Opowieści różnej treści - Wygnaniec

Droga

„Każda droga, nawet ta bez celu,

jest odbiciem naszej duszy.

Wędrując, odkrywasz,

że prawdziwe piękno nie leży w celu,

ale w samej podróży.”

„Droga Pielgrzyma”

 

Opuścił rząd namiotów nad samym ranem, nim słońce zdążyło wyjrzeć nad horyzont. Słyszał lekkie pochrapywania dochodzące z każdego z nich. Jedynymi spotkanymi ludźmi byli wartownicy, krążący z pochodniami. Odstraszali dzikie psy, które czasem nadbiegały z terenów pustynnych. Ta noc była wyjątkowo spokojna i całkowicie bezchmurna. Miał więc wiele czasu na przygotowanie się do wyprawy. Choć właściwie było to wygnanie. Jego ciemną twarz zdobiło jarzmo odrzucenia. Dwa czarne jak smoła pasy na czole. Został pozbawiony imienia, nazwiska, domu. Rząd namiotów znajdował się niedaleko Tal’Abib, środkowego miasta Pustyni Shkny. Perła Pustyni była cudownym miejscem do życia, bezpiecznym. Dorównywała tym Oazie, znajdującej się daleko na południe. Wygnaniec wiedział jednak, że jego stopa już nigdy niepostanie ani w Tal’Abib, ani w Oazie. Tacy jak on mieli dwie drogi. Wschód lub Zachód. Wybrał wschód, kierunek do Smoczego Cesarstwa, chociaż wiedział, że jedyna przełęcz tam prowadząca jest dużo bardziej na południe. Wiedział również, że Pustynia nie wybaczała błędów i możliwe, że najpewniej zginie zasypany piaskiem. Los podły dla podłego zbrodniarza. A cóż uczynił ten Wygnaniec? Zabił. I choć było to w obronie własnej matki, Pustynia miała jasne zasady. Gdyby tylko ranił, ale jego ogarnęła dzika furia. Bił pięściami na oślep mężczyznę, który śmiał unieść rękę na kobietę. Nie byle jaką kobietę. Jego Matkę i żonę tego mężczyzny. Obejrzał się za siebie, jeszcze przez chwilę patrząc na swoje rodzinne miasto i ruszył w kierunku jednej z wydm na wschodzie. Pragnął dotrzeć do podnóża gór, a następnie tam znaleźć drogę do przełęczy. Według map dotrzeć miał tam w ciągu kilku dni, potem kolejne kilka wzdłuż gór. A za nimi zaczynało się życie. Zapasów wziął tyle, ile dał radę unieść. Do tego długi drąg, który miał być mu laską i podporą. Droga do pierwszej wydmy nie była zbyt trudna. Chociaż stopy powoli zatapiały się w piasku, parł do przodu, wiedząc, że im więcej drogi pokona za dnia, tym lepiej dla niego. No i im szybciej opuści wędrujące wydmy i wyjdzie na skalistą ziemię, tym bezpieczniej dla niego będzie spędzić noc. Słońce prażyło niemiłosiernie, gdy wspiął się na drugą wydmę. Mimo materiału na plecach poczuł palący ból. Stopy, chociaż osłonięte skandalami i owinięte kolejnymi kawałkami materiału, czuły gorąc piasków. Odwrócił się, Perły nie było już widać. Wygnaniec jednak wiedział, że ona tam jest.

***

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a cień przed nim z każdym krokiem stawał się coraz dłuższy. Dopiero co opuścił strefę piasków, wychodząc na skalistą, suchą i w wielu miejscach popękaną ziemię. Rozejrzał się, szukając miejsca na nocleg, chociaż jego instynkt kazał mu iść. Dziś miał być behal — pełnia. Ziemia zostałaby oświetlona delikatnym światłem księżyca i mógłby iść, dopóki starczyłoby mu sił. Wiedział też, że byłby dobrym celem ataków dzikich psów, musiał więc myśleć o swoim bezpieczeństwie. Uszedł kolejne kilkadziesiąt kroków, gdy na wschodzie znad horyzontu wychynął księżyc. W jego świetle ujrzał niedaleko martwe drzewo, które mogłoby dać mu chwilę oddechu. Na tych terenach nie każde martwe drzewo było również suche i łamliwe. Wiele z nich stawało się twarde jak kamień, pozostając pomnikami niszczycielskiej siły Pustyni. Dotarł pod nie i potrząsnął nim dla pewności. Następnie wdrapał się na nie i przywiązał siebie do pnia, obwiązując liną dookoła. Musiał to zrobić inaczej spadłby na dół, stracił przytomność, a psy rozszarpałyby go żywcem. Upił trochę wody ze swojego bukłaka i przytulił do drzewa, wiedząc, że noc czeka go zimna. Obudził się już parę godzin później, jego ciało było zesztywniałe z zimna. Czuł, jak szczekają mu zęby. Miał wrażenie, jakby bardziej czuwał niż spał, ale nie to było ważne. Rozejrzał się wokół i zaczął nasłuchiwać. Nigdzie ani w oddali, ani z bliska nie słyszał szczekania, czy wycia psów. Dawało mu to pewnego rodzaju spokój. Zszedł z drzewa i poruszał każdą możliwą kończyną by choć trochę się rozgrzać. Korzystając ze światła księżyca, postanowił ruszyć dalej. Resztka nocy przebiegła na dalszym monotonnym marszu we względnym spokoju. Nad ranem dotarł na teren dawnej oazy. Z ziemi wystawały suche patyki, które niegdyś musiały być krzakami. Rosły one wokół suchego już zbiornika, który dość głęboko wchodził pod wiszącą nad nim skałę. Było to idealne miejsce, by na chwilę usiąść i nabrać sił przed dalszą wędrówką. Potrzebował tej chwili jak nigdy.

***

Kolejna noc, identyczna z poprzednią nie przyniosła upragnionego odpoczynku. Kolejnych kilka godzin czuwania z zamkniętymi oczami. Jednak to nie chłód nocy wybudził go z tego stanu. Było to ujadanie psów, gdzieś od strony wschodu. Przysłuchiwał się zwierzętom, próbując ocenić, jak daleko od niego są i czy jest cień szansy, że poczują jego zapach. Mimo że on nie czuł żadnego wiatru, nie oznaczało, że żadne powietrze nie sunęło przy ziemi. Szybko zdał sobie sprawę, że ujadanie było coraz bliżej. Ewidentnie biegły w jego stronę. Skulił się na tym suchym kawałku drewna, modląc się do Stwórcy, by jednak zmieniły trasę. W oddali, w blasku księżyca, dostrzegł sylwetki pięciu psów. Ich oczy groźnie błyszczały w mroku. Zatkał sobie usta dłonią, by nawet jego oddechu nie było słychać i obserwował zwierzęta. Szybko zdał sobie sprawę, że nie sprowadził ich tu żaden zapach. Były wystraszone. Biegły przed siebie, szczekając i najpewniej popędzając się w ten sposób wzajemnie, przed niewidocznym jeszcze dla Wygnańca zagrożeniem. Przyjrzał się im, gdy przebiegały pod jego drzewem. I wiedział już, widząc, w jakim są stanie, że najpewniej, nawet jeśli go poczują, to nie zaryzykują polowania. Czekania aż spadnie albo sam zejdzie. A to tylko spotęgowało jego obawy przed tym, przed czym uciekały. Do rana jednak panował względny spokój. Tym, co zaniepokoiło go najbardziej, był jakikolwiek brak wiatru. Jakby powietrze stało i czekało na to, co nadejdzie. A co miało nadejść, ujrzał dopiero rano, gdy po dłuższej wędrówce dotarł do przysypanego skałami wzgórza. Od zachodu było to lekkie wzniesienie. Jednak gdy zaczął się wspinać, poczuł, jak zaczyna popychać go lekki wiaterek. Z góry ujrzał swoją przyszłą drogę. Musiał zejść ze wzgórza zboczem porytym przez wielkie kamienie. Właściwie gdziekolwiek spojrzał, widział ostre, niszczone przez wiatr skały. Daleko na wschodzie coś mocno odcinało się od horyzontu. I Wygnaniec wiedział, co to było. Wielka, sucha burza piaskowa zmierzała niebezpiecznie w jego stronę. Takie burze niosły ze sobą piasek pędzący z zawrotną prędkością. Dodatkowym niebezpieczeństwem były wyładowania doziemne, które szalały w takiej chmurze pyłu. Wiedział, że musi znaleźć jakiś bezpieczny kąt pomiędzy skałami i dodatkowo zrobić to w miarę szybko. Rozpędzony gniew Pustyni Skhny nie był czymś, czego pragną doświadczyć. Wyciągnął bukłak, wypił spory łyk wody. Nie wiedział, kiedy będzie mu dane znów napić się tego życiodajnego płynu. Ruszył w końcu w dół zbocza, starając się zachować równowagę między ostrożnością a szybkością.

***

Nie zdążył. Żywioł Pustyni złapał go, nim zdołał dotrzeć do jednej z większych skał, które upatrzył sobie, schodząc ze zbocza. Wokół niego rozszalało się piekło. Ostry jak szpilki, gnany siłą burzy piach uderzał boleśnie w jego ciało. Każdy odsłonięty na chwilę fragment skóry, otrzymywał obrażenia, które powodowały, że Wygnaniec miał ochotę krzyczeć z bólu. Zacisnął jednak zęby, chroniąc twarz i oczy. Najgorszym było teraz zacząć krzyczeć. Rozpędzony piasek tylko na to czekał. Gdzieś wokół niego co chwilę uderzał piorun. Ziemia drżała mu pod nogami, smagana elektrycznymi biczami. Wiatr targał jego ciałem, rzucając to raz w lewo, to raz w prawo. Ciężko mu było utrzymać jeden kierunek, ale starał się jak mógł. Wokół niego z każdym krokiem robiło się coraz ciemniej. Słyszał jedynie trzaski i złowieszcze wycie wiatru. Aż jeden, niefortunny piorun uderzył blisko niego. W górę uniosła się chmura skał, zasypując z ogromną siłą mężczyznę. Poczuł uderzenie w głowę i upadł na ziemię. Momentalnie pociemniało mu w oczach, w uszach piszczało, zagłuszając świst wiatru i łomot innych piorunów. Skulił się na ziemi, zakrywając głowę dłońmi i zaczął modlić się do Stwórcy o ratunek. Wiedział, że Pustynia właśnie go pożerała. Żywcem.

 

Lej

„Niektóre drzwi otwiera klucz,

inne siła, a jeszcze inne – odwaga.

Najważniejsze klucze to te, które nosisz w sobie

– otwierają drzwi do wolności i zrozumienia.”

„Droga Pielgrzyma”

 

Coś wielkiego przesłoniło słońce. A potem zrobiło to jeszcze parokrotnie. Wygnaniec powoli otworzył oczy. Słońce górowało w zenicie, przypiekając bez litości. Minęło jednak parę chwil, nim zdał sobie sprawę, że ta wielka plama, która krążyła nad nim to sęp. Coś złapało go za nogę i boleśnie pociągnęło. W odpowiedzi dość intuicyjnie kopnął to coś drugą nogą i podniósł się na łokciach. Drugi sęp, chwilowo odstraszony, nie odbiegł jakoś daleko. Czekały. Sprawdzały, czy obiad już podano. Skrzywił się i pokręcił głową. Nie dziś, a na pewno nie teraz. Poczuł suchość w gardle i zdał sobie sprawę, że musiał cały dzień nie pić. Albo i dłużej. Usiadł i ściągnął plecak z pleców. Wysypało się z niego sporo piachu, ale bukłak na szczęście został nietknięty. Wypił wodę i wymacał drugi bukłak schowany na dnie plecaka. Ten również był cały. Miał wody jeszcze na cztery dni. Pocieszała go myśl, że gdy tylko dotrze pod Góry, będzie mógł napić się wody z tamtejszej rzeki, która płynęła u jej podnóży. Czekał go jeszcze jeden dzień podróży przez dolinkę. Rozejrzał się wokół i zamarł. W żadną stronę nie widział wzgórza, z którego zszedł. Faktycznie nie wiedział, jak długo szedł w tej burzy, ale dolina była na tyle płaska, by mógł dojrzeć chociaż zarys wzniesień. Poczuł, że lekko panikuje. A widok dwóch sępów, czekających na jego koniec, wcale nie poprawiał mu humoru. Podniósł się, zarzucił plecak na plecy. Rozmasował bolącą skórę na rękach i nogach, pełną strupów po uderzeniach pędzącego piasku. Po ruchu słońca namierzył wschód i ruszył w jego stronę, odprowadzany przez dwa sępy, które czekały na jego potknięcie. Przed nim rozpościerała się aż po horyzont spękana słońcem ziemia. Nigdzie nie widział żadnego punktu zaczepienia, musiał więc cały czas pilnować się, by słońce mieć za sobą.

***

Zapadała noc. Temperatura powietrza spadała coraz drastyczniej, doprowadzając Wygnańca do drgawek. Nie miał sił iść już dłużej, a droga, którą obrał, nawet na chwilę się nie zmieniła. Płaska, spękana ziemia aż po horyzont. Zrezygnowany usiadł na ziemi i wyciągnął z plecaka suszone owoce. By nie myśleć o dwóch ptasich towarzyszach, czekających aż się podda, spojrzał w niebo. W pierwszej chwili, gdy na wschodzie pojawił się księżyc, to tylko skontrolował, czy idzie w poprawnym kierunku. Teraz jednak mu się przyjrzał. Bardzo dobrze pamiętał, że ostatnio, gdy go widział, była noc po pełni, teraz jednak wizualnie już go ubyło. Jakby leżał tam nieprzytomny… Ze trzy, cztery dni. To… nie było fizycznie możliwe. Już dawno by się odwodnił i umarł, szczególnie w tym upale. Albo został pożarty przez sępy lub dzikie psy. Odetchnął głęboko, żując owoce. To musiała być jakaś anomalia. Może ze zmęczenia nie widzi dobrze i księżyca wcale tak wiele nie ubyło. Może właśnie to objaw powolnego odwodnienia organizmu. W ciemności usłyszał skrzek. Jego towarzysze również układali się do snu, Przynajmniej wiedział, że będzie mieć spokojną noc. Były równie zmęczone, podążaniem za nim, co on. Skulił się na ziemi i zamknął oczy, starając się złapać tyle snu, ile tylko się da. Nad ranem, nim słońce jeszcze wstało, rozmasował skostniałe członki i wstał. Pozbawiony swojej laski, wiedział, że będzie mu ciężej przez pierwsze godziny marszu. Nie mógł się jednak poddać. Musiał dotrzeć do Gór, na ziemię Smoków. Rozejrzał się wokół, nigdzie nie widział swoich ptasich towarzyszy. Mimo wszystko nie uznał tego za dobry omen, bo coś musiało je odstraszyć. Nie uszedł wiele drogi, gdy dostrzegł coś, co sprawiło, że zaczął kwestionować własną poczytalność. Oazę pośrodku niczego.

***

Im bliżej był tego dziwu natury, tym bardziej zastanawiał się, kiedy to zniknie. W końcu stanął na skraju oazy. Był to sporej wielkości lej wypełniony wodą oraz porośnięty niską roślinnością. Zaczął schodzić w dół, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Zatrzymał się przy jednym z karłowatych drzewek i dotknął jego kory. Była chropowata i taka… prawdziwa. Zerwany liść pozostawiał zieloną, lepką maź na palcach, o zapachu trawy. Był to dziwny widok, nigdy w swoim życiu nie widział takiej rośliny. Uważając, by się nie potknąć, zszedł w dół i zanurzył dłonie w wodzie. Była mokra, co sprawiło, że się uspokoił. Dzięki przezroczystej tafli widział dno i źródło, wybijające głęboko w dole. Kucnął na brzegu i niemalże zanurzył całą głowę. Jakież to było cudowne uczucie, gdy woda dotknęła jego skóry. Właściwie dawno niczego takiego nie poczuł. Powoli podniósł głowę, ponownie zanurzył dłonie w wodzie. Zaczerpnął jej trochę, żeby się napić. Po kilku łykach wody rozejrzał się wokół. Postanowił, że przejdzie się wokół zbiornika i przyjrzy się ścianom leja, schowanymi za roślinnością. Po kilku krokach spostrzegł, że po drugiej stronie, od miejsca, z którego zszedł, lej ma swego rodzaju anomalię w przebiegu. Podszedł bliżej, by przyjrzeć się, co to może być. Skały w tym miejscu wyglądały, jakby były bardziej ociosane pomiędzy kilkoma skarłowaciałymi drzewami. Miał ochotę przedrzeć się przez rośliny i przyjrzeć tej nienaturalnej ścianie. Jednak zmęczenie powoli wygrywało. Miejsce nie wyglądało niebezpiecznie, uznał więc, że może tu spędzić jedną noc i dopiero nad ranem sprawdzi, co to dokładnie jest. Znalazł wygodne miejsce w cieniu kilku drzew i pozwolił sobie na chwilę zamknąć oczy.

***

Obudził się i spojrzał w niebo. Nie mógł uwierzyć, ale słońce już wstało. W tym dziwnym leju, pomiędzy drzewami, było na tyle ciepło, by pierwszy raz od dawna przespał całą noc. Dodatkowo poczuł, że jest głodny. Od jakiegoś czasu jadł tylko i wyłącznie, bo wiedział, że musi. Teraz jednak poczuł silną potrzebę. Wyciągnął z plecaka zwitek z jedzeniem i zaczął jeść, popijając wodą z bukłaka. Woda z jeziorka wyglądała na czystą. Właściwie, po całej nocy nic mu nie było. Uznał więc, że skoro jeszcze nie zwymiotował, to bezpiecznym będzie napełnienie bukłaków. Miejsce to napawało go spokojem, było jak raj, pośrodku piekła. Przez chwilę pomyślał, że gdyby nie kurczące zapasy jedzenia, mógłby tu już zostać. Wyrzucił jednak tę myśl z głowy. Miał swój cel i musiał do niego przeć. Gdy tylko skończył śniadanie, uzupełnił braki wody. Już miał ruszyć w górę, by wyjść z leja, gdy przypomniało mu się, że za kilkoma krzewami, rosnącymi w kupie coś jest. Zastanowił się przez chwilę. Powinien odejść, ale ciekawość tamtego miejsca była silniejsza. Zdecydował się sprawdzić miejsce, które zaintrygowało go poprzedniego dnia. Przedarł się przez skarłowaciałe krzewy i stanął jak wryty. Wpatrywał się bowiem w ukryte między roślinami schody, prowadzące w dół. Ściana leja w tym miejscu była owszem ociosana, ale schodziła w dół, tworząc jamę, na tyle szeroką by mogło iść nią spokojnie troje ludzi. Ściany jamy nosiły ślady dłuta. Pewne więc było, że nie powstała ona naturalnie. Powoli, uważając na każdy krok, zaczął schodzić w dół. Jama zaczęła ciągnąć się pod ziemią. Słońce w końcu przestało docierać do wnętrza i Wygnaniec szedł już na oślep, próbując przyzwyczaić się do panującego mroku. By nie zgubić drogi, sunął dłonią po ścianie. Po chwili wyczuł uchwyt, w którym coś było. Przysunął głowę, by spróbować zidentyfikować, na co trafił. Ewidentnie w dotyku i po kształcie uznałby, że właśnie trafił na pochodnie. Miał szczęście, że zabrał ze sobą krzesiwo. Nie zdziwiłoby go, gdyby jednak nie nadawała się do użytku i dalej musiałby iść po omacku. Jednak pochodnia zapaliła się już po pierwszych kilku iskrach. Nie była to jednak do końca normalna pochodnia. Jej płomień nie był, jak zawsze, pomarańczowy, a zielony. Zielonkawe światło rozświetliło korytarz, ukazując to, co było przed nim. Wielkie zamknięte wrota. Przysunął pochodnie do przeszkody i ujrzał, że na jej powierzchni coś było wyrzeźbione. Im dłużej wodził oczami po wrotach, tym większy obraz kształtował się przed nim. Jedne odrzwia ozdobione były wizerunkiem małych jaszczurek. Drugie zaś miały wyrzeźbionego wielkiego, wijącego się na wszystkie strony węża. Był to widok, którego Wygnaniec nigdy by się nie spodziewał. Szczególnie pośrodku niczego. Powoli podszedł do drzwi z wężem i zaczął je pchać. Początkowo myślał, że nic z tego nie będzie, bo wydawały się w ogóle nie reagować na jego starania. Jednak w końcu poczuł, jak ustępują pod jego naciskiem. Otworzył je tak szeroko, jak się tylko dało i rozejrzał się po komnacie, do której wszedł. Pierwsze co go uderzyło, to brak jakiegokolwiek zapachu. Długo zamknięte pomieszczenia powinny mieć swego rodzaju zapach starości, kurzu lub stęchlizny. Stając w drzwiach miał nawet wrażeniem, jakby wywołał przeciąg. Otrząsnął się z tej myśli. Komnata wyglądała na zamkniętą i szczelną. Zaczął po niej krążyć, obserwując wszystko. W blasku zielonego światła ujrzał, że ściany noszą na sobie pozostałości fresków. Teraz jednak, ze starości większość poodpadała, grzebiąc nadzieje Wygnańca na poznanie historii tego miejsca. Spojrzał na sufit, jednak był on na tyle wysoko, że światło pochodni tam nie docierało. Skupił się na podłodze, na której dostrzegł symbole. Na samym środku znajdowała się na ziemi wyżłobiona misa pełna wody, od której w każdą stronę prowadziły proste rowki, aż do okręgu. Od tego okręgu odchodziły w ściany kolejne wijące się żłobienia. Wszystko przywodziło Wygnańcowi na myśl słońce, narysowane przez dziecko. Podszedł do misy na samym środku i ujrzał, że na dnie coś leży. Kucnął przy tym i poświecił sobie pochodnią. Wyglądało jak moneta. Przez chwilę się zamyślił, bo co moneta mogła robić w takim miejscu? Nie spodziewając się zagrożenia, włożył dłoń do misy, by podnieść ten przedmiot. Gdy tylko jego dłoń dotknęła dna, z tego dziwnego przedmiotu wysunął się szpikulec, przebijając dłoń Wygnańca. Wrzasnął z bólu i gdy chciał już wyszarpać dłoń, szpikulec cofnął się, a woda w misie zabarwiła się na czerwono od jego krwi. Cofnął dłoń i z przerażeniem zaczął patrzeć, jak woda zaczęła napełniać żłobienia. Coś na samym dole koryt w kontakcie z wodą zaczęło świecić. Powoli, ale systematycznie symbol się rozświetlał. Aż przez kilka chwil oślepił go blask wielkiego słońca na podłodze. Gdy blask trochę zelżał, poczuł, jak coś wstrząsnęło komnatą, kamienie pod nim zadrżały i… Zaczął lecieć w dół.

 

Grobowiec

„Budując grobowce, próbujemy oszukać śmierć,

nadając jej piękno i majestat.

Zdają się wieczne, lecz nawet one poddają się

erozji zapomnienia.”

„Droga Pielgrzyma”

 

Ostatnie co pamiętał, to że lecąc, krzyczał. Potem uderzył o coś plecami i stracił przytomność. Nie wiedział, jak długo spadał. Nie wiedział, też jak długo leżał bez ruchu. Otworzył oczy, ale zaraz je zamknął. Czuł ogromny ból głowy, a świat zdawał się wirować. Najpierw poruszył stopami, potem dłońmi. Wszystkie swoje członki czuł, co dobrze rokowało. Nie czuł, żeby coś sobie uszkodził, mógł więc spokojnie chodzić. Spróbował znowu otworzyć oczy i rozejrzeć się wokół. Otaczał go mrok. Gdzieś jednak na szczycie tunelu, którym spadał, wciąż widział jarzące się słońce. Odetchnął głęboko i spróbował się poruszyć, żeby się podnieść. Coś ruszyło się jednak pod nim, usłyszał kilka trzasków, po czym zaczął osuwać się w dół. Uderzył barkiem i głową w ścianę. Jęknął z bólu, łapiąc się rękami za głowę. Po chwili zauważył, że coś się zmieniło, opuścił dłonie i poczuł pod palcami zimno kamiennej posadzki. Dopiero teraz wiedział, że ma pod sobą pewniejszy grunt. Wstał i mając ścianę za plecami, zaczął poruszać się wzdłuż niej. Było to ciężkie przez zawroty głowy, pulsujący wciąż ból i delikatny pisk, który pojawił się znikąd. W pewnym momencie zawadził o coś głową. Syknął z bólu, ale równie szybko zaczął macać ten przedmiot. Była to kolejna pochodnia. Wziął ją. Otworzył szerzej oczy, gdy ta, jakby przez ten ruch, po prostu się zapaliła. Nie to jednak zdziwiło go najbardziej. Całe pomieszczenie zostało rozświetlone zielonym blaskiem z innych pochodni i dopiero teraz Wygnaniec zrozumiał, na co upadł. Był to wysoki stos kości. Czaszki, żebra, miednice, nogi, ręce. Wszystkie były ludzkie lub jaszczurze. Zamarł w niemym przerażeniu. Nie potrafił się ruszyć z miejsca. Jedna, wielka, zbiorowa mogiła. Osunął się na ziemię, pochodnia wypadła mu z ręki i potoczyła się pod nogi. I jakby brak kontaktu z nim sprawił, że tak jak wszystkie pochodnie się rozpaliły, tak i momentalnie zgasły, znów pogrążając go w ciemności. Jedyne co zostało, to zielonkawy poblask pod powiekami.

***

Nie wiedział, jak długo siedział w tej ciemności. Trzymał się za głowę i zastanawiał się co dalej. Pulsujący ból wcale nie ustępował, a wręcz się nasilał. Pomimo stosu kości, powietrze było tu czyste, całkowicie wolne od jakichkolwiek zapachów. Musiał więc istnieć jakiś korytarz, którym to powietrze wpadało do środka. W tym właśnie upatrzył swój ratunek. Będzie iść naprzód, aż nie trafi do miejsca, w którym poczuje wiatr. Wziął głęboki oddech i podniósł pochodnie, która rozbłysła światłem. To również wyzwoliło całą resztę pochodni. Pomieszczenie na nowo rozbłysło światłem. Postanowił znaleźć wyjście z tego tunelu. Zaczął obchodzić pomieszczenie i nie uszedł kilku kroków, kiedy dostrzegł, że coś znajomego jest płytko zagrzebane w kościach. Podszedł do tego miejsca i zgarnął pozostałości jakiejś istoty, znajdując swój plecak. Kucnął przy plecaku i od razu zauważył, że wbite były w niego kości żeber. Otworzył go, po czym westchnął smętnie. Jeden z bukłaków był przebity. Wyciągnął go powoli, tak by nie wylać z niego więcej wody i wypił jego zawartość. Po czym ze złością cisnął go w stos kości. Tyle było z dodatkowej wody, na podróż. Został mu bukłak wody na maksymalnie trzy dni. Pustynia próbowała go zabić i dotąd robiła to bezskutecznie. Teraz jednak zaczynał się zastanawiać czy na pewno. Jakby najpierw pragnęła złamać jego wolę, a dopiero potem zgnieść go jak robaka. Wziął plecak i odwrócił się w kierunku ściany. Zamrugał kilkukrotnie i otarł dłonią oczy. Był pewien, że szedł przy ścianie, jednak teraz patrzył na korytarz. Nie był on ani wąski, ani szeroki, ale spokojnie mógł nim iść. Był niestety niski, przez co Wygnaniec musiał się schylić, ale nie przeszkadzało mu to. Mógł wreszcie opuścić pionowy tunel ze stosem kości. Ruszył korytarzem pewnym krokiem. Po jakimś czasie odwrócił się za siebie i dostrzegł, że koniec korytarza tonie w mroku. Pochodnie musiały tam zgasnąć. Na szczęście zielona poświata pozostała z nim i nie musiał iść po omacku.

***

Szedł korytarzem już dłuższy czas. Ten czasem skręcał łagodnie, a czasem Wygnaniec miał wrażenie, jakby zawracał w kierunku stosu. Nie miał już innej drogi, wracać się było bez sensu. Szedł więc przed siebie, aż nagle zrobił krok i wszedł w coś mokrego. Spojrzał pod nogi i dostrzegł wodę pod stopami. Widok tego płynu zszokował go i przez chwilę mu się przyglądał. Jednak woda po prostu stała. Jej poziom nie podnosił się ani nie opadał. Zrobił kolejny krok. Słysząc chlupot wywołany jego stopą, poczuł się dziwnie. Trochę nierealnie. Jakby wcale nie był w ciemnym korytarzu, nie trzymał pochodni o zielonej barwie ognia i nie broczył w kałuży wody. Jakby nie był we własnym ciele. Zamknął oczy, bo jednak ból i cichy pisk z tyłu głowy szybko dał mu do zrozumienia, że jednak istnieje tu i teraz. To jego głowa i jego ciało. Otworzył oczy, ruszył dalej, wsłuchując się cichy chlupot wody. Wody jednak przybywało, ale nie dziwiło go to, sam poczuł, że korytarz zaczął delikatnie schodzić w dół. Gdzieś z przodu poczuł powiew wiatru. Ten delikatny w istocie ruch, dał mu nowej siły i nowej nadziei. Ruszył szybciej, nie zauważając i nie słysząc, że gdzieś daleko w tyle, odezwał się nowy chlupot wody. Bardzo nieśmiały, ale miarowy. Podążał za Wygnańcem.

***

Korytarz, który w pewnym momencie zaczął piąć się w górę, wychodził na otwartą przestrzeń. Kamienna posadzka zasypana była zwałami ciężkich kamiennych bloków i piasku. Ściany pokrywała zielonkawa maź, podobna do tej z roślin przy leju, powietrze pachniało trawą, a sufit… tego nie było. W górze dostrzegł fioletowe niebo, zwiastujące zachód słońca. Odetchnął pełną piersią i uśmiechnął się na ten widok. Przyjrzał się ponownie ścianom i uśmiech mu trochę spełzły z twarzy. Nigdzie nie dawały możliwości wspiąć się i wyjść z tego pomieszczenia. Obszedł całe pomieszczenie i na samym jego końcu znalazł wejście do kolejnego podobnego korytarza. Usiadł pod jednym z bloków kamienia, który musiał być kiedyś częścią sufitu. Oparł o niego głowę, wpatrując się w pojawiające się powoli na niebie gwiazdy. Odłożył pochodnie na bok a ta momentalnie zgasła. Wpatrywał się w nią, zastanawiając się jakie siły stały za tym niezwykłym przedmiotem. Mieszkając w Tal’Abib, nie raz widział Magów, korzystających ze swoich kamieni. Ta energia zawsze wychodziła za ich przyczynkiem. Pierwszy raz trzymał w rękach przedmiot, który działał bez ingerencji człowieka obdarzonego mocą, ale była to Pustynia Shkny, Wiecznej Królowej. Nikt nigdy, wcześniej czy później, nie rozumiał magii tak jak ona. Czymkolwiek były te korytarze, mogły powstać w czasie jej rządów. Niebo nad nim rozświetliło się milionem gwiazd. Nabrał powietrza w płuca i zastanowił się co robić dalej. Mógł cofnąć się i wrócić do tunelu ze stosem kości. Nie czuł jednak, by była to dobra droga. Nie był człowiekiem, który się cofał, ale i on nie był tak głupi, żeby nie wiedzieć, kiedy zrezygnować. Nie pamiętał jednak, by ściany w tym tunelu nadawały się do wspinaczki. Miał drugą drogę przed sobą, korytarz wiódł dalej. Wpatrywał się w niebo, przez chwilę miał nawet wrażenie, że ich migotanie jest hipnotyzujące. Przymknął oczy, mając nadzieję, że to nie jedyne miejsce, w którym może spojrzeć na niebo. Nie czuł, że gdy tak delektował się niebem, z korytarza, z którego wyszedł, wysunęła się żylasta stopa, zakończona ostrymi pazurami. Szybko jednak i niezwykle po cichu, wróciła ona do cienia, z którego wyszła. Żółte oczy spojrzały na Wygnańca, a długi jęzor przejechał po rzędzie zębów.

***

Korytarz ciągnął się w nieskończoność. Gdy rano się obudził, nie męczył go ból głowy. Ruszył tym korytarzem pełen nadziei. Jednak w tej zielonkawej poświacie, idąc całą drogę pochylony, czuł, że jednak nie będzie mu dane długo nie odczuwać żadnych niedogodności. W miejsce bolącej głowy wszedł ból pleców. Miał już dość tego miejsca. Nie mógł uwierzyć, że ktokolwiek o zdrowych zmysłach, mógłby zbudować takie miejsce. Próbował zrozumieć cel budowania takich korytarzy. Jednak w końcu na samym końcu korytarza ujrzał delikatną zielonkawą poświatę. Zbliżał się do kolejnej komnaty i tym razem ta była oświetlona pochodniami. Im bliżej był jednak celu, tym bardziej nie mógł uwierzyć w to, co widział. Wyszedł do okrągłego pomieszczenia, oświetlonego pochodniami, pnącego się w nieskończoność, w górę, w ciemność. Na samym środku znajdował się stos kości. Początkowo zaklął szpetnie, nie mogąc uwierzyć, że się cofnął. Był pewien, że szedł dalej. Jednak po przyjrzeniu się uważniej, zauważył, że ten stos był dużo niższy od tego, na który spadł. Zamrugał oczami i spojrzał na ściany. Zaczął obchodzić pomieszczenie, ale w żadnym miejscu ściany nie nadawały się do wspinaczki. Nie widział alternatywy, musiał wracać tam, gdzie dostrzegł niebo. Jakimś cudem to było jedyne wyjście, choć jeszcze nie wiedział jak. Wtedy właśnie spojrzał na korytarz, którym wszedł. Ujrzał tam zarys postaci. Zgarbionej jak on wcześniej. Patrzył z przerażeniem, jak wielka łapa pokryta łuskami o błyszczącej, zielonkawej barwie, wynurza się z mroku korytarza i łapie za ścianę pomieszczenia. Długie palce, zakończone brudnymi pazurami, dotknęły powierzchni. Dźwięk, jaki temu towarzyszył, spowodował, że złapał się za głowę i jęknął z bólu. Pochodnia wypadła mu przy tym z rąk, a mrok pochłonął całe pomieszczenie. W ciemności dojrzał żółte oczy, które spojrzały w jego stronę, ale potem się odwróciły. Wytężył słuch i po chwili usłyszał, jak jedna z kości ze stosu opada na ziemię. Ciche chrobotanie zmroziło mu krew w żyłach. Istota przemieszczała się, próbując zajść go od tyłu. Nie wiele myśląc, rzucił się biegiem w kierunku korytarza, a przynajmniej tam, gdzie pamiętał, że powinien on być. Biegł pochylony, by dostać się do pomieszczenia z niebem. Chrobotanie rozniosło się po korytarzu. Wiedział, że go goni. Jednak to, co go początkowo zdziwiło, a potem przeraziło jeszcze bardziej, była odległość. Chrobotanie było nieśpieszne, jakby istota wiedziała, że Wygnaniec i tak nie ma dokąd uciec, nie musiała się śpieszyć.

***

Wpadł do pomieszczenia i rozejrzał się na wszystkie strony. Chrobotanie przybliżało się. Nie miał już sił uciekać w kierunku drugiego stosu. Z przerażeniem spojrzał w niebo. To miało kolor delikatnego różu. Jakby słońce dopiero wstawało. Nie mógł spędzić całego dnia i nocy w tym korytarzu, to nie mogło się wydarzyć. Rzucił się w kierunku ściany. Zaczął badać jej powierzchnię w nadziei, że to jedynie zielonkawa ciecz nadaje jej gładkości. Pod palcami wyczuł delikatne żłobienia. Zgarnął całym przedramieniem maź i wybałuszył oczy. Wpatrywał się w istotę nieprzypominającą nic, co w swoim życiu widział. Wyprostowana istota, która z pozoru podobna była do Jaszczurów. Jednak każdą ze swoich kończyn, nienaturalnie wydłużoną, zakończoną miała pazurami. Nie miała ogona, a zamiast delikatnie wydłużonego pysku Jaszczura, widniał tam pysk krokodyla. Zwierzęcia, które niegdyś żyło wzdłuż Rzeki Życia. Wygnaniec znał je tylko ze starych ksiąg. W miejsce oczu ktoś wsadził drobne żółte kamienie. Zaczął w panice szybciej oddychać. Chrobotanie ustało gdzieś głęboko w korytarzu. Przyłożył ręce do ściany i zgarnął całość mazi. Jego oczom ukazała się historia. Ujrzał w pierwszej scenie, jak Jaszczur morduje innego Jaszczura. W kolejnej na mordercę padają promienie słońca. Następnie Jaszczur w kilku krokach zaczynał coraz bardziej przypominać bestię. Zaczął polować na istoty, które swoim wyglądem przypominały ludzi i Jaszczury. Ich stroje przypominały te z czasów Shkny. Ludzie następnie wygnali Jaszczury z pustyni, a dla stwora wybudowali ten kompleks. I tak jak Wygnańcowi się wydawało, były to dwa tunele połączone korytarzami do tego pomieszczenia. Na samym końcu ujrzał dwie sceny. Człowieka zabijającego innego człowieka. Mordercę spadającego jednym z tuneli. Przełknął głośno ślinę i zaczął się cofać. Nie mógł odwrócić wzroku od historii, wyrysowanej na ścianie. Poczuł, że jego plecy trafiły na opór. Ciche warknięcie sprawiło, że zastygł w przerażeniu. Gdy ujrzał dwie wielkie łapy, które zaczęły go okalać, zesztywniał. Coś mokrego i lepkiego spadło na jego głowę. Powinien uciec, powinien minąć te łapy i wbiec w korytarz. Jednak jedyne co mógł, to wpatrywać się jak pazury powoli zbliżają się do jego twarzy.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • JarekS 10 miesięcy temu
    Witam,
    Złe to nie jest. Nieco w stylu Roberta Howarda (tego od Conana, na którymś Barbarzyńcy też były jakieś jaszczurki czy też węże) ale mi czytało się przyjemnie. Nie jest to też oczywiście plagiat. Minus to brak dialogów ale jak rozumiem to taki styl.
  • Biala_Lasica 10 miesięcy temu
    Dziękuję za komentarz.
    Tak, to konkretne opowiadanie miało nie mieć dialogów.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania