Ósmy dzień marca

Szanując historię Ruchu Feministycznego, pragnę podkreślić, iż opowiadanie to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Jest tylko drobnym wariactwem i ma na celu zmierzenie się ze stereotypami.

 

Od rana coś jest nie tak. Słońce wdziera się przez zakurzone okna, drażniąc źrenice nie otworzonych jeszcze oczów. Dlaczego ta głupia Luśka nie zaciągnęła zasłon? Janusz czuje jak budzi się w nim złość – przynajmniej ona jest na swoim miejscu. Jego myśli zaczynają krążyć wokół złości niczym księżyc wokół ziemi. Albo na odwrót – Janusz nie wie, co robi księżyc i dziwi się, że teraz akurat się pojawił. Nie powinien myśleć, bo to jednak boli. Bo myśli obijają się o czaszkę od środka i powodują hałas.

Słońce nie ustępuje. Trzeba się przekręcić na drugi bok. Mężczyzna skupia się na tym zadaniu z całą stanowczością i męskością odziedziczoną po dziadku. Rozważa przez chwilę strategię – zrobić to szybko albo powoli? Przez chwilę się zawiesza i gdy tak jest zawieszony do pokoju wpada gromada dzieciaków. Wrzaski przykuwają go do łóżka niczym ołowiana kula, którą ktoś zrzucił na niego z zaskoczenia. Nie jest w stanie rozpoznać słów wśród zawodzącego wycia całej czwórki. Kto pierwszy nazwał dzieciaki pociechami? Jakiś idiota pewnie.

Janusz wiedział, że ma czworo dzieci i każdego ranka miał czas na to by się z tym oswoić. Nie wychodził z pokoju, dopóki Luśka ich nie ogarnęła, usadziła przy stole i nie zatkała ich jadaczek naleśnikami. Wtedy bezpiecznie wchodził do kuchni, zjadał śniadanie i wychodził do pracy. Czasami zostawiał jakieś pieniądze na zakupy i w ten sposób czuł się cholernie spełnionym ojcem i mężem. Tak bardzo cholernie czuł się dobrze, że zamiast do pracy od razu szedł skrzyknąć chłopaków, by już dłużej nie marnować dnia i rozpocząć go pod budką z piwem.

Dziś, jak nigdy dotąd, marzył o budce z piwem, ale ten dzień od rana był inny. Wrzaski osmarkanych bachorów – no właśnie, w sumie to skąd wie, czy to jego dzieciaki? Nagle jakiś głos w głowie zaczął snuć opowieści o niewierności żony. Że też wcześniej o tym nie pomyślał, oj dostanie się tej głupiej babie, że zmusza go do wysłuchiwania tego gadania w głowie.

Kiedy już na dobre podjął decyzje, że żona go zdradza a ta wrzeszcząca gromada to pewnie jakiegoś listonosza, postanowił wstać i to załatwić. Wywlekając się z łóżka odruchowo, delikatnie stawiał stopy, by nie wdepnąć w coś co wyglądało jak rozplaskana kupa na ziemi. No była to kupa, bo jeden pełznący, zgubił pieluchę.

W Januszu się zagotowało. Wczorajszy alkohol w końcu dotarł do mózgu i zadziałał niczym zastrzyk z adrenaliny, tyle, że wstrzyknięty nie w serce, ale w nogi. Czy jakoś tak. W każdym razie, przeskakując przez kupę i dzieciaki wpadł do kuchni. W locie uwolniły się również słowa, które nabrały tempa i były już w kuchni, w czasie, kiedy reszta Janusza lewitowała jeszcze w pokoju.

Kiedy Janusz dotarł do kuchni, zauważył, że jego słowa głucho odbijają się od garnków i naczyń poupychanych w zlewie, potem zahaczają o mopa w wiaderku by na koniec uderzyć wprost w jego serce

- Luśka! – tyle zdążyły wyłapać jego uszy, choć powinny wyłapać to uszy jego małżonki. Ale jej nie było. Opadając na ziemię, mężczyzna skulił się w sobie, przewidując, że upadek może spowodować stały uraz.

Okrucieństwo z jakim został potraktowany przez kobietę, której nie było a być powinna w określonym miejscu i czasie, by spokojnie mógł zacząć dzień, wywołała w nim lawinę oskarżeń, przekleństw i dezorientacji – choć nie używał słowa orientacja z wiadomych powodów.

Ciąg wydarzeń – od chwili jego przebudzenia do teraz – sparaliżował go. Widzimy go teraz, stojącego na środku kuchni, w kalesonach z rozwianymi resztkami włosów na łysiejącej czaszce, w przyciasnym podkoszulku podwijającym się niesfornie w okolicach czegoś, co kiedyś mogło być sześciopakiem. Nie znamy go, więc na pierwszy rzut oka oceniamy jako mężczyznę w kryzysie. Za chwilę będzie mierzył się z codziennością, o której kompletnie nie ma pojęcia.

Tymczasem Luśka, przemierza prężnym krokiem wiejskie drogi swojej gminy. Jest wystrojona jak do kościoła. Idzie szybko, by nie dogoniły jej wyrzuty sumienia, wrzeszczące w jej głowie. Zazwyczaj wrzeszczą dzieciaki i Janusz, więc te wyrzuty przynajmniej są jakąś odmianą. Może i by się w nie wsłuchała, ale musi się skupić na krokach. Dawno nie chodziła w szpilkach. No od ślubu chyba. I Dokładnie te same ma na nogach. Po czwórce dzieci stopy jej urosły, ale otarcia pięt dziś nic dla niej nie znaczą. Dziewczyny mówiły, że szpilki trzeba założyć, to założyła.

Od kilku miesięcy, układały plan. Wszystko w ścisłej tajemnicy. Wymieniały się szczegółami ukradkiem w kolejce w sklepie. Czasami rzucały sobie spojrzenia na poczcie – to powodowało trochę zamieszania, bo trudno jednoznacznie odczytać spojrzenie, szczególnie Marianny, która ma rozbieżnego zeza. Było ich pięć – Marianna, Zocha, Terenia, Stasia no i ona – najmłodsza w gronie, ale niekoniecznie najmniej doświadczona. Mimo, że uzgodniły, że każda ma tyle samo do powiedzenia, to Zocha mówiła najwięcej. Może dlatego, że była najstarsza, a może dlatego, że nigdy nie wyszła za mąż i musiała się gdzieś wygadać. Przez potok słów hierarchia ustaliła się sama.

Plan, choć misterny był bardzo prosty. Jeden dzień bez chłopów, dzieciaków, sprzątania i gotowania. Na to zgodziły się wszystkie. Entuzjazm ogarnął je tak bardzo, że zapomniały o jednym szczególe – mimo słońca było zimno. Ten szczegół uderzył je jak grom z jasnego nieba, kiedy stały pod kapliczką Najświętszej Panienki, którą jednomyślnie postanowiły zaprosić na swoje spotkanie. Stojąc tak w kręgu, zamilkły na chwilę, w skrytości ducha, licząc na podpowiedź najświętszej z nich. Pierwsza wskazówka była chybiona – wprawdzie Zocha nie ma męża, ale ma brata, który wprowadził się do niej wraz z rodziną, stwierdzając, że skoro jest sama to może to, bez pytania jej o zgodę zrobić.

Zimno na dobre dawało o sobie znać. Człowiek, żeby myśleć, musi mieć ciepło, inaczej myśli zamarzają. Stasia wyciągnęła nalewkę i choć oburzyły się wszystkie, bo w końcu stały jeszcze pod kapliczką, okoliczności nie pozostawiały im wyboru – albo nalewka, albo powrót do domu, a nie ma jeszcze nawet siódmej rano tego samego dnia.

Nalewka rozgrzała nie tylko ciała, ale i serca. Po drugiej butelce plan zaczął się krystalizować. Aż w końcu osiągnął punkt kulminacyjny – nie ma żadnego planu. Dziwnym trafem, siódma rano, zamieniła się w dwunastą w południe. Dłużej nie można było już stać w tym miejscu, bo akurat to miejsce nagle się zaludniało. Trzeba było się dyskretnie oddalić. No więc kiedy się oddalały, okazało się, że między czasie dołączyła do nich Nowakowa z córką, stara Wasilewska i kilka innych kobiet, które wybierając się na zakupy, bez względu na to, z której strony nadchodziły, zawsze musiały iść koło kapliczki.

Nazbierał się spory tłum -jakieś dwadzieścia kobiet. Potem w gazecie pisali, że był to pierwszy wiedz w gminie, zorganizowany przez feministyczne działaczki.

Tak czy siak, kobiety już dłużej nie mogły ignorować zimna i przemaszerowały do sklepu w celu ogrzania się i zaopatrzenia w dodatkowe napoje ułatwiające funkcjonowanie w chłodnym klimacie.

Około godziny osiemnastej, uchwalono jednogłośnie – bo mimo że głosów było wiele, jeden był głośniejszy – oczywiście należący do Zochy – otóż uchwalono, że koniecznie trzeba to powtórzyć, ale na wiosnę. Zgodzono się na dzień ósmego marca – i choć w marcu jak w garncu, to akurat z garnkami, to kobiety umiały sobie radzić doskonale.

Może i pierwsze zorganizowane spotkania kobiet nie były spektakularne, może konsekwencje jakie Janusze zaserwowali swoim Luśkom do przyjemnych nie należały, ale gdzie dziś byśmy były, gdyby nie Luśka i jej koleżanki?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania