“Osiemset Dziewięćdziesiąt Sześć”
OSIEMSET dziewięćdziesiąt sześć dzieci. Urodziła się w dwa tysiące piątym, została wykorzystana w dwa tysiące dwudziestym czwartym czternastego grudnia o szesnastej dwa. Nadal czuła jego dłonie na udach, może i dobrze, przynajmniej czuła coś, kogoś. Nie czuła dziecka. Szóstego marca dwa tysiące dwadzieścia pięć jej dziecko zostało ogłoszone martwym. Nie wiedziała, czy poroniła córkę, czy syna, wiedziała, że na zawsze jego krew miała plamić jej łóżko, ręce i serce. Nie chciała pamiętać o tym co stało się o szesnastej dwa, lecz nadal chwilami czuła się specjalna. Ktoś szedł po ulicy i zdecydował, że jest warta jego rąk. Pamiętała jego śmiech i oddech odbijające się od szyi. Nienawidziła go, a jednak przez te kilka tygodni nosiła jego dziecko, wiedząc, że jeśli chciała je wychować, musiała zrobić to sama. Ojciec wyrzucił ją z domu, gdy dała mu do dłoni kawałek plastiku z dwoma kreskami. Powiew wiatru na dachu przenosił ją w stan euforii. Nikt nie mógł jej tam dotknąć, była blisko chmur, blisko swojej córki, bądź syna.
Zawsze chciała być matką. Być może nauczyła się w drugiej klasie wiązać buty na więzi matczynej opieki, by dzieci, które jej nie zaznały, mogły chodzić czując ucisk sznurówek na stopach zawiązanych przez ręce nigdy nie wyciągane do matki, ponieważ zmarła przy jej porodzie, a ona wolałaby konać na szpitalnym, białym łóżku, słysząc pisk maszyn i czując malutkie rączki trzymające pielęgniarkę zamiast jej, by odejść wiedząc, że udało jej się dać komuś szansę, niż żyć jak żyła teraz. Miała dwanaście lat, nauczyła się gotować, nie dlatego, że ojciec tego nie robił i żyła z pół zgniłych warzyw w lodówce. Nauczyła się gotować mając w głowie obraz małych dłoni łapiących łyżkę, którą ona im podawała. Miała w głowie obraz małych bucików, w których to dziecko nigdy nie przejdzie swojego pierwszego spaceru.
Nie wiedziała, który raz był ostatnim razem, gdy była w stanie przejść przez dział dla dzieci w sklepie i nie walczyć z torsjami wbijającymi się w jej brzuch jak powinny robić to nóżki. Pisała godzinami na kartce imiona, jej ulubionymi były dla dziewczynki Sloane, a dla chłopczyka Kai, by spalić je wszystkie w kominku, gdy spędzała ostatnią noc w domu, w którym zawsze było zimno i pusto. Popatrzyła na ledwo już widoczne na gwieździstym niebie chmury, poczuła parę małych rączek na swoim przedramieniu, wyrzuciła z ręki papierosa, by Sloane-Kai się nie otruło. Wiedziała, że halucynacje wbijały w jej serce paski nadziei, by je wyrwać i zostawić na duszy blizny, jakie na ciele zostawiła cesarka. Została matką, gdy trzymała w trzęsącej się dłoni dwie kreski.
Położyła dłoń na brzuchu, nic nie poczuła oprócz pustki i głodu. Głodu, ponieważ nie jadła nic od dni, głodu, ponieważ pragnęła nakarmić swoją córkę, syna uśmiechając się do niego, niej przez łzy. Chciała zawiązać ich buty, okryć kocem i zaśpiewać kołysankę, obiecując, że ich nie zostawi.
Oni zostawili ją.
Popatrzyła na bruk metry, wiele metrów pod sobą. Pamiętała zapach krwi i ból przeszywający jej brzuch, serce, gdy anestezja ustała. Modliła się wtedy pierwszy raz od laty, lekarz patrzył na nią pusto, jakby nie było go stać na żal.
Prawda, nikt nie mógł kazać mu żałować.
Wiedział jedynie, że matka już zawsze będzie czuć pustkę w miejscu, gdzie powinna być rodzina. Tamtego wieczoru została również ogłoszona bezpłodną. Wypłakała całe trzy litry wody, które piła, by dziecko również było nawodnione.
Osiemset dziewięćdziesiąt sześć razy próbowała już zeskoczyć z tego samego, jednego dachu. Nauczyła się jednak jeszcze żyć dla tych, którzy nie mieli szansy wziąć pierwszego oddechu.
Tamtego wieczoru nie narodziło się dziecko, lecz narodziła się ona.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania