Opowieść ze świata fikcji - Część 4.

Okejka, więc tak.

Na wstępie z góry chciałbym przeprosić, że tak długo nie wrzucałem tu kontynuacji mojej opowieści, ale zwyczajnie miałem chwilowy kryzys osobowości i zanik weny twórczej, spowodowany w sumie tym wcześniejszym. Pewnie już zapomnieliście co było w części trzeciej i teraz próbujecie ostatkiem sił wygrzebać to z zakamarków pamięci ='D Powodzenia!

 

Zaparło mi dech w piersiach.

Pierwsze co zrobiłem po przebudzeniu się, to zacząłem rozglądać się nerwowo po pokoju, w poszukiwaniu pierwszej lepszej odpowiedzi na narastający znak zapytania w mojej głowie. Byłem rozkojarzony, a całość potęgował fakt, że na zewnątrz już się ściemniało. We śnie... o ile to był sen... także zapadał wieczór. A ja nigdy nie chodzę spać w dzień...

Nie, to jest niemożliwe...

To wszystko było tam za bardzo rzeczywiste.

Czułem to. Czułem swoje emocje. Każdy z osobna drgający nerw. Swój strach, niepewność i chwile zwątpienia. To było aż nadto realne, abym mógł uwierzyć, że to był zwykły koszmar. Podczas spojrzenia pastora, serce stanęło mi na kilkanaście sekund, a potem dopadła mnie wizja.

Wizja, właśnie.

Co on powiedział?

Jedz do Aspen Lake?

Gdzie to do cholery jest?

Moment, coś mi tu nadal nie pasowało.

Odetchnąłem tylko głębiej i upadłem do tyłu, miękko lądując na poduszce i wbijając tempy wzrok w sufit nade mną, zupełnie jakby wydawało mi się, że odpowiedz nadejdzie właśnie stamtąd. Nie miałem zielonego pojęcia co mam ze sobą zrobić. Jak myśleć, i jak działać. Nie wierzyłem w to, że mój umysł był w stanie wykreować tak potężnie obfity w szczegóły sen.

Za wiele było tam nakreślonych detali.

Nie, to po prostu niemożliwe, aby coś takiego...

Nie...

Nienawidzę samego siebie.

- Loren? - usłyszałem głos Davida z salonu, a potem do moich uszu dotarły jego ciężkie kroki na drewnianych schodach. Tak, właśnie gdyby ktoś się pytał, mój braciszek nigdy nie bawił się w coś takiego jak dyskrecja. Uf, a jego ciężkie buciory odbijały echo idące chyba aż do miasteczka.

Szczerze?

Miałem pustkę w głowie. Byłem wyprany z emocji i nie wiedziałem do końca czy mam się cieszyć czy płakać z powodu rychłego ujrzenia twarzy braciszka.

- Ach, tu jesteś - przewrócił teatralnie oczami na mój widok, gdy tylko jego brunatna czupryna wychynęła zza rogu. - Dopiero co wróciłem z miasta, uff - skrzywił się nagle i rzucił mi długie spojrzenie. - Rany, jak na zewnątrz jest zimnooo...! Lepiej nie wyłaz nigdzie już o tej porze.

Zerknąłem ponownie w stronę okna. Słońce chowało się coraz bardziej za horyzontem, zostawiając daleko za sobą gęsty półmrok.

Dlaczego cały czas mam wrażenie, że coś mi tu nie gra?

- O której położyłem się spać?

- Nie mam pojęcia, Loren. Wyszedłem dziś wcześniej rano z domu, bo musiałem odebrać Vicky z dworca. Mówiłem ci to wczoraj, ale... chyba nie słuchałeś.

Tak nie było...!

Złapałem się za głowę.

Wszystko zaczęło mi się mieszać.

Powolutku, z nutą hamowanego tempa poczułem, jak zaczynam się zapadać coraz niżej i niżej. Myśli zmieszały się w jedno, emocje uleciały na zewnątrz, a słowa się poplątały w dziwnej kakofonii hałasu i wrzasku rozlegającego się w mojej głowie.

Zapomniałem co robiłem wczoraj.

Moment.

Co robiłem w ostatnim tygodniu?

W ostatnim miesiącu?

Roku?

Otworzyłem szeroko oczy.

Nie pamiętałem nic.

- Wszystko gra? - Zadał mi ostrożne pytanie David, widząc moją mocno zagubioną minę.

Nie, nie wszystko grało, braciszku.

Oprócz tego, że miałem ochotę się rozpłakać tu i teraz, na miejscu, bo nie czułem się sobą, to kompletnie się pogubiłem i coraz mocniej czułem na sobie dojmujące uczucie spadania w jakąś głębię.

- Nie wiem - wymamrotałem tylko cicho pod nosem, nabierając w płuca głęboki haust powietrza. A potem jeszcze jeden. I jeszcze, dopóki nie uspokoiłem swego rozdygotanego ciała. - Mam do ciebie tylko jedną prośbę - spojrzałem uważniej na Davida, sprawdzając, czy uważnie mnie słucha. Uśmiech na jego twarzy zastygł, a zamiast tego spojrzał na mnie wyczekująco. - Sprawdź wszędzie gdzie się tylko da, gdzie znajduje się miasto Aspen Lake.

- Aspen Lake?

Wyskoczyłem z łóżka, dopiero po chwili orientując się, że faktycznie wyglądało to tak, jakbym dopiero co się przebudził, bowiem prócz bokserek i zwykłej koszulki do spania, nie miałem na sobie kompletnie nic.

- Tak, zrób to dla mnie, proszę - spojrzałem na niego poważnie. - I nie pytaj dlaczego chcę to wiedzieć.

Nie pytał.

W wielu momentach był irytującym do bólu śmieszkiem, ale kochałem go właśnie za to, że w sprawach wymagających szczególnej powagi, zwykle zachowywał się naprawdę w porządku.

Odwrócił się niepewnie, ale wyszedł po chwili namysłu, zostawiając mnie samego ze swoimi myślami. Po krokach poznałem, że kierował się do swego pokoju, czyli jednak chciał mi pomóc.

''Odwagi i wiary w siebie, Aspen Lake to miejsce, gdzie dowiesz się czegoś o sobie, o swoim przeznaczeniu.''

I że co to niby ma znaczyć?

Prychnąłem cicho.

Dlaczego ciągle mam dziwne wrażenie, że już kiedyś słyszałem tę nazwę? Dawno, dawno temu. Kiedyś. Mam dziwne wrażenie, że moje życie to jedno wielkie pasmo, owiane potężnym gąszczem tajemnic dla urozmaicenia mojej podróży.

Czułem, że nic tu nie jest wiadome.

Czułem, że każdy kolejny krok to nowe pytania.

Czułem, że nie mogę się obejrzeć za siebie.

Więc kim jestem?

Jestem Loren Casterlan, uczeń wyższej szkoły w Cardif. Mam siedemnaście lat, a moi rodzice nie żyją już od równego roku. Od 365 dni. Jakby tego było mało, od tamtego czasu miewam dziwne wizje, które zaśmiecają mi głowę niepotrzebnymi obrazami. Wizje, przez które nie mogę zasnąć i powoli gubię się w swojej osobowości.

Więc co robiłem wczoraj? Przedwczoraj? Trzy dni temu?

Zamrugałem szybko oczami i zerknąłem na swoje przerażone odbicie w lustrze.

Nie wiem.

Otworzyłem szeroko oczy, a potem nie czekając ani chwili dłużej, potykając się o ciut przydługie nogawki nakładanych na szybko spodni, wybiegłem na korytarz, kierując się bezpośrednio do sypialni rodziców. Przebiegłem jak torpeda tuż obok pokoju Davida, który był zbyt pochłonięty szukaniem informacji o Aspen Lake w internecie.

Otworzyłem drzwi, a w moje nozdrza ponownie uderzył ten sam, charakterystyczny zapach matczynych perfum. Zapach dzieciństwa.

W ułamku sekundy znalazłem się na ziemi, z trudem hamując się przed poddaniem się bez reszty, aby odpłynąć w bezgraniczny obraz wizji. Pozwoliłem, by film wyświetlał się w mojej głowie, jednocześnie cały czas kontrolując uczucie bycia przytomnym, starając się nie poddać. To była najcięższa walka z samym sobą, jaką dotychczas stoczyłem.

Uczucie ścisku na gardle i cienki, żeński szept tak odległy, że ledwo słyszalny. Samotne ciało, porzucone na środku polany. A potem ujrzałem dziewczynę dopadającą do tego ciała. Dziwne, ale na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że ona tu nie pasuje.

Wzdrygnąłem się.

Zaczęła krzyczeć, a ja miałem ochotę zatkać uszy.

Zacisnęła dłonie w pięści i położyła je na ciele ofiary, a ja poczułem ten dotyk na sobie.

Zaczęła płakać, a jej łzy skapywały na twarz nieżywego. Poczułem jej łzy na swoich policzkach.

Wiedziała, że przegrała i zawiniła. Rozpłakała się na dobre, a jej głowa zjechała niżej, aż pod brodę leżącego bez życia chłopaka. Poczułem na sobie wpierw jej ciepło bijące z rozpalonego ciała, potem gorące łzy przesiąkające przez moje ubranie, a na końcu usłyszałem tylko ciche ''przepraszam'', powiedziane tak, jakby była tuż obok mnie.

I zrozumiałem.

Wizja odpłynęła, ale zrozumiałem aż zanadto dosadnie treść tej wizji.

Chłopak, który leżał tam martwy, był mną. To byłem ja.

Pierwszy raz zobaczyłem swoją śmierć. Zawsze były to śmierci innych, nic nie znaczących mi osób.

Spojrzałem niżej na swoje ciało, aby doznać prawdziwego szoku. Przejechałem szybko dłonią po twarzy i wstałem jak rażony piorunem, czując jak szybko bije moje serce. To nie są moje łzy, ja nie płakałem.

Prawda?

Więc czyje one są?

Cholera, czyje?!

- Braciszku, przykro mi, że ci to mówię, ale... - David wszedł do pokoju spokojnym kroczkiem, a gdy mnie zobaczył, błyskawicznie chód mu się skrzywił, a i głos się urwał w pół zdania. - Co się stało? Co się dzieje?

- David, ja... ja wariuję. Nie wiem co się ze mną dzieje - wyznałem szybko, czując, że muszę to w końcu komuś wygarnąć. - Nie pamiętam nic z moich poprzednich dni, w głowie mam tylko zwykłą formułkę kim jestem i skąd pochodzę. Mam dziwne wrażenie, że nie jesteśmy tu sami.

Miał taką minę, jakby już dawno pogodził się z prawdą.

Loren Casterlan, siedemnastoletni brat Davida Casterlana, który kompletnie stracił rozum. To naprawdę mi zaczyna aż tak odbijać?

- Mniejsza - pokręciłem powoli głową, zawieszając głos na kilka sekund. Podniosłem błyszczący wzrok na brata. - Błagam, powiedz mi, że czegoś się dowiedziałeś.

Wzrok miał ciężki, więc odpowiedz znałem już z góry. Gdy otwierał usta, czułem, że to na mnie wyrok.

- Taka miejscowość zwyczajnie nie istnieje. Sprawdzałem chyba na dziesięciu mapach i żadna nie mogła jej znaleźć...

Uspokój się.

- I co teraz? - zadałem na głos pytanie. Pytanie, na które nikt z nas dwóch nie ważył się odpowiedzieć. Odpowiedz wisiała w powietrzu. Naprawdę było coś ze mną nie w porządku.

Utkwiłem szklany wzrok na ścianie, gdzie spoczywał portret ojca. Poczułem się gorzej. Nie kontrolowałem tego. Chwila uniesienia emocji, a gdy zdałem sobie sprawę z tego co robię, było już za późno. Podszedłem i z całych sił uderzyłem pięścią w ścianę, czując choć na chwilę uczucie ulgi spływające ze mnie jak rajski prysznic.

A potem ból. Tona bólu.

- Loren, spokojnie - szepnął tylko cicho David tuż za moimi plecami. - Nie chcę oglądać tego dnia w Cardif drugiego zgonu.

Upuściłem serce na ziemię, a mózg wypuściłem do góry, aby sobie odfrunął i się przewietrzył. Obróciłem się powoli do brata, a z oczu ściekła mi pierwsza łza. Pierwsza MOJA łza. Miał taką minę, jakby zjadł dzisiejszego dnia za dużo cytryn z solą.

- Pastor nie żyje, zmarł w lesie Breatherbug od rany ciętej w serce. W tym samym lesie, w którym wczoraj dokonano prawdziwej masakry na kimś innym.

David mrugał tylko co chwila oczami, nie wiedząc co ma odpowiedzieć.

- Nie do końca, Loren - mruknął powoli mój braciszek, spoglądając na mnie tak, jakbym nałykał się za dużo jakichś nadpobudliwych pigułek. - Trupa odnaleźli u niego w domu. Ludzie mówią, że pastor oszalał, z żyrandola zwisał sznur na którym chciał się powiesić, natomiast sam żyrandol najwidoczniej nie utrzymał jego ciała i postanowił... no, dalej już wiesz sam.

Otworzyłem szerzej oczy, czując błyskającą lampkę w głowie.

- Wszystko zgłosił Mark, aby odsunąć od siebie podejrzenia, ale to nie on podstawił sznur. Sznur nigdzie tu nie pasuje, to po prostu nie ma sensu. Żyrandol jest tu alegorią - zerknąłem ponad siebie, na kryształkowe lampki zwisające z sufitu. Poczułem błysk w oczach, a David zrozumiał o sekundę za późno co chcę zrobić.

Uniosłem wysoko dłoń, stanąłem na palcach i łapiąc się za metalowy pręt, pociągnąłem go z całych sił. Zobaczyłem dwie małe iskry, a potem jedną, jeszcze większą od pozostałych. Z lekka się przeraziłem, dlatego odrzuciłem od siebie kryształkową ozdobę świetlną, rzucając ją z pełnym impetem o podłogę.

Wszystko się rozbiło, ale to było to.

Znalazłem to, czego szukałem.

Znalazłem to, co było mi potrzebne.

Tysiące małych kryształków z rozbitego żyrandola zaczęły się dziwnie poruszać, najpierw w lewo, a potem w prawo. Porozrzucane w jednej chwili po kątach, już po kilku sekundach wyskakiwały ze swoich kryjówek, tylko i wyłącznie po to, aby przybyć na środek pokoju ze wszystkich stron. Małe kuleczki toczyły się na swoje miejsca niczym żołnierze w wojsku pospieszani przez swego generała do stanięcia w szeregu. Stopniowo na podłodze zaczynał panować spokój, a gdy ostatni kryształek wpadł na swoje miejsce, obraz zajaśniał niebieskim blaskiem.

Byłem oczarowany tym widokiem bez reszty.

Nie rozumiałem co tu się właśnie stanęło, ale wiedziałem, że ten moment nie był normalny. Wiedziałem, że ja byłem normalny, ale nie to, co mnie otaczało naokoło. Wbijałem zafascynowany wzrok w jeden punkt na utworzonym obrazie, analizując go bez końca i starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

Olbrzymia mapa z zaznaczonym Aspen Lake.

Miejsce, gdzie mam spotkać Gordona.

Miejsce, gdzie jest prawdziwy grób moich rodziców.

Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło.

No, więc drogę już znałem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Marzycielka29 24.11.2015
    Oceniłam wcześniej na 5 ;) Uwielbiam Twoje opowiadanie!
  • ArTemis 24.11.2015
    Dziękuję Ci serdecznie! =')

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania