Opowieści z 11 krain Nacifalonu - Pierwiastek Natury

Przebudził się, gdy tylko poranne promienie słońca oświetliły wysokie korony drzew. Choć niebo tego dnia było bezchmurne, to wcale nie oślepiająca jasność poranka zbudziła śpiącego pośród zaplątanych korzeni mężczyznę. Albowiem w prastarym lesie, zwanym przez obcych Puszczą Giyy, nigdy nie jest jasno. Tytanicznej wysokości drzewa, tłocznie porastające cały teren, przesłaniają blask bijący z nieboskłonu, rzucając na leśne runo omal smolisty cień. Niemal nigdy nierozpraszające się mgły, uwięzione pod parasolem gęstych liści drzew, ograniczały zasięg wzroku do niewielu ponad dziesięciu nieśpiesznych kroków zaś niesamowite opary zarodników barwiące ową mgłę na intensywnie zielony kolor, nadawały całej okolicy niejako magicznej aury. Nie należy się jednak dać zwieść bajecznemu opisowi Puszczy Giyy, albowiem bywa ona równie piękna, jak też i niebezpieczna zaś niewielu śmiałkom, których czart nakłonił do podróży przez nieprzebyty gąszcz monstrualnych paproci i porostów, udało się powrócić w bezpieczne, rodzinne strony.

 

Mężczyzna leżał na miękkim posłaniu z kępek mchu, pod namiotem z pajęczyny korzeni, jeszcze przez jakiś czas po zakończonym śnie. Chłonął dźwięki i zapachy lasu niczym brzdęki lutni i woń dziczyzny opalanej na ognisku. Nie śpieszyło mu się, czas bowiem dla mieszkańca tego lasu ograniczał się zaledwie do cyklu dnia i nocy, pomiędzy zaś świtem i zenitem istniała tylko teraźniejszość. Po pewnym czasie wreszcie się podniósł, strzepał okrywającą go kołdrę z opadłych przez noc liści i pyłków.

Nie był on człowiekiem, choć w ciemnościach można by było go z takowym pomylić. Był wysoki na około dwa, może dwa i pół metra. Na silne, umięśnione ciało w gołębim kolorze opadały imponująco długie i bujne włosy w kolorze malachitu. Nogi nie przypominały tradycyjnych kończyn ze skóry i mięśni, lecz dwa pęki ciemnych, brunatnych korzeni, poskręcanych spiralnie i odstających nieco w każdy możliwy kierunek. Posiadał także cienki, witki ogon, długi prawie na tyle samo ile mierzył w pionie, zakończony czymś na wzór palmowego liścia, choć o znacznie bledszej barwie.

 

Nieopodal szumiał niewielki wodospad. Stwór ruszył w jego kierunku. Choć na pierwszy rzut oka korzenne odnóża sprawiały wrażenie sztywnych i niezdolnych do szybkiego poruszania się, stworzenie to przemieszczało się zwinnie, z gracją przeskakując kolejne kępy mchów. Dotarłszy do celu, pochylił się nad chłodnym strumykiem i przemył twarz. Ogon kołysał się wolno na boki, sprawiając wrażenie wijącej się po niewidzialnej powierzchni kobry. Gdzieś zaświergotał ptak. Nad wodospadem majaczyła delikatna tęcza. Mężczyzna wziął jeszcze kilka solidnych łyków z tej leśnej tętnicy, po czym ruszył z wolna przed siebie. Nie było mu śpieszno. Przechadzając się pomiędzy masywnymi pniami, rozpościerał szeroko ręce, aby móc musnąć jak największą ilość paproci, jakby podawał im dłoń na powitanie. Gdy ptak ponownie zaczął śpiewać, ten zaczął gwizdać w rytm ptasich nut. Wciągał do płuc głębokie porcje wypełnionego pyłkami powietrza, tak czystego, jak poranna rosa, która osiadała na jego ciele. Las był jego, a on należał do lasu. On kochał naturę, a natura ukochała jego. Przeszedłszy niezliczoną odległość, trafił na niewielką, porośniętą gęstymi trawami polanę. Ziemia była podmokła, ale przyjemna w dotyku. Coś zaszumiało w trawostanie. Z gąszczu wypłynęły niezwykłe cuda przyrody. Nazywane były Saplichami. Były to stworzenia w równej mierze roślinne, jak i zwierzęce. Unoszące się kilkanaście centymetrów nad ziemią niewielkie balony, porośnięte obficie porostami, grzybami, bluszczem i korą. Nie miały oczu, ust także nie, choć ich maleńkie mózgi poziomem inteligencji było można zestawić na równi z poziomem człekokształtnych małpiatek. Lewitujące maluchy zaczęły krążyć wokół przybysza, jakby go witały, bądź zapraszały do wspólnej zabawy o niewypowiedzianych zasadach. Szary stwór pogłaskał jednego z nich po zielonym futrze, resztę zaś obdarzył serdecznym uśmiechem.

Coś jednak było nie tak, wyczuł to. Cudaczne balony nie krążyły wokół niego z radości. Wręcz przeciwnie, były poważnie zaniepokojone. Mężczyzna usłyszał cichy dźwięk, dochodzący z drugiej strony polany. Szybko przemknął przez gęstwinę niczym wiedziony tajemnym instynktem tropiciel. Zza traw wyłonił się skrawek wolnej przestrzeni, na której leżał kolejny Saplich. Balon był wyraźnie większy od poprzednich, porastająca jego garb roślinność bezsprzecznie bujniejsza i bogatsza gatunkowo. Nie było wątpliwości. To matka, zaś wcześniej spotkana grupka to jej dzieci.

Skupił się na oglądaniu nieruchomego ciała leśnego zwierza. Nie potrzebował zbyt wiele czasu, aby dostrzec straszliwą ranę na boku. Rozszarpana powłoka, jakby od pazurów potężnego drapieżnika, sączyła się jasnobłękitną posoką. Umożliwiająca lewitację bańka z sekundy na sekundę traciła swą lotną zawartość. Wszędzie leżały odłamki spróchniałej kory. Unosił się w powietrzu odór. Odór śmierci. Szary stwór nie wiedział co czynić. Pierwszy raz w życiu widział tego typu rany. Wołał z nieukrywanym żalem „Kto mógł ci to zrobić, nieszczęsna przyjaciółko? Tygrys? Lizardon? Kto byłby aż tak śmiały?” Nawet gdyby dać Saplichom dziesięć tysięcy lat, tak aby miały czas na wykształcenie w procesie ewolucji strun głosowych i większej inteligencji, leśny wędrowiec nie otrzymałby od matki roju satysfakcjonujących odpowiedzi na swe pytania. Martwi nie odpowiadają.

 

Kolejny odgłos wyrwał stwora ze stanu dziwnego otępienia. Była to chmara ptaków, która wyraźnie czymś spłoszona wbiła się setkami trzepoczących skrzydełek w górę, świergocząc przeraźliwie. Odszedł od martwego stworzenia, które otoczyła grupka zdezorientowanych malców i z obietnicą rychłego powrotu na ustach ruszył w stronę spłoszonego stada. Biegł przez zarośla i krzewy, przeskakiwał wąwozy i wykroty, biegł jak oszalały przed siebie, mając mętlik pytań w głowie. Co się dzieje w Puszczy Giyy, czego on sam nie wie. Co to za ślady, których on sam nie jest w stanie rozpoznać. Pędząc przed siebie w fanatycznej chęci poznania swego tajemniczego oponenta, natrafił na kolejną polanę, tym razem ukwieconą bujnie makami i koniczyną. Jego myśli jednak nie były skupione na pięknie owej łąki. Jego myśli skupiły się na zwalonym drzewie na skraju łąki. Masywne, brunatne drzewo, przypominające dąb, choć nie będące dębem ani żadnym innym znanym gatunkiem drzewa, leżało wśród leśnego runa, jakby miało dość i postanowiło ułożyć się do snu, lecz nie zwykłego snu. Snu wiecznego. Mężczyzna zalał się łzami i padł na kolana, łapiąc się za głowę i szlochając bez ustanku. „Jak tak można, jaki potwór byłby do tego zdolny?” To pytanie krążyło mu w myślach niczym wygłodniały komar. Zwalone drzewo nie było byle jakim drzewem, albowiem gatunek, do którego należy szary przybysz posiada bardzo nietypowe cechy naturalne. Osobnicy ów gatunku nigdy do końca nie umierają, lecz po przeżyciu lat swej młodości zapuszczają korzenie na stałe i stopniowo, na przestrzeni lat, zaczynają pokrywać się korą, jednocześnie tracąc samoświadomość. Stają się drzewami i na wieki łączą z pulsem puszczy. Drzewo, które nieopisana siła wyrwała z korzeniami i porzuciła na łące pełnej maku i koniczyny, było w minionych czasach ojcem rozpaczającego przybysza. Niegdyś dumny mieszkaniec lasu, potem silne i zdrowe drzewo, dziś stało się gnijącym kawałkiem drewna, które ktoś pozbawił życia.

Po opanowaniu łez stwór zauważył enigmatyczne ślady, biegnące tuż obok polany i znikające między rozłożystymi liśćmi paproci. Ślady były podłużne, nieprzerwane, acz szerokie i głębokie. „Kto mógł ci to zrobić, ukochany ojcze? Wielki wąż? Skolopendromorf? Kto byłby aż tak okrutny i złowrogi?” Ale zwalony pień milczał i choćby wezwać na pomoc wszystkich uzdrowicieli i szamanów z całego globu, nic by tutaj nie zdziałali. Martwi nie odpowiadają.

 

Ruszył tropem obcych śladów w glebie, pędził przed siebie już nie bez celu, już nie bez planu. Biegł ogarnięty furią, pałał chęcią zemsty i zmierzenia się z przeciwnikiem. „Jam jest władca tej kniei!” Powtarzał ciągle w myślach. Jeśli sprawcą okaże się tygrys, pokona go jak każde inne zwierze. Jeśli winowajcą okaże się wąż, pokona go jak każdego innego gada. Jeśli mordercą będzie wilk, niedźwiedź, szalony drzewiec, hydra, a nawet bazyliszek, pokona ich wszystkich, albowiem nie ma w tym lesie bestii potężniejszej od niego, nie ma zwierzęcia, którego w przeszłości już nie wystraszył, zabił bądź oswoił. Pokona każde zwierzę, które stanie mu na drodze. Las jest jego i on jest dla lasu. On jest lasem, a jego mieszkańcy mają obowiązek okazywać mu szacunek. Jemu i innym mieszkańcom tej puszczy, albowiem wszyscy jesteśmy rodziną, wszystkich łączy nas wspólny dom, przyjemności, ideały. Żadna bestia nie ma prawa łamać tych tajemnych praw natury, których strzeże i czas, i Puszcza Giyy.

Dobiega już do skraju lasu, widzi światło słońca. Tego słońca, które zwykł oglądać tylko przez pryzmat koron drzew. Jaka bestia śmiała zdradzić naturę? Jaki potwór wystąpił przeciwko lasom, które dają życie, a nigdy go nie odbierają bez powodów? Kto? Szary stwór wybiegł na pustą przestrzeń, zostawił za sobą zielone mgły i wilgotne liście pod stopami. Po raz pierwszy, od kiedy się urodził, a było to co najmniej kilkaset lat temu, wyszedł poza granice swego terenu, swego domowego zacisza. I ujrzał on potwora, który zranił i nie dobił litościwie matki dziewięciorga dzieci, który zabił jego ojca, choć stał bezczynnie wśród mroku i nikomu nie wadził swą obecnością. Przeciwnik nie był jeden i nie był wcale wielki jak hydra ani długi jak wąż. Było ich wielu, ale byli o połowę mniejsi od niego. Nosili dziwaczne pancerze, podobne do chitynowych powłok gnojnych żuków. Były bezbarwne i połyskiwały w świetle. Z ich oczu biła chciwość i pogarda.

Chciał coś powiedzieć, zadać pytania, uzyskać odpowiedzi. Nie zdołał. Dziwny przedmiot, twardy i zimny, bardzo zimny, z wieloma wirującymi ząbkami, wgryzł się znienacka, bez najmniejszego ostrzeżenia, w jego delikatny brzuch. Narzędzie diabła obracało się i penetrowało jamę brzuszną, dotykając już samego kręgosłupa. Wszędzie była krew. Coś zwisało mu aż do ziemi z miejsca, gdzie kiedyś było biodro. Nie czuł bólu, a jednocześnie postradał od niego rozum. Było mu gorąco, a jednocześnie przenikliwie zimno. Zaczął osuwać się na suchą ziemię, czuł gorzki pył i krew w ustach, a także w nosie. Zakute w pancerze potwory coś krzyczały w niezrozumiałym dla niego języku, machali rękoma i wymachiwali czymś w rodzaju trójkątnych kamieni na długich i prostych gałęziach. Było coraz zimniej. Powieki opadały mu w dół. Nie potrafił powstrzymać tej czynności. Ostatnim obrazem, jaki dostrzegły jego zamglone oczy, była wielka, opancerzona machina, ścinająca kolejne, sędziwe i niewinne drzewo.

 

Stwór nazywał się Yaanir. Był przez swoich pobratymców nieraz nazywany ostatnim panem lasu. Okrutna historia nadała mu jednak trochę inny przydomek.

 

Yaanir, pan ostatniego lasu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Xaravald 29.11.2016
    Więc tak - nie jest to moje pierwsze opowiadanie jakie piszę, ale problem z tymi poprzednimi był taki, że porywałem się z motyką na słońce. Chciałbym by były bardzo długie i rozbudowane, co kończyło się tym, że po kilku rozdziałach trochę mi się nudziły i przerywałem pracę. Teraz mam zamiar naprawić swój karygodny błąd i zacząć od czegoś innego - zbiór bardzo krótkich opowiadań, nie związanych ze sobą fabularnie, ale dziejących się w jednym świecie. Tak powstał pomysł na "Opowieści z 11 krain Nacifalonu". Jest to kontynent, w którym znajduje się 11 krain, a w każdym dominuje inny pierwiastek, taki jak ogień, woda, wiatr, i inne. Pierwsze opowiadanie dotyczy krainy z pierwiastka natury. Co o tym myślicie? Bardzo gniot, czy jednak jest jakaś iskierka nadziei? Czekam na opinie.
  • Quincunx 29.11.2016
    Chyba nie ma "gnojnych żuków", jak już to są "gnojowe żuczyska". Żuk gnojarz, czy jak mu tam.
    Ogólnie rzecz biorąc jest to fantastyka.
    Przeczytałem i nie żałuję. Pisuj dalsze.
    Pozdrówka.
  • Joker 30.11.2016
    Zainspirowałeś mnie gościu z tymi niezwiązanymi fabularnie opowiastkami

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania