. Skrzyżował ręce na piersi i bujając się na nogach obserwował, jak podejrzewał, cud życia. Pierwszy taki w Pustym Lesie.

Przedmiotem tej obserwacji było popękane wybrzuszenie u dołu jednego z drzew. Krągłe, kształtne, w pełni symetryczne gdyby nie te pęknięcia z których toczyła się smoła.

A przynajmniej jemu wydawało się, iż to wyglądało jak smoła. Połyskliwa, bezgłośnie bulgocząca i drżąca smoła rozlewająca się ośmioramienną kałużą pod drzewem. Jak nowoodkryte złoże ropy, obsydianowo czarna substancja wyślizgiwała się z drzewa bez ustanku, z zapałem można by rzec.

Kiedy już się napatrzał i zanotował swoje spostrzeżenia w umyśle, ruszył dalej. Na odchodne pomachał dłonią przed wlotami filtrów w swym hełmie, taki zabobonny gest. Wszak nie wiadomo czy coś co wysączało się z drzewa nie może przesączyć się i przez filtr.

Wrócił na asfalt, powitał go zeżarty przez kwaśnie deszcze znak. Czyli zmasakrowane resztki metalowego słupa na poboczu. Nie nacieszył się jednak w miarę równym podłożem długo. Licznik praktycznie od razu zawył ostrzegając o niewidzialnym niebezpieczeństwie.

Święty Hans Geiger nie był mu przychylny tego dnia, znów musiał dać nura między czarne jak noc drzewa.

 

Kiedy znów wyszedł na drogę nastąpił przełom. Na lewym poboczu, jakby nigdy nic leżała pusta strzykawka i poszarpany bandaż. Przesiąknięty krwią i osoczem.

Podszedł do znaleziska i przyklęknął. Saperka zagrzechotała o maczetę. Ostrożnym ruchem podniósł strzykawkę z wypisanym markerem słowem: med-a3. Wyrób własny szpitala w Neptunie mający uśmierzać ból, działał różnie ale był relatywnie tani. Szczególnie jeśli porównać go z prochami produkowanymi w Zoo. Tamte to dopiero uśmierzały, nawet ból istnienia.

Przetarł szybę hełmu by lepiej wejrzeć w środek strzykawki. Mimo zaburzonej z winy osłony wizji, z łatwością dostrzegł resztki meda 3, żółciutkie kropelki osadzone na dnie szpitalnego dozownika.

Nie wbił sobie wszystkiego przy zmianie opatrunku. Zmarnotrawił kilka kropelek, które jeszcze nie zdążyły wyparować z nieszczelnej strzykawy. Dowód, że był tu niedawno. Ten, którego szukał w Pustym Lesie.

Wstając schował szpitalny dozownik pod wierzchni płaszcz. Doktorzy z Neptuna zwracali kaucję za igły, plastiki i inne wielorazowe części swoich wyrobów. Bandaż zostawił, pomyślał bowiem, że może na tej zasychającej porcji krwi wyrośnie jakaś pleśń. A za trzydzieści lat Pusty Las będzie Lasem Pleśni.

Ruszył dalej, wypatrując kolejnych śladów.

Sądził, iż jednak się nie mylił. Cyklista zaiste musiał mieć nie po kolei w głowie by zmieniać opatrunek na ranie postrzałowej w środku Pustego Lasu, gdzie powietrze było, krótko mówiąc, złe jak diabli. I jeszcze nie strzelił sobie całej dawki trzeciego meda. A zawsze był oszczędny.

A może chciał myśleć, że Cyklista oszalał? Że poszedł gdzieś gdzie promieniowanie UV wysmażyło mu raka mózgu? Że nawdychał się radiowego gazu nad Strumyczkiem? A może jednak coś w nim pękło po tylu latach wychodzenia z Neptuna?

Ale w takim razie czemu zareagował akurat tak? Czemu? Tego nie wiedział, brzydził się niejako dłużej o tym rozmyślać... Na razie wolał zostać przy hipotezie, że Cyklista zwyczajnie oszalał. Ot, podobnie jak Adam trzy miesiące temu, albo jak Herbatnik z rok temu.

Stalkerom się szaleństwo czasami zdarzało.

Adama i Herbatnika trzeba było odstrzelić. Paskudne sprawy, jedne z brudniejszych kart w historii Neptuna. Ale oni nikogo nie zamordowali. Nawet jeśli, to nie byłoby to tak nieludzkie.

Potrząsnął głową. Klamry hełmu cichutko postukały. Ruszył dalej, w głąb lasu. Coraz to bardziej mroczny i niezbadany. Wiedział, że gdzieś tam zbiegł Cyklista. Musiał go odnaleźć za wszelką cenę.

 

Rumaka zauważył już z daleka, jego szlachetny profil odcinał się jaskrawo na czarnym tle lasu. Wierzchowiec leżał na środku potrzaskanej, asfaltowej drogi. Był dumą i skarbem Cyklisty. Był jego rowerem.

Pociągnięty czerwonym sprejem składak z kilku sportowych modeli wyposażony w elektryczny silnik. Mimo żywego koloru, prezentował się on ponuro. Koła miał sflaczałe, pełne ostrych fragmentów asfaltu. Kilka szprych na przedzie było wygiętych. Przedni błotnik urwany leżał nieopodal. Z bagażnika wysypały się wszelkie drobiazgi, nakrętki, śrubokręty, druty i sznurówki.

Lampa zamontowana pod koszem wciąż świeciła naładowana dynamem. Do wypadku doszło niedawno...

Podszedł i stanął nad koszykiem. Kratowany pojemnik był wyściełany stronami z książek i szmatkami. Jakby przewoził w nim coś delikatnego. Zauważył stronę tytułową jakiejś biografii i wiersz.

Nigdzie jednak nie leżała owa tajemnicza zawartość.

Znalazł za to krwawą smugę w miejscu, w którym Cyklista powinien upaść kiedy rower poleciał na glebę. Krew kończyła zasychać. Było też zdjęcie.

Pochodzące sprzed apokalipsy zdjęcie na sztywnym kartoniku, obecnie zżółkniętym, poszarpanym, wymiętym okropnie. Przedstawiało jakąś wielką strukturę geometryczną, przypuszczalnie budynek jakiego dzisiejsi ludzie nigdy już nie stworzą, i rząd flag przed nim. Flag państw, które zostały zapomniane i starte z powierzchni istnienia.

Przez samych siebie.

Był też tłusty ślad po świecowej kredce. Brudno różowy bazgroł dziecka wyobrażający najwyraźniej dziewczynkę-patyczaka. Córka Cyklisty, Basia.

Chowa zdjęcie pod płaszcz zupełnie już przekonany, że Cyklista zwariował i nie jest świadom tego co się dzieje. Inaczej nie zostawiłby amuletu jaki podarowała mu córeczka na jedną z jego wypraw poza Neptuna. Nigdy się z nim nie rozstawał. Nigdy.

Sprzątnął zawartość bagażnika i przymknął jego klapę z trzaskiem. Postawił rumaka do pionu i odprowadził go na pobocze, w żylaste, zasuszone niczym mumia krzaki. Nie ważne co, nie wolno zostawiać złomu czy łupów na otwartej przestrzeni. Jedna ze złotych stalkerskich zasad.

Ciężkim krokiem ruszył dalej. A za żołądek ściskało go okropne uczucie jakiego nienawidził z całego serca. Strach.

 

Następnymi rzeczami jakie znalazł były maska i rękawice Cyklisty. Przedmioty te utwierdziły go w przekonaniu, że Cyklista zwariował.

Maska była typu buldog z jednym wielkim filtrem na lewo. Szkło miała przeszczepione z jakichś okularów narciarskich a zapięcia trzymane razem za pomocą trytytek.

Pamiętał dokładnie jak samemu je zaciskał kiedy to Cyklista nawalał z wysłużonego AK ostatkiem sił. Byli wtedy na wyprawie do Dołów, miejsca tyle bogatego we wszelki złom, co niebezpiecznego. Uśmiechnął się bezwiednie na wspomnienie o ich reducie z wraku autobusowego i wrogich siłach kilkudziesięciu poczwar, które być może starożytni nazwaliby kotami.

Nie chciał sprawdzać, ale podejrzewał, że filtr w masce był dobry. Na wizjerach dostrzegł plamki skroplonego oddechu.

Rękawice natomiast były doszczętnie zniszczone, co zaniepokoiło go najbardziej. Potężne, grube graby ze sprasowywanych ze sobą na przemian gum i polimerów były wzmocnione dodatkowo płytkami stali i drucianym szkieletem.

Cyklista często się skarżył, że rękawice utrudniają mu jazdę rumakiem, ale dzięki nim minimalizował ryzyko, że coś mu odgryzie palce podczas szperania w ruinach oraz wrakach.

Teraz te solidne ochraniacze leżały jeden na drugim przypominając wypatroszone i spalone nad ogniskiem króliki.

Nie umiał sobie wyobrazić co mogło spowodować takie zniszczenia rękawic. Czego Cyklista mógł dotknąć, że efektem było ich zwęglenie?

Dreszcz przebiegł mu z góry w dół pleców. Przypomniał sobie smród palonej keratyny i ludzkiego tłuszczu jaki panował w mieszkaniu Cyklisty...

A pośrodku lokum, owinięte tym smrodem leżały jego żona i córka. Niczym na wpół obrane z kory, nadpalone szczapy wyjęte z pieca.

Powstrzymał odruch wymiotny zginając się do przysiadu i głęboko oddychając. Kiedy już się uspokoił westchnął cierpiętniczo i wstając zgarnął maskę. Zaczepił ją o jeden z karabińczyków na tyle plecaka. Stopione ze sobą rękawice odkopnął między drzewa. Ruch ten zdradzał gniew, co do którego on sam nie był pewien.

Wtem, coś chlasnęło o powierzchnię drogi. Miękko i wilgotnie. Wystraszył się nie na żarty. Porwał za karabin i w ułamku sekundy szczęknął bezpiecznikiem, ustawił ogień pojedynczy li wycelował w źródło dźwięku.

Rozbryzgana w ośmioramienną kałużę porcja smoły, dokładnie takiej jaką już widział...

Zadarł głowę do góry a za głową poszła lufa karabinu. Snop światła ukazał mu gęstą plątaninę konarów złączonych nabrzmiałą bulwą. Sącząca czarny płyn obwisła, drewniana gula była cała naznaczona równymi pęknięciami. Przypominała mu jakąś koszmarną wersję pszczelego ulu jaki widział ostatnio w encyklopedii jaką wygrzebał z ruin.

Mózg podsunął mu absurdalny pomysł, iż ten oto drzewny ropień, roślinny nowotwór próbował go zaatakować. Skurcz zmusił jego prawicę do złożenia palca wskazującego na spuście. Kolejny, do zmrużenia oczu. Trzeci impuls zdołał przezwyciężyć choć i tak nie opuścił lufy. Obserwował w napięciu jak kolejne tłuste grudy wydostają się z "ulu".

Zagryzł wargę i odpuścił zanim przyśpieszonym oddechem zaparuje sobie całą szybę. Z resztą, naboi w Neptunie produkuje się tragicznie mało. Trzeba oszczędzać.

Z resztą... W magazynku miał przecież tylko cztery kule...

 

Doszedł do końca drogi. Miejsca gdzie być może żaden odwiedzający Pusty Las stalker nie był przed nim. Za wyjątkiem Cyklisty rzecz jasna.

Rozkruszone w miazgę ścierwo asfaltu opadało w niemożliwie wielką przepaść. Otchłań ziejącą czystym i niewzruszonym mrokiem, która ciągnęła się daleko w mrok nocy jaka właśnie zapanowała. Nawet jego porządna latarka nie była w stanie wypalić wystarczających ilości ciemności, by mógł przyjrzeć się okolicy.

Kilka kroków w prawo, kilka w lewo. Zrzucił parę asfaltowych kamyków w otchłań. Westchnął. Pomyślał, że może Cyklista nie zauważył w mroku czeluści i po prostu umarł. Albo zauważył i specjalnie tam skoczył. Miał przecież oszaleć ze szczętem...

Skrzyp skrzyp jęczą wyrastające krzywo drzewa-parasole. Syp syp robi ziemia osuwająca się w dół.

Szura światłem LED po glebie niczym dzik szukający trufli. Albo ludzkich zwłok w płytkim grobie. Coś nagle odbija jasny promień z powrotem. Stalker aż podskakuje z zaskoczenia a saperka stuka się z maczetą.

W uschniętych chaszczach na poboczu leżą spodnie, ich wielka klamra z przyczepionym na magnes nożem myśliwskim błyska jadowicie. Serce mu rusza z kopyta, idzie krawędzią dobywając maczetę. Trzaska karabińczyk a zaraz potem lecą powyginane chaszcze.

Nie bada porzuconych spodni, jego uwagę przykuwa co innego, zwęglone resztki czegoś co było górnym kombinezonem Cyklisty. Znać nawet resztki jego naszywki na ramieniu: Cy is a. Macha maczetą jak maszyna, nie zważa na to, że zdenerwowanym oddechem zaparowuje sobie szybę hełmu. Prze dalej. Odkrywa sfajczone buty, resztki bielizny, plecak z leciutko dymiącymi resztkami szelek, stopiony w bezkształtną grudę licznik Świętego Hansa Geigera...

Zatrzymuje się nagle. Spod hełmu wyrywa mu się głuchoniemy wrzask. Wbija maczetę w pobliskie drzewo by przypadkiem nie stracić równowagi. Ścieżka z rzeczy Cyklisty zawiodła go łukiem nad przepaść. Na jednej z niżej wiszących gałęzi buja się strzęp ludzkiego skalpu. Włosy siwe i rzadkie. Pozlepiane potem jaki jeszcze nie wyschnął.

Cofa się, depcząc plecak leżący na ziemi. Coś szklanego w jego środku trzaska. Oczy wbite we fragment ciała Cyklisty drżą niczym powietrze wokół rozgrzanej lufy cekaemu. Przez lata bycia stalkerem widział wiele, wiele rzeczy, o których nawet zielska z Zoo nie pomagały zapomnieć...

Ale co innego być świadkiem jak zmutowane dzikusy zza Białej Granicy paradują w cudzych skórach, a co innego widzieć skalp własnego przyjaciela.

Orientuje się, że maczeta została w drzewie. Zdobywa się na odwagę by podejść nad krawędź i zabrać narzędzie. Kiedy już wyrwał ostrze jednym, pewnym ruchem uderzył jego płazem we fragment skalpu. Mokro plasnęło i skóra poleciała w otchłań. Zapiął maczetę na powrót do karabińczyka.

Nie mógł się powstrzymać by odprowadzić ją wzrokiem. I dzięki temu zauważył, że trzy metry w głąb czeluści, wystaje z piaszczystej ściany porwana metalowa blacha. Wielka na tyle, by na nią skoczyć. Przełyka ciężko ślinę, na metalowej półce znać rozbryzgi świeżej krwi i kilka nadpalonych szmat.

Dreszcz opanowuje jego ciało. Skurcze chcą zmusić nogi do odwrotu i odmaszerowania do Neptuna. Może przecież powiedzieć, że znalazł wykrwawione zwłoki Cyklisty i je zakopał. Nikt przecież nie będzie łaził do Pustego Lasu by to sprawdzić.

Wreszcie decyduje, skacze.

Blacha protestuje zgrzytliwie kiedy stalker w pełnym rynsztunku ląduje na niej. Całe szczęście jakoś się trzyma. Rozgląda się, widzi sporą wnękę wydrążoną w piaszczystej ścianie. Obłożony betonowymi żebrami tunel jaki się tam kryje, wiedzie w dół. Wstaje i schodzi pochyłym tunelem uważając by nie poślizgnąć się na krwawych smugach pozostawionych przez Cyklistę.

Po paru minutach dociera do rozwartych na oścież drzwi. Bardzo podobnych do tych jakie mają w bunkrach w Neptunie. Latarka ukazuje mu sporą żółtą tablicę z czarnymi literami:

Aucun accès. Accès réservé au personnel de catégorie 18.

Kein Zugang. Zugang nur für Personal der Kategorie 18.

No access. Access for category 18 personnel only.

Podobnie jak większość mieszkańców Neptuna, nie był z niego żaden poliglota, nie umiał więc odczytać tabliczki. Wchodzi za drzwi, po krwawych, pomarszczonych śladach stóp.

Kiedy snop światła znów opadł na podłogę, umysł stalkera zasnuło wyjątkowe połączenie przerażenia i obrzydzenia. Oto u jego stóp leżała niedbale rzucona w czerwoną kałużę, poskręcana i pozwijana, wymięta i miejscami przetarta ludzka wylinka.

Nim skończył przetwarzać makabryczny obraz w swej głowie, jego uszu doszedł chlupot mokrych stóp o betonową posadzkę korytarza. Uniósł głowę i błyskawicznie tego pożałował.

Z jednego z bocznych przejść wyłonił się potwór wyglądający niczym reanimowane zwłoki jakie stalker widywał za Białą Granicą. Pozbawiona skóry ludzka postać, lśniąca chorobliwie czerwonymi mięśniami, okrwawionym i obrzydliwie mętnym tłuszczem oraz białymi paskami ścięgien. W lewym ramieniu znać było poszarpaną ranę postrzałową...

Potwór był zgarbiony i sprawiał wrażenie, iż zaraz rozleci się w miazgę. Stał jednak hardo, kiwając lekko ogołoconą do czaszki głową z głęboko wbitymi ciemnymi oczami i wydętymi wargami tak nabiegłymi krwią, iż ta wolno skapywała z kącików ust.

W lewej ręce chodzący trup ściskał komicznie wyglądającą hybrydę AK47 i Uzi. Broń posklecaną kablami i pospawaną niechlujnie. A na koniec owiniętą brezentowymi strzępami, niby dla kamuflażu.

Stalker znał dobrze tego gnata, samemu pomagał przy spawaniu zniszczonego kałacha.

W lewej, obranej z mięsa dłoni potwora spoczywała spora kula.

Błyszcząca, srebrzysta i odbijająca światło latarki niczym polerowana stal sfera. Znać było, iż ciążyła mocno w dłoni trupa, która trzęsła się przy każdym urywanym oddechu oskórowanego.

- Mietek... - zachrypiał potwór obrzucając stalkera nieobecnym spojrzeniem - Bo to ty, tak? Tylko ty mógłbyś tu za mną przyjść. Mieczysław Gwóźdź, nieustraszony stalker jakich mało...

- Marcel - stalker się odzywa a własny głos drażni mu uszy - Co... Co się...

- Stało? Pytasz, co się stało? Baśka i Magda nie żyją. Widziałeś przecież... Kurwa, nawet nie kazałeś do mnie strzelać kiedy uciekałem... Ładnie cię pojebało Mietek.

- Bo wiem, że ty byś tego nie zrobił... Ale nie wiem jak mogło do tego dojść. Powiedz mi.. I... I wracajmy do Neptuna. Jeszcze można cię wyleczyć...

Mieczysław sam nie wierzy w swoje słowa, są fałszywe aż miło. Puste gadanie mające dać mu czas na wykombinowanie co właściwie powinien zrobić. Marcel zwany Cyklistą charcząco się śmieje.

- Po to przylazłeś!? - krzyczy a kilka nitek mięsa odkleja mu się z policzka - Spadaj do tego zasranego Neptuna. Śpij na betonie i wpierdalaj wychudzone psy! Won!

W ledowym świetle Mietek dokładnie widzi jak każdy odsłonięty mięsień Marcela się napina. Mdli go solidnie, jednak nie daje za wygraną, jak w transie bełkocze:

- Wiedziałem że nie zabiłeś swojej rodziny świadomie, można to odkręcić. Pomóc...

- Skończ pierdolić! O czym ty gadasz? Skąd wiesz co zrobiłem a co nie?

Z twarzy Marcela Cyklisty odchodzą kolejne płaty mięsa. Paliczki jego nagich palców skrobią po powierzchni sfery. Czule choć mocno.

- Co to jest? - pyta głucho Mietek czując jak zalewa się cały potem.

Oskórowany potwór wzdycha głęboko, chichocze lepko...

- Znalazłem to tutaj, w głębinie. Praktycznie na samym dnie Tartaru w obsydianowej sali tronowej nikogo innego jak Hadesa. Oto jest Jego Serce! Jego Mózg, Jego Rdzeń! Rdzeń Hadesa. Źródło energii dzięki któremu można uleczyć świat. Ten Rdzeń potrafi wszystko, absolutnie wszystko! Widziałem to na własne oczy, tam, na dnie Tartaru gdzie pokutuje Tantal, gdzie męczy się Syzyf, gdzie cierpią Danaidy! Widziałem ich wszystkich! Widziałem truchło Tyfona, ścierwo Kronosa i zamordowanego Uranosa... Zszedłem na sam dół, do łożyska Gai gdzie znalazłem Rdzeń! Nie powinienem go przynosić do Neptuna, nie tam... Nie powinienem zabijać Cerbera... Może Basia... Magda... Nie! Ale to nie ważne... Przyniosłem go z powrotem, tutaj gdzie powinien być, do Tartaru. Złożę Rdzeń Hadesa u stóp boga zmarłych a on uzdrowi Gaję i wszystko wróci... Wszystko... Widziałeś je? Prawda? Musiałeś widzieć, one już się rodzą... Driady... Alseidy, Hesperydy... Lejmoniady...

Marcel zamilkł nagle, oto z jego gardła zaczęły odlepiać się pasma ciała. Nie mógł już mówić, rozpuszczał się, umierał co raz to szybciej. Mietek drżał cały na ciele, nie wiedział co mógł zrobić, automatycznym ruchem postąpił krok do przodu, był całkowicie zdezorientowany.

Nagle Cyklista wściekle warknął wylewając ze swych ust strugę juchy. Machnął bronią i zacisnął rozłażące się palce na spuście. Odrzut rzucił całym jego wybrakowanym ciałem w bok. Hybryda AK i Uzi naznaczyła ścianę i sufit nierówną linią dziur po kulach.

Ogłuszony nagłym szczekaniem karabinu Mieczysław padł na ziemię i odturlał się spowrotem za drzwi. Dobył gorączkowym ruchem Szesnastki, odbezpieczył i ustawił na ogień ciągły.

- Marcel! Do chuja, ja nie chcę ci zrobić krzywdy! Chcę żebyś wrócił! Powiedz mi co się stało z Magdą i Basią a ja to przekażę władzom... Nie skażą cię jeśli to był wypadek z tym... Tym czymś!

Cyklista jednak nie słuchał, może pozbawił się słuchu waląc salwę w wąskim korytarzu bez żadnej ochrony uszu? A może wpadł w szał, tak po prostu.

Stalkerom się to zdarza. Szczególnie jak poza Neptunem srogo coś ich napromieniuje.

Strzelił znowu, trzy kule odbiły się od metalowej ramy drzwi i ze świergotem rykoszetu pognały w ściany wzbijając eksplozje kruszonego betonu. Mietek usłyszał jak Marcel wali automatem o ściany i wrzeszczy gniewnie, znak, że samoróbka się zacięła.

Skoczył na równe nogi i wypadł zza framugi. Strzelił. W ułamku sekundy w torsie Cyklisty wybuchły w tłustej mgiełce, cztery otwory. Zwalił się na ziemię niczym pozbawiona pluszu kukła, automat zagruchotał o posadzkę a Rdzeń Hadesa uderzając o podłoże wydał potężny huk.

Dźwięk ten był niczym śnieżna lawina zamknięta w igielnym uchu po to, by być wystrzelona przez działo elektromagnetyczne wprost między półkule mózgu Mieczysława. Po prostu powaliło go na ziemię. Bolał go cały organizm, jakby kakofonia mogła uszkadzać żywe ciało.

Zwijał się z palącego bólu jeszcze dłuższą chwilę. Czuł jakby wiązania mięśni zrywały się jeden po drugim, jakby białobłękitna gwiazda jaka zrodziła mu się pod kopułą czaszki przybierała fizyczną postać. Powoli i boleśnie. Sięgając swymi wijącymi się promieniami w szpik kostny.

Nie wiedział ile to trwało ale w końcu był w stanie podnieść się do pozycji siedzącej. Ze szczękiem klamr zerwał z siebie hełm. Mlasnęło mięso i łzy naszły mu do oczu. Odrzucił go gdzieś w mrok korytarza. Latarka już nie była mu potrzebna.

Rdzeń Hadesa emitował własne światło. Jakby ciężkie i ziarniste, wżerające się w ciało i obejmujące z każdej strony. Światło barwy gwiazdy jaka wcześniej rozrywała go od środka. Wpatrywał się w sferę uporczywie, jakby nie dostrzegał płynnej, sczerniałej masy jaka rozlewała się ośmioramiennie tam, gdzie upadł Cyklista.

- Wiedziałem! - zawył zdzierając sobie gardło - To wszystko przez ciebie, pierdolony złomie. Jakaś zasrana żarówa sprzed apokalipsy! Spaliłaś Baśkę i Magdę kurwo! Marcel przez ciebie oszalał! - rzucił się na ziemię przygnieciony ciężarem swego plecaka - W dupie mam czyim sercem, mózgiem czy chujem jesteś. Takie przeklęte artefakty starożytnych należy niszczyć!

Podczołgał się do Rdzenia Hadesa, czuł jak robi mu się gorąco, jak w nozdrzach rozpycha się odór palonej kreatyny. Podpierając się ściany wstał na równe nogi z Rdzeniem przyciśniętym pod żebra.

Na podłogę, na pozostałości Marcela zaczęła skapywać wrząca guma wierzchniego płaszcza stalkera. Rozchlapując paskudną masę pod nogami, ruszył ku wyjściu z korytarza, ku tunelowi, ku otchłani.

- Wiedziałem, to chujstwo namieszało mu zwojach mózgowych... Pewnie promieniuje... - mamrotał do siebie kuśtykając - On... Nigdy by sam z siebie czegoś takiego nie zrobił. Cyklista... Marcel... On był dobrym stalkerem.

Stanął nad przepaścią na zabrudzonej juchą, skrzypiącej blasze.

Uniósł Rdzeń Hadesa na wysokość oczu.

Jego rękawice właśnie płonęły a w mrok skapywała nie tylko topiona guma ale i jego mięso. Chwilę później odpadł mu nos a za nim kaskada włosów.

Sfera zdawała się razić go prądem. Zawrotnie szybkie fale energii odbijały się w jego wnętrznościach zaliczając każdy organ i każdą kość. Stał jednak sparaliżowany, dzielnie przyjmując łamiące huki w kręgosłupie... Zębach... Stopach... Żebrach... Wreszcie trzasnęły mu kolana. Rdzeń jakby bronił się przed zrzuceniem z powrotem do Tartaru.

A przynajmniej tak mu się zdawało kiedy upadał na plecy z Rdzeniem Hadesa wbijającym mu się w brzuch.

W górę bryznęła paskudna mieszanka skwierczącej ludziny i gumy. Kolejne fale energii sieknęły Mieczysława po rękach. Poczuł jak skóra z jego twarzy zostaje zwiana, niczym welon z upudrowanej główki panny młodej.

Wrzasnął przeszywająco, dosłownie zdzierając sobie gardło, które zaczęło zapychać się własnymi ścianami. Rzucił się gruchocząc własny kościec ciężarem Rdzenia Hadesa. I raz, i jeszcze, i raz jeszcze... Sfera niczym kamień w misce turlała się to w miednicę to w pod osłonę żeber, rozchlapując przy tym wrzącą krew, spalone skrawki mięsa i dymiące, kościane drzazgi.

W końcu blacha nie wytrzymała.

Z upiornym jękiem zgięła się i pozwoliła stalkerowi zawędrować na dno Tartaru.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania