Opowieści z kwaśnego Zachodu #2
(Z sentymentu dla opowi!)
Gdzie rzeki tonęły w piaszczystym morzu,
gdzie wśród spękanych grzbietów fal
sęp zapowiadał krwawy deszcz,
gdzie żaden wilk nigdy nie polował sam,
tam urodziło się dziecko porwane przez noc.
Pustynia wychowała mnie na muzyka
w nieustannym szczęku kabur i trzasku bitych talerzy,
nim skończyłem osiemnaście długich susz zagrałem dla złota
żałobny marsz na kilka krótkich taktów rewolwerem,
dopóki w płomieniach nie upomniała się o mnie noc.
Odjechałem w blasku ślepych gwiazd,
pordzewiały od krwi, skrzypiący chciwością,
uciekałem przed horyzontem, przed ogarami w odznakach,
przed hienami w czarnych maskach, przed wilkami
w kapeluszach z martwych głów.
Budził mnie huk strzału, żegnał krążący nad głową kruk,
próbowałem żywić się sumieniem, kiedy nie było co jeść,
częściej odwiedzały mnie szkielety niż potępione dusze
i przypominały, że na tej samotnej drodze
nie ma żadnych drogowskazów do rozgrzeszenia.
Na ślepo przez Zachód, gdzie nie było siedmiu wzgórz,
lecz siedem zbiorowych mogił i szlaków kolejowych,
na próżno znaleźć tutaj raj – tylko kolejny kwaśny dzień,
kiedy ludzie umierali na dobre uczynki i moralną rdzę,
a noc porywała kolejne dzieci.
Na rubieży świata ta historia skończyła się,
tam nie było już wilków, nie było już hien,
tylko pusty peron i późny wieczorny pociąg,
kobieta w czerwieni grająca talią kart -
w ostatnią ucieczkę porywała mnie.
Gdzie wiatru nie poczuła żadna ze skalistych fal,
gdzie pustynia przypomniała mi,
że jestem muzykiem i zawsze mogę grać
samobójczą kulą odkupienia blues,
tam skończyło uciekać dziecko porwane przez noc.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania