Ostateczna broń
1. Blask jasności
W sali przesłuchiwań panowała doskonała cisza. Joe wiedział, że tam na zewnątrz toczy się życie, ale tutaj było mu dobrze. Przyzwyczaił się do tej ciszy i siedzenia w bezruchu przez długie godziny. Oficer przesłuchujący go wciąż się nie zjawiał, więc korzystał z tego kojącego balsamu, wlewającego się jego skołowaną duszę.
Zamknął oczy, oparł łokcie na stole, a twarz schował w dłoniach. Chociaż tak mógł się schować przed otaczającą go od kilku dni jasnością. Wciąż przeżywał niedawne wydarzenia. Jeszcze nie analizował – było za wcześnie na to. Już nie wybuchały takim światłem i grzmotem w jego głowie, ale był pewien, że pozostaną w niej na zawsze.
Od kilku dni wciąż powtarzał wszystko na nowo – od pierwszego spotkania z Jackiem aż po wyjazd spod chaty furgonetką policyjną. Przedtem recepta na życie była prosta: przyjść do gabinetu, wziąć instrukcję, wykonać zadanie, spocząć i czekać na następne. Od kiedy w jego życiu zjawił się on, a potem cała reszta, wszystko się skomplikowało. Od teraz życie nie było już takie proste. Jack właściwie zaczął mu pokazywać, że to, czym dotychczas żył, było wykonywane na użytek przeżycia i niedojrzałe z jego strony.
Dopiero teraz uświadamiał sobie, jakie klapki miał na oczach i że życie nie polega na tym, by wciąż czaić się i zabijać, ale na tym, by właśnie wypuścić i pozwolić żyć i spróbować żyć samemu. Nie zmieniało to jednak faktu, że Joe czuł wielką pokusę, aby powrócić do tego dawnego życia. Nowe bowiem oślepiało go tak bardzo swoim blaskiem, że jego umysł, przyzwyczajony do nieruchomego trwania i obserwowania jasności z ciemnego ukrycia, nie mógł ogarnąć tego, co się stało.
Kiedy tak trwał, wszedł oficer śledczy, zatrzasnął drzwi i rozsiadł się wygodnie na krześle naprzeciw Joego. Położył na stole teczkę z dokumentami, zacisnął usta i kiwał głową, patrząc na niego bez słowa. Joe nie zmienił pozycji. Wciąż trwał z twarzą schowaną w dłoniach. Ten proceder powtarzał się codziennie od kilku dni i nie przynosił żadnego rezultatu żadnej ze stron.
–No i co? – zaczął oficer. – Co masz mi do powiedzenia?
Joe zdjął ręce z twarzy, splótł je i wpatrzył się w oficera.
–To, że nie byłoby mnie tu, gdybym tego nie chciał.
Oficer roześmiał się, ale zaraz spoważniał i rzekł:
–Prowadzę śledztwo w twojej sprawie. W mojej władzy leży wydać cię na śmierć albo pozostawić przy życiu, rozumiesz? Więc albo zaczniesz współpracować, albo w tej chwili mogę cię wysłać do celi śmierci.
Tym razem Joe się roześmiał:
–Nie zależy mi na życiu, dobrze to wiesz. Ja nawet nie wiem, co to znaczy. Dotychczas żadnego nie miałem, więc nie mam czego żałować. Proszę bardzo, możesz mnie zastrzelić nawet tutaj.
Tym razem oficer śledczy stropił się. Nie widział już, co ma robić. Dla niepoznaki przeglądał dokumenty, które już znał niemal na pamięć. Kara śmierci zawsze powodowała, że każdy się mobilizował i zaczynał współpracować. Tym razem skazaniec nie bał się śmierci, czyli najsilniejszego argumentu. Nie mógł też umieścić go wśród innych więźniów, bo to oni zaczęliby drżeć przed nim, a nie na odwrót. „Co może podziałać na takiego bandytę?” – myślał – „A może zamiast mu grozić, obiecać mu coś, jakąś nagrodę? Jeśli nie wie, co to jest życie, to trzeba mu je pokazać. I wtedy pomyślimy.”
– No i co? Będziemy tak sobie siedzieć i gapić się na siebie? – zapytał Joe.
–Przeglądałem twoje papiery. Masz tego dużo. Na sumieniu masz życie setek ludzi. A jednak nie wydajesz się tak do końca zniszczony. To, że wydałeś wszystkich kumpli i zdradziłeś wszystkie sekrety Croucketa, stawia cię w pozytywnym świetle.
–On się nie nazywa Croucket. – wtrącił Joe.
–Nie musiałeś tego robić – kontynuował oficer, jakby nie usłyszał. – skoro nie zależy ci na życiu. A jednak to zrobiłeś. No i dzięki tobie i Jackowi do muzeów i w ręce prywatne powróciło wiele bezcennych pamiątek. To znaczy, że jednak chcesz odzyskać dobre imię i że jakaś cząstka dobroci się jeszcze w tobie tli. – przestał mówić i przysunął się bliżej Joego – Czy ty chcesz odzyskać dobre imię? Możesz tego nie dokonać przez całe swoje życie, ale zawsze możesz próbować. A jeśli chcesz, to dam ci szansę. Ale to ty musisz mi dać znać, że tego chcesz.
Joe także przysunął się do oficera.
–Jeśli znowu mam być bezwolną marionetką w waszych rękach, to nie chcę. – odsunął się ponownie i oparł na siedzeniu.
Oficer przez chwilę zastanawiał się, jak ma na to zareagować, ale wkrótce pojął, o czym mówił Joe. Zaświtało mu bowiem, że Joe boi się, że z paszczy jednego potwora wejdzie w paszczę drugiego i znów będzie tylko wykonywał rozkazy. A teraz miał chwilę wytchnienia, której nie chciał stracić. Dlatego wolał śmierć od popadnięcia znowu w kompletną niewolę.
–Jeśli myślisz, że będziesz siedział w kiciu, a my będziemy cię wzywać na akcje, po czym z powrotem będziesz tam wracał, to się mylisz. – Joe siedział i milczał, a jednak uważnie obserwował Oficera i słuchał go. – Człowieku, proponuję ci wolność! – zawołał – Wiesz, co to jest wolność? – Joe pokręcił głową – Wyjdziesz stąd i będziesz mógł sobie żyć jak tylko zechcesz. Możesz zamieszkać w normalnym mieszkaniu, w hotelu, albo na ulicy, jak wolisz, ale to będzie twój wybór. – Oficer milczał, a Joe uważnie go słuchał – Tak tak, będziesz miał wybór. Będziesz mógł się publicznie pokazać, wyjść na ulicę, poznać jakąś kobietę, mieć dzieci... czy ty wiesz w ogóle o czym ja mówię? – oficer znów spojrzał do papierów. – Znam sprawę i wiem, jak was traktował Croucket.
–To nie jest Croucket – Joe powiedział to głośnie i dobitnie, po czym zniżył ton – To jest Bryan. Brat Nathana.
Oficer znów zajrzał do papierów. Trochę to trwało, zanim znalazł to, o czym mówił Joe.
–A, tak. Faktycznie, masz rację. To Bryan... Bryan Walsh. – popatrzył chwilę na dokumenty i zamknął teczkę z powrotem. – Jakby się ten palant nie nazywał, zniszczył ci życie. Widzę w tobie dobrą wolę, ale i widzę też, że, jak już powiedziałeś, w ogóle nie wiesz, co to jest wolność. Pytanie teraz brzmi, czy chcesz ją zrozumieć.
Joe patrzył uważnie oficera. Nie wydawał się złośliwy. Był po prostu zdezorientowany jego postępowaniem. Tak jak Joe, nie wiedział co ma począć z tym, co dostał. „Dostałem wolność.” – myślał – „A on nie chce mi jej odebrać, tylko chce, żebym ją dla siebie zatrzymał. Ale jakie będą warunki jej otrzymania?” Postanowił o nie spytać.
–Jeśli nawet chcę, to nie wiem, na czym stoję. Na jakiej zasadzie mam być wolny?
–Będziesz z nami współpracował, jak każdy normalny agent. Tyle, że ty i Jack będziecie mieli status więźniów na przepustce; na bardzo długiej przepustce.
–Jack chce współpracować?
–Tak, pierwsze, co zrobił, to zgłosił, że chce współpracować. – potwierdził oficer. – Będziemy was mieć na oku, żebyście znowu czegoś razem nie przeskrobali. Aha, no i będziesz na każde nasze zawołanie. Kiedy otrzymasz telefon, masz rzucić wszystko i przyjeżdżać do biura.
–W sumie nic nowego.
–Nic nowego? A to, że będziesz mógł prowadzić normalne życie? Że nie będziesz musiał się ukrywać?
–Potrafię prowadzić normalne życie – kłamał Joe. – I nie muszę się ukrywać. Dotychczas, kiedy tego nie robiłem, nikt nawet nie wiedział, kim jestem. Ale jeśli trzeba, będę wiedział, jak sobie poradzić.
Oficer poddał się. Nie wiedział już, jak do niego trafić. Wtedy uderzył w ostateczną nutę:
–Naprawdę? Panienki na pięć minut, chlanie z Jackiem w barze na umór i przymusowe zabijanie na zawołanie nazywasz normalnym życiem? A jeśli chodzi o radzenie sobie... nie zabijesz wszystkich, Joe. Nawet nie jestem pewien, czy nadal chcesz to robić. Bo z twojego postępowania wynika, że owszem, masz do tego talent i jesteś do tego zdolny, ale myślę, że chcesz przestać. Inaczej, tak jak powiedziałeś, na pewno nie byłoby cię tutaj. A skoro tu jesteś, to znaczy, że chcesz to zmienić. Tutaj nikt nie będzie cię zmuszał do popełniania przestępstw i zabijania. Mamy prawo zabić tylko w razie zagrożenia życia. Nie będziesz zmuszany do eliminacji ludzi. Będziesz nam ich dostarczał żywych. Sam pewnie wiesz, że uśmiercić kogoś jest bardzo łatwo. Ale to droga na skróty. O wiele gorzej jest zostawić kogoś przy życiu i pozwolić, by odpokutował za popełnione zbrodnie. Nie ważne, czy był zmuszony do ich popełniania, czy nie. To jest trudna droga i możesz jej nigdy nie ukończyć, ale będzie się liczyć, że miałeś jaja i że spróbowałeś. A więc jak? – To Joego przekonało. Kiwnął głową. – Zgadzasz się?
–Zgadzam się.
– A więc dobrze. – oficer wstał – poczekaj, powiadomię tylko górę. – wyszedł.
Joe westchnął i zamknął oczy. Znów poczuł niepokój. Nie był wcale pewien, czy teraz nie spotka go gorszy los niż wcześniej. Kiedy zaczynał pracować dla swojego poprzedniego szefa, on także obiecał mu ochronę i milczenie w zamian za pracę. „Ale on nie obiecywał mi wcale milczenia. – myślał o oficerze – Nie, on mówił, że dzięki temu odzyskam wolność i będę mógł spróbować zmyć z siebie wszystkie winy. A to oznacza wyjawienie prawdy o tym, co zrobiłem. Cokolwiek się ze mną stanie, jest już za późno. Zgodziłem się na współpracę.”
Do środka wszedł ten sam oficer.
–Wstawaj. Jeszcze dziś zaprowadzę cię z powrotem do celi, bo muszę ci załatwić wszystkie nowe papiery i dokumenty, ale już jutro rano wyjdziesz stąd.
Wstał i wyszedł z pokoju. Poszedł korytarzem razem z oficerem. Przechodzili przez kolejne drzwi, przejścia, zakręty, zgrzytały wielkie klucze strażników w potężnych zamkach i tak wreszcie trafił tam, skąd przyszedł. Strażnik otworzył drzwi celi, Joe wszedł do niej z powrotem i i usiadł na wąskim łóżku. W tym czasie strażnik zamknął drzwi.
Położył się, podsunął ręce pod głowę i zamyślił. Nie miał w tej chwili nic innego do roboty. Nie zwracał uwagi na obraźliwe krzyki i hałas dobiegający go z innych cel. Dobrze wiedział, że to on jest tu rottweilerem wśród tej szczeniackiej drobnicy i gdyby tylko chciał... „No właśnie, gdybym tylko chciał, z każdym z nich mógłbym sobie poradzić jedną ręką. Ale czy nadal chcę?”
Teraz dopiero mógł sobie wyobrazić, co przeżywał Danny, kiedy po raz pierwszy zszedł na dół do kotłowni, gdzie leżał Jack. Nie wiedział w co się pakuje. Teraz był tak samo zatrwożony i zagubiony jak on. Tyle, że Danny wszedł ze światła w ciemność, a on odwrotnie – Jack wyciągnął go ze świata ciemności, w którym sam się zanurzył po szyję, do światła. A teraz leżał, oszołomiony tym światłem. Ten blask przerażał go i paraliżował. Mimo to, zgodził się na uczestnictwo w jego świecie, chociaż kompletnie nie wiedział, co go spotka.
Od dłuższego czasu przyglądał mu się czarnoskóry chłopak z celi obok. Zaczęło go to denerwować:
–Masz coś do mnie? – spytał spokojnie.
–Ta, wiem, kim jesteś. – dobiegł go głos z celi obok. – To ty załatwiłeś mojego kumpla w porcie.
–Miałem wiele roboty w porcie i w pobliżu. A określenie „mój kumpel” mi nic nie mówi.
–Nie pamiętasz mnie? – zaśmiał się gorzko – Naprawdę mnie nie pamiętasz? Kurwa! Wykręciłeś mi ramię ze stawu! Wiesz, jak to bolało skurwielu?! – krzyczał i trzymał kurczowo kraty, jakby chciał je wyrwać – Gdybym cię tylko dorwał, wykręciłbym ci nogi z dupy!
–To raczej ja wykręciłbym nogę z taboretu i wsadził ci ją głęboko w odbyt. Więc uważaj.
–Grozisz mi?!
–To nie groźba – mówił spokojnie Joe – tylko obietnica. Jeżeli widziałeś, co zrobiłem z twoim kumplem i pamiętasz, co się stało z tobą, wiesz, że nie żartuję. Więc jeżeli zaatakujesz mnie w jakikolwiek sposób, to radzę ci, uważaj na siebie w najbliższej przyszłości. – Gość z celi obok rzucił jeszcze kilka złośliwych uwag i umilkł. Zdawał sobie sprawę, z kim zadarł i więcej się nie odzywał.
Joe mówił spokojnie, bo wiedział, że w razie zagrożenia zrobi to, o czym mówił. Tymczasem przypomniał sobie dwójkę młodych złodziei samochodowych, którzy dawno temu wdarli się na teren jego działań. Długo stamtąd nie odchodzili, a jemu się akurat spieszyło, a on nie chciał żadnych niepotrzebnych świadków. Strzelił więc do jednego z nich bez ostrzeżenia z daleka i nie spudłował. Chłopak padł na miejscu, trafiony w głowę. Ten drugi przeraził się, wyciągnął swój pistolet i zaczął szukać zabójcy kolegi, zamiast stamtąd uciekać.
Szedł prosto do ciemnego wejścia, skąd padł strzał. A tam czekał na niego ukryty za framugą Joe. Chłopak bał się i trząsł. Szedł powoli i był przerażony, a to dało Joemu przewagę. Chwycił go za ramię, kiedy tamten jeszcze był za drzwiami, pociągnął, wykręcił błyskawicznie rękę i słyszał, jak trzeszczą zrywane ścięgna. Chłopak wrzeszczał z bólu i słaniał się, a Joe, korzystając z tego, wybiegł stamtąd prosto do samochodu. „A jednak mnie zapamiętał. Skubaniec widział mnie może przez ułamek sekundy, ale widział, zapamiętał kim jestem.” Postanowił to wyjaśnić.
–Skoro mnie zapamiętałeś, to dlaczego nigdy nie zgłosiłeś mnie glinom?
–Zgłosiłem cię zaraz jak poszedłeś, tyle że oni nigdy nie cię nie znaleźli. Ty sobie poszedłeś dalej, a ja straciłem najlepszego kumpla! Jakbyś się czuł, gdy ci ktoś sprzątnął najlepszego kumpla sprzed nosa?! – chłopak prawie płakał
Joe nie odpowiedział, ale zamiast tego, pomyślał: „Już tak ktoś zrobił.” I przypomniał sobie moment, w którym dowiedział się od Croucketa, że ten nowy zabił Simona. Potem zaskoczyły go i dotkliwie zraniły słowa Jacka, w których Simon stwierdził, że w tym świecie, czyli w świecie zbrodni i przestępstw nie ma przyjaciół. A on właśnie uważał go za swojego przyjaciela. Najpierw też nie chciał uwierzyć, że to się stało i był tak samo wściekły, jak ten chłopak teraz. Tyle, że Jack był do tego zmuszony. A Joe strzelił do tamtego, bo chciał się go pozbyć.
Joe przeprosiłby za to tego chłopaka i spytał o przebaczenie, tak jak zrobił to Jack w przypadku Nathana, ale wiedział, że to nic w tej chwili nie da. I chłopak, kiedy tylko będzie miał okazję, będzie próbował się go pozbyć z tego świata. Przypomniał sobie w tej chwili, w jaki szał wpadł Jack na wieść, że to właśnie jego własny ojciec kazał wybić jego rodzinę. „Jeżeli Jack tak zareagował, to jak zareagowałyby setki rodzin, którym zabiłem syna, bądź córkę? Może ta droga nigdy się nie skończy? Czy ja w ogóle jeszcze kiedyś będę człowiekiem? Normalnym człowiekiem?”
Tak rozmyślając po jakimś czasie zasnął. Potem się jeszcze budził na dźwięk krzyków, czy hałasów, ale zasypiał i spał dalej. Zbudzono go na kolację. Kiedy jadł, wiele twarzy obserwowało go bacznie i groźnie, ale nikt nie śmiał się zbliżyć. Zdołał znaleźć Jacka i przez chwilę porozmawiać z nim. Siedział w innym skrzydle. Usiedli razem przy stole. Nikt inny nie usiadł razem z nimi.
–Hej, jak się trzymasz? – spytał
–W porządku, radzę sobie. A ty?
–Ja też.
–Słyszałem, że spotkałeś już jedną ze swoich ofiar.
–Tak myślałem, że już się rozniosło. Rozpoznał mnie chłopak, któremu kiedyś wykręciłem ramię ze stawu.
–I nie dobiłeś? – Joe zaprzeczył głową. – Czemu? Przecież rozpoznał cię na bank. – Joe wzruszył ramionami.
–Myślałem wtedy, że zwiałem stamtąd dość szybko.
–Podał rysopis policji? – Joe znów potwierdził skinieniem. – Kiedy to było?
–Na długo zanim jeszcze ciebie przyniosło do firmy. Byłem jeszcze wtedy głupim i niedouczonym szczylem. Simon też mnie spytał o to samo, co ty. Dostałem wtedy od niego karę.
–Co kazał ci zrobić?
–Znaleźć go i dobić.
–Ale tego nie zrobiłeś.
–Nigdy go nie znalazłem.
–A szukałeś go? – Joe skinął głową – Ale on znalazł ciebie. – Joe znów kiwnął głową.
–Simon powiedział że jak znajdzie go pierwszy, to każe mu osobiście mnie zabić, a on wyląduje na moim miejscu. Na szczęście nigdy go nie znalazł. Gdybym wiedział, że jeszcze kiedyś go spotkam, dobiłbym go wtedy.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
–Poszedłem na współpracę. – powiedział Joe.
–Świetnie. Dobra decyzja. Ja też.
–Jeśli oficer nie zrobił mnie w balona, jutro powinienem wyjść.
–Spokojnie, od teraz jesteśmy ich ludźmi i pracujemy teraz dla nich.
–Przecież jesteśmy spaleni.
–Po tamtej stronie. A ci tutaj liczą teraz na naszą wiedzę i doświadczenie.
–Przecież każdy stamtąd będzie chciał nas teraz zabić, więc jaka z tego korzyść?
–Taka, że dotychczas pracowaliśmy po złej stronie. A teraz, kiedy znamy wszystko, będziemy ją zwalczać. W każdym razie ja wolę taki stan rzeczy. Tak jest uczciwiej.
Zabrzmiał dzwonek kończący kolację. Pożegnali się i poszli w swoje strony. Potem znowu leżał. I mimo iż miał zamknięte oczy, wiedział, że wiele innych par oczu uważnie go obserwuje. „Nie zabijesz wszystkich, Joe” – przemknęło mu przez głowę. Nie chciał więcej tego robić i nie zamierzał. Tylko co począć teraz? Wszystko, co znał legło w gruzach. Z tymi myślami zasnął
Zbudziło go trącenie w ramię. To oficer śledczy stał nad nim.
–Ej, pobudka, wstawaj, zaraz wychodzisz.
–Już jest rano? – spytał Joe, siadając na łóżku. Kompletnie stracił poczucie czasu. Nawet nie wiedział, kiedy zasnął.
–Tak, wszystko masz załatwione. Teraz zaprowadzę cię do bramy wyjściowej. Tam razem ze swoim partnerem pojedziesz do apartamentu. Jest opłacony za miesiąc z góry. Potem możesz oczywiście zmienić lokal, jeśli zechcesz.
Oficer mówił, a Joe w tym czasie wstał, wyszedł z celi i czekał, aż oficer poprowadzi go tą samą drogą co zwykle. Ale poszedł innym korytarzem. Doszedł aż do małego okienka, gdzie wydano mu wszystkie jego rzeczy sprzed aresztowania. Oficer kazał mu wejść do pokoju, gdzie miał się przebrać. Tak też zrobił i po chwili wyszedł z pokoju przebrany w swoje stare, brudne sprane dżinsy i dziurawy podkoszulek. Oficer doprowadził go do bramy, przed którą stał już policyjny radiowóz. Wręczył mu zwitek banknotów. – „Kieszonkowe na pierwsze wydatki.” Joe schował zwitek do kieszeni i wsiadł do środka. Tam już siedział Jack. Też miał na sobie stare łachy z chaty.
–Hej, zaczynamy nowe życie. – powiedział, a radiowóz przewiózł ich przez wielką bramę więzienia na wolność.
2. Pierwsze zmiany
„Apartament” – powiedział ironicznie Jack, kiedy dojechali do hotelu, pod którym zostawili ich policjanci. Stali obaj i patrzyli na kanciastą, obskurną, odrapaną ruinę na zapiaszczonym podwórzu w środku miasta. Budynek był szary i wyglądał jak olbrzymi betonowy blok. Mimo to, spodobało im się to. Taki budynek nie zwraca niczyjej uwagi i nikt nawet by nie podejrzewał, że mogą tam mieszkać jacyś agenci.
Bez słowa weszli do środka. Na dźwięk zgrzytania otwieranych drzwi, zza odrapanego kontuaru recepcji wyjrzał niski, siwy, krępy mężczyzna z siwą brodą do pasa.
–Czego?
–Mamy tu zamówione dwa pokoje na miesiąc. – mówił Jack, opierając łokcie na kontuarze.
–Jak nazwiska?
–Hammet i... – popatrzył na Joego
–Bensley.
Recepcjonista szukał przez chwilę ich nazwisk w swoim kalendarzu, aż w końcu trafił. Postukał palcem w to miejsce i pokiwał głową. Odwrócił się i bez słowa wręczył im klucze.
–Możecie sobie tu robić, co wam się podoba. Mnie nic do tego. Ale żadnych hałasów po dziesiątej. To jedyna reguła. Jasne?
–Jasne. – potwierdzili jednocześnie, a mężczyzna siadł i zanurzył głowę w gazecie.
Nie było windy, więc wspięli się na pierwsze piętro i zaczęli szukać swoich pokojów. Kiedy byli w połowie długiego i wąskiego korytarza, z jednego z pokojów wyszła młoda brunetka o długich, falujących włosach. Była ubrana jedynie w czarną przezroczystą halkę. Nie speszyła się, gdy ją zobaczyli. Szła w ich kierunku. Bawiła się końcówkami włosów i uśmiechała się do nich obu. Zatrzymali się i odwzajemnili uśmiech.
Stanęła przed innymi drzwiami, zapukała do nich i czekała. W tym czasie zmierzyła ich obu wzrokiem z góry na dół i znów się uśmiechnęła. Również ją obserwowali. Kiedy oboje zachichotali z powodu tej niezwykłej sytuacji, otworzyły się drzwi i dziewczyna weszła. Ruszyli dalej na poszukiwanie pokoi.
–Mam! – krzyknął Jack z jednego końca korytarza.
–Ja też! – krzyknął Joe. Jack zobaczył, że Joe wskazuje drzwi naprzeciwko – te same, z których wyszła dziewczyna i uśmiecha się. Jack uśmiechnął się również, pokiwał głową ze zrozumieniem, otworzył drzwi swojego pokoju i wszedł.
Joe również wszedł do swojego pokoju. Był mały, ze ścian odłaziła pożółkła tapeta, na podłodze była odkurzona, ale wytarta doszczętnie wykładzina, okna zasłonięte poplamionymi żaluzjami, a w sufitu smętnie zwisała żarówka na drucie. W kącie na małym stoliku była mała elektryczna kuchenka, pobrudzona mikrofalówka bez jednej nogi i czajnik, w drugim kącie był niski tapczan ze świeżą pościelą, naprzeciwko niego był mały stary telewizor i wiekowy telefon. Przy umywalce na haku wisiał czysty, wygnieciony ręcznik. Joe włączył światło. Żarówka długo się rozgrzewała, aż w końcu zabłysła ciemnym, żółtawym, dwudziesto– watowym światłem. „Może być” – pomyślał, patrząc na żarówkę i na pokój. Nie było to Eldorado, ale nie różnił się niczym od pokoi, w których przebywał dotychczas. „Więcej mi nie trzeba.”
Po chwili położył się na łóżku, podłożył ręce pod głowę i prawie natychmiast zasnął. Śniła mu się jak zwykle chata i zło czające się w niej. Wyłaziło z niej ku niemu. Czarne opary mgły doganiały go, mimo iż uciekał przed nimi, oplatały jego ręce i nogi i wciągał je w siebie. A krew w nim stygła i marzł na kamień. Obudził się, jak zwykle, szarpiąc się sam ze sobą. Wtem poczuł, że nie jest sam i że ktoś obok niego leży i głaszcze go po głowie.
Przez chwilę nie otwierał oczu. Miał nadzieję że to będzie ta brunetka z naprzeciwka. Otworzył oczy i nie pomylił się. Leżała obok i zaniepokojona jego nerwową pobudką, głaskała go po ogolonej niemal do zera głowie. Uśmiechnął się do niej, już uspokojony. Przez chwilę leżeli, patrząc sobie w oczy. Nic nie mówili. Potem pocałował ją. Całował długo i namiętnie i głaskał jej ciało, uwalniając z siebie całe napięcie ostatnich dni i stres, jaki próbował ukryć nawet przed Jackiem. Nie spieszyli się – ani ona, ani on, ale w końcu zdjął z niej halkę, a ona z niego ubranie i zgodnie z pozwoleniem recepcjonisty, robili, co im się żywnie podobało.
Jack w tym czasie zszedł na dół, by przejść się po mieście i dać Joemu trochę czasu dla siebie i tej małej z naprzeciwka. Od razu domyślił się, że uśmiechała się do Joego, a nie do niego. Tęsknił za Jessiką i ich ostatnią nocą w trawie na łące. Wciąż czuł jej zapach zmieszany zapachem ziół i kwiatów. I właśnie żeby to przerwać, postanowił wyjść na miasto, przejść się ulicami i popatrzeć na ludzi. Po drodze na dół słyszał jeszcze trzeszczenie, jęki, pokrzykiwania i wulgaryzmy dochodzące z pokoju Joego.
Chodził po mieście już nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy szedł całkowicie trzeźwy. Szedł i nie poznawał okolicy. Czuł się jakby był w całkowicie obcym terenie. Kiedyś wszystko zdawało się pędzić w chaotycznym, oszalałym tempie, a dziś wszystko było spokojne, powolne i uporządkowane. Z daleka raz po raz błyskały do niego kolorowe neony, po ulicach wlokły się w korkach setki samochodów, chodnikami ciągnęły kolumny przechodniów w różne strony, a on siedział na niskim murku, koło ogrodu jakiegoś kościoła i sączył wolno piwo z butelki.
Jack polubił obserwację otoczenia – to był jego ulubiony sposób relaksu i odwracania uwagi od problemów. Teraz jego uwagę przyciągnęło kilka dziewczynek. Dopiero co wyszły z kościoła. Jeszcze przy drzwiach były ciche i miały spuszczone głowy, ale już parę kroków od drzwi jedna z nich westchnęła z ulgą, wyciągnęła komórkę z kieszeni i pokazała coś na niej pozostałym dziewczynkom.
–Udało mi się strzelić mu zdjęcie. Patrzcie, to on. – Dziewczyny zatrzymały się na moment, żeby podziwiać zdjęcie.
–Aha, ładny jest. – skomentowała któraś z nich.
–Chcesz się z nim umówić?
–No, najlepiej, na dyskotekę.
–Uuuuu, szykuje się niezła nocka. – powiedziała któraś z dziewczyn, po czym wszystkie wybuchnęły śmiechem. Usłyszał gratulacje za odwagę od dziewczyn, po czym poszły i rozmawiały, dalej, nawet nie widząc Jacka. Rozbawiło go to krótkie wydarzenie. Roześmiał się sam do siebie i upił jeszcze łyk piwa. Zaraz zobaczył, że podchodzi do niego ksiądz.
–Proszę stąd odejść, to jest Dom Boży, tu się nie pije alkoholu.
Jack skłonił głowę, przeprosił, wstał z murka i poszedł dalej przed siebie. Wciąż widział i słyszał tamte dziewczyny. Ich śmiechy i niepoważne, małe problemy skłoniły go do myśli o innej, małej dziewczynce, która już nigdy nie dorośnie, nie poprosi żadnego chłopca na randkę i nie stanie na ślubnym kobiercu. „Samantha mogłaby być w tej chwili wśród nich.” I tak podjął decyzję o udaniu się na cmentarz – po raz pierwszy od lat na trzeźwo i w odpowiednim nastroju.
Chociaż było daleko, postanowił pójść pieszo. Drogę znał na pamięć. Wcześniej już chodził na cmentarz do Moniki i Samanthy wielokrotnie, ale zawsze był pijany. Pił, by ugasić żal i nadciągający płacz, jaki się zawsze zbliżał niebezpiecznie do jego gardła i w ostatniej chwili, kiedy miał wybuchnąć łzami, pociągał kolejny łyk z butelki. Docierał na miejsce kołysząc się i chwiejąc na nogach. I zawsze w środku nocy, by było jak najmniej świadków.
Tam siadał na trawie, bądź kładł się koło obu nagrobków i cicho ronił łzy. Czasem rozmawiał z nimi, prosił o pomoc i siłę, aby przetrwać to wszystko, co go spotkało i żeby to się wreszcie skończyło. Nieraz zdarzyło się, że zasnął i budził go świt, poranny chłód i zimne krople rosy. Wstawał wtedy, żegnał się jeszcze z żoną i córeczką i wychodził tak, by nikt go nie zauważył.
Dziś po raz pierwszy przyszedł w świetle dnia. Po drodze kupił dwa porządne bukiety kwiatów. Położył je na obu grobach i usiadł. Wsłuchiwał się w szum wiatru pośród drzew, kwilenie ptaków w ich gałęziach, szum samochodów na ulicy za płotem cmentarza i milczał. Wpatrywał się w nagrobki, ich strukturę, marmurowe rzeźbione chmurki i litery imion, nazwisk i dat, wyrytych w marmurze.
I miał wrażenie, jakby widział to wszystko po raz pierwszy. Wszystko to wyczuwał i widział na nowo. „Czyżbym był nowym człowiekiem? Czyżby dano mi drugą szansę? Jeśli tak, to postaram się zrobić wszystko, żeby jej nie zmarnować.” Odtąd był regularnym gościem na cmentarzu.
Tym razem siedział jeszcze jakiś czas, ale postanowił pójść w jeszcze jedno miejsce. Stąd nie było daleko tam, gdzie chciał iść, chodź droga do tego miejsca była trudna i długa. Ale było dość wcześnie, a miał dla siebie cały dzień. Wstał więc niespiesznie i pożegnawszy się z żoną i córką i wyszedł.
***
W zakonie panowała pora obiadowa. Wszystkie zakonnice oraz dzieci, którymi się opiekowały, zebrane były teraz w głównej jadalni. Wszyscy jedli w ciszy przerywanej jedynie głosem zakonnicy czytającej ewangelię z pulpitu. Twarze zakonnic, skoncentrowane nad jedzeniem w talerzach, przepełniała powaga i pokora. Ale dziewczynki raz po raz strzelały oczami w górę na różne strony, nawiązując kontakt z kolegami bądź koleżankami z sąsiedniego stołu. W spojrzeniach tych ukrył się alfabet Morse'a, który wykorzystywały przy zakazie komunikacji słownej.
W pewnym momencie do sali otworzyły się drzwi i weszła zakonnica, która pełniła dyżur przy furcie klasztornej. Dzieci od razu przygwoździły ją dyskretnymi spojrzeniami. Podeszła cicho i szybko do przełożonej, schyliła się i szepnęła jej coś na ucho. Matka przełożona odszepnęła jej coś, furtianka wyprostowała się i odeszła. „Ktoś przyszedł” mówiło jedno spojrzenie za drugim. „Trzeba to sprawdzić.” mówiły inne. „Kto pójdzie na czaty?” Conchita zamknęła na dłużej oczy. Oznaczało to, że zgłasza się na ochotnika. Reszta dzieci ledwie zauważalnie kiwnęła głowami. Zgodzili się.
Kiedy skończył się obiad, dzieci w spokoju udały się do swoich pokojów, a reszta zakonnic do swoich obowiązków. Matka przełożona podeszła do siostry Bernadetty. Poprosiła ją na stronę.
–Przy drzwiach ktoś na ciebie czeka. Idź do drzwi razem z furtianką. Masz dziesięć minut na rozmowę.
Siostra Bernadetta ukłoniła się przed matką i poszła za furtianką do bramy. Dziesięć minut wcześniej przez zapomniany, wąski drewniany tunelik nad głównym wejściem przecisnęła się Conchita. Już się w tym wyrobiła i robiła to bardzo sprawnie. Musiała być cicha i zręcznie prześlizgiwać się, by nie narobić hałasu i kłopotów sobie i innym. Dotarła do ściany tuż nad wejściem, położyła się płasko i obserwowała przez dziurę w desce furtiankę, nadchodzącą siostrę Bernadettę i niezwykłego gościa tuż za klasztorną furtą.
Furtianka odeszła, a Bernadetta otworzyła maleńki, zakratowany lufcik. Tylko tak siostry mogły komunikować się ze światem zewnętrznym.
–Jack! – zawołała Bernadetta z uśmiechem. Wyraźnie poweselała na jego widok i była szczęśliwa, że go widzi. Przyłożyła rękę do lufciku, a mężczyzna z drugiej strony drzwi zrobił to samo. Conchita wiedziała, co to oznaczało.
–Jessika, nareszcie cię widzę. Cieszę się, że mogę cię zobaczyć. Chociaż w ten sposób mogę być z tobą. Ładnie ci w tym.
–Dzięki.
Trwali przez dłuższy czas w ciszy, delektując się wzajemnym widokiem.
–Wyszliście już? – mówiła szeptem i poprosiła gestem by mężczyzna także mówił szeptem. Conchita była za daleko i nie słyszała, co mówią.
–Tak, to nasz pierwszy dzień. Obaj poszliśmy na współpracę.
–Zaproponowali wam jednak?
–Tak.
–To doskonała wiadomość. Czy z wami był ktoś jeszcze?
–Nie, tylko my dwaj.
–Szkoda. A jak się trzymacie?
–Odpoczywamy na razie. Dziś mamy dzień dla siebie. Byłem dziś na cmentarzu u Moniki i Samanthy.
–Wiem.
–Skąd wiesz?
Siostra Bernadetta – Jessika westchnęła.
–Od czasu tamtej modlitwy w chacie i od kiedy ogarnęła nas wszystkich ta jasność, miewam wizje. Widzę różne rzeczy i nie wiem, co jest prawdą, a co tylko iluzją. Ale widziałam cię we wczorajszej wizji, jak siedzisz przy grobach na cmentarzu przy swojej rodzinie.
–Wczoraj?
–Tak, wczoraj.
–Co jeszcze widziałaś? – Bernadetta – Jessika opowiedziała wszystko, co widziała w wizjach: aresztowania, wyniki śledztw, wyrok dla Evity, zmiana planów życiowych Danniego, sny Joego i jego lęki, aż po jego decyzję przyjścia tutaj. – I wszystko to widziałaś parę dni temu?
Bernadetta – Jessika skinęła głową.
–Miałam jeszcze inne wizje, ale dotychczas nie wiedziałam, czy już doszczętnie zwariowałam, czy to tylko moja wyobraźnia. Ale jesteś tu i mówisz mi o tym, co widziałam więc... chyba to coś oznacza... wiem, będę wam wysyłać list. Tak będziemy mogli dłużej pogadać.
–Czekaj, podam ci adres.
–Nie muszę znać adresu. Mam go w głowie.
–Naprawdę, nie pojmuję tego. – powiedział, próbując się uśmiechnąć.
–Nie martw się, ja też czasami się w tym gubię. Ale zdaję się całkowicie na tę moc. – Rozmawiali dalej szeptem, dopóki nie Bernadetta – Jessika nie usłyszała kroków furtianki. – Teraz muszę już lecieć.
–Kiedy będę cię mógł znowu zobaczyć?
–W następnym tygodniu.
–Co? Tak długo mam czekać?
–Jack, nie widzieliśmy się kilka lat i pamiętaliśmy o sobie. Co to dla nas jest tydzień? Po za tym, takie są tu zasady. – usłyszeli chrzęst żwiru – Muszę iść, bo nadchodzi furtianka. Czekajcie na mój list. Pa.
–Jessika, jeszcze jedno.
–Tak?
–Nie mam słów, żeby wypowiedzieć to, jak bardzo ci jestem wdzięczny za to, co zrobiłaś dla mnie. Jestem twoim dłużnikiem do końca życia.
–Zrobiłam to dla nas. Tylko tak mogliśmy pozostać razem. Tak długo, jak się da.
–Będę tu w następnym tygodniu. Będę przychodził póki będę mógł.
–Będę na ciebie czekać. Pozdrów Joego ode mnie. I całą resztę też. Modlę się za was.
Bernadetta – Jessika zamknęła okienko i popatrzyła w górę – prosto na Conchitę. Ona aż zadrżała. Siostra mrugnęła do niej jeszcze okiem i w tej chwili nadeszła furtianka. Bernadetta – Jessika spuściła pokornie głowę i poszła posłusznie za furtianką.
Conchita wyczołgała się z ciasnego tuneliku i zeszła na dół po powoju. Oddychała głęboko. Miała wiele do opowiedzenia koleżankom, ale najpierw musiała znaleźć chwilkę czasu, by porozmawiać z siostrą Bernadettą – Jessiką. Postanowiła to zrobić podczas czasu na przedwieczorne gry i zabawy.
Siostra Bernadetta – Jessika siedziała akurat sama i układała pasjans z kart. Conchita podeszła do niej niby obojętnie i usiadła jakby od niechcenia, ale cała drżała w środku od emocji.
–Przyszłaś zapytać, z kim się dziś spotkałam? – zaczęła siostra. – Conchita kiwnęła głową. – A dlaczego mam ci o tym mówić? Czy tylko dlatego, że widziałaś z góry, jak rozmawiam z kimś przy furcie? Conchita otworzyła szeroko oczy. – Tak, wiedziałam, że tam jesteś. – mówiła, nie przerywając gry.
–Czy on siostrę kocha? – spytała z zapartym tchem i niemal szeptem.
Bernadetta – Jessika spojrzała jej prosto w oczy:
–Na pewno masz swoje małe sekrety, prawda?
–Każdy je ma. – odparła Conchita.
–I tak jak każdy, ja także mam swoje. I nie chcę nikomu o nich mówić. – Conchita westchnęła, ale kiwnęła głową, że zrozumiała. – Nie mów o tym czego się dowiedziałaś żadnej siostrze, to ja nie powiem innym siostrom o waszych skrytkach w całym zamku. Zgoda?
Conchita uznała, że to uczciwa umowa i postanowiła, że dotrzyma słowa.
–Zgoda. Ale co mam powiedzieć pozostałym dziewczynom, jak będą się mnie pytać?
Siostra chwilę się zastanawiała.
–Powiedz prawdę o tym, co widziałaś, ale żadna z was nie może się wygadać. I pilnujcie się, bo inaczej...
–Wiem. I rozumiem.– powiedziała Conchita i odeszła.
***
Jack nie spieszył się. Szedł lasem powoli w dół i poczuł, że jest mu lekko i radośnie. Zaczął nawet pogwizdywać. Nie wiedział, skąd się wziął ten wesoły nastrój. „Może sprawiła to pogoda, a może wolny dzień. A może to, że wreszcie mogłem bez problemu dopilnować swoich obowiązków na cmentarzu, a może pewność, że Jessika jest cała i zdrowa, a Joe odzyskał wigor i ma szansę na lepsze życie? On ma jeszcze szansę w ogóle zacząć żyć.”
Wracał koło cmentarza, kiedy zauważył, że przygląda się mu jakiś mężczyzna w dżinsowej obdartej kurtce z łopatą w ręku. „To pewnie ten grabarz, który mnie przyłapał tamtej nocy.” Przeszedł obok niego, ukłonił mu się i poszedł dalej. Grabarz stał, dopóki Jack nie zniknął z pola widzenia i poszedł do swojej pracy.
Tak wędrując wstąpił jeszcze do monopolowego po sześciopak piwa i w końcu doszedł do hotelu. Miało się już ku wieczorowi. Przypomniał sobie wtedy, że nie jadł przez cały dzień. Nie chciało mu się już wracać do sklepu, więc postanowił zamówić coś przez telefon. W recepcji dostał kilka ulotek i poszedł z nimi do pokoju Joego.
Otworzył drzwi bez pukania i zobaczył, że w półmroku Joe wciąż leży razem z tamtą dziewczyną na łóżku. Oboje byli nadzy i leżeli bez przykrycia. Ona spała, a Joe wpatrywał się w nią. Byli mocno spleceni nogami. Jack uśmiechnął się do niego. Kiedy tylko Joe spostrzegł Jacka, machnął na niego ręką, by wyszedł.
Kiedy Jack zamknął drzwi, Joe jeszcze chwilę wpatrywał się w brunetkę. Już wiedział, że nazywa się Janice, że jest niemową, ale słyszy. Ponieważ nie znał języka migowego, pisała mu wszystko na kartce. Była bezwstydna, nic zdrożnego jej nie przeszkadzało, miała piękny uśmiech, dobre oczy i Joe z miejsca się w niej zakochał.
Miał już wiele przygodnych panienek, ale po raz pierwszy poczuł takie pieczenie skóry i bicie serca na widok i dotyk jakiejś kobiety. Kiedyś takie uczucie było nie do pomyślenia – zbytnio koncentrował się na pracy, żeby móc sobie pozwolić na myślenie o kobietach dłużej niż na jedną noc... no, może za wyjątkiem jednej. A do niej ostatnio dołączyła konkurentka.
Teraz musiał pogadać o tym z Jackiem. Zbyt wiele się zmieniło, zbyt wiele się stało, żeby mógł dłużej milczeć. Poza tym, ufał mu, jak rodzonemu bratu, którego nigdy nie miał. Nieraz zresztą tak go nazywał, co Jackowi w ogóle nie przeszkadzało. Teraz, kiedy czuł się jak zagraniczny gość w obcym mieście, w którym nikt nie mówi jego językiem, był on jego jedynym przewodnikiem. Dlatego też wysunął się z niej delikatnie, żeby się nie obudziła, przykrył ją kołdrą, ubrał się, wyszedł z pokoju i poszedł do Jacka.
W pokoju Jack oglądał telewizor i wystukiwał jakiś numer w telefonie. Joe usiadł obok niego na łóżku i czekał, aż odłoży telefon. Jack wyciągnął butelkę piwa z zakupionego wcześniej sześciopaku i podał Joemu. W międzyczasie zamówił dwie pizze z bekonem i podwójnym serem i butelkę Coli.
To był ich stary zwyczaj, praktykowany od czasu, kiedy się poznali. Zawsze po skończonej robocie jeden przychodził do drugiego i poprzez alkohol, telewizor i wspólne milczenie próbowali zapomnieć i nie myśleć o tym, czego dopuścili się przed chwilą. Różnica między nimi polegała na tym, że Joe kończył pić, kiedy poczuł lekki szum, a Jack zazwyczaj zalewał się do nieprzytomności i Joe znowu zostawał sam ze sobą. Kiedy Jack skończył dzwonić, Joe wypił już kilka łyków i zaczął:
–Słuchaj, mam do ciebie prośbę. Nie wparowuj do mnie więcej tak, jak przed chwilą. Nie chcę, żebyś mnie widział w takich sytuacjach.
–Nie sądzę, żeby to jej przeszkadzało. Ale jak tobie to przeszkadza, to zamknij drzwi następnym razem.
–I chyba tak zrobię.
–Ale nie myśl, że to dla mnie jakaś nowość. Wiele razy widziałem cię... w takich sytuacjach.
–Co ty gadasz? Poważnie?
–Tak.
–A kiedy?
–Prawie za każdym razem, kiedy do ciebie wszedłem, żeby cię powiadomić, że szef dzwonił i że czeka na nas robota. Pukałem, nikt nie odpowiadał, więc wchodziłem, a tam ty na łóżku, a na tobie jakaś panienka, albo odwrotnie. Jak chciałem wyjść, to zatrzymywałeś mnie, kazałeś mi poczekać aż w niej skończysz, wyjdziesz z niej i zapniesz spodnie. No i tak stałem w drzwiach i czekałem, kiedy będę się mógł odezwać.
–I ty to wszystko pamiętasz?
–Wszystkiego nie. Tylko skrawki. Ale składają się w całość.
–Myślałem, że byłeś tak pijany, że o niczym nie pamiętałeś.
Jack zaprzeczył ruchem głowy.
–Sam powiedziałeś, że jak, przychodziła robota, to odzyskiwałem dość rozumu, by ją wykonać. – po chwili dodał – Mam nadzieję, że to przeszłość, która już nie wróci. – Następna chwila wypełniona była ciszą i złymi wspomnieniami. Wpatrywali się w telewizor i co chwila pociągali z butelek. – I co stary? Jak ci minął pierwszy dzień życia na wolności, co?
Joe westchnął i zastanawiał się, o czym mu najpierw opowiedzieć. Nie odrywał wzroku od telewizora. Jednak nie koncentrował się na nim, tylko na własnych myślach. Mówił wolno, ważąc każde słowo:
–Wszystko się pokręciło. Czuję się dziwnie. Czuję, że już nie jestem tamtym człowiekiem. Jestem kimś nowym.
–Kimś nowym. – powtórzył Jack. – Kim w takim razie jesteś, panie Bensley?
–To tylko nazwisko mojego dziadka. To wszystko, co mi zostało po mojej rodzinie. I wszystko, co po niej zapamiętałem; mniej więcej. – milczał i wpatrywał się w telewizor – Nie za bardzo jeszcze wiem, kim jestem i to jest mój problem. Czuję się tu zupełnie obco. To miasto, ci ludzie... to nie jest moje środowisko. Dotychczas chowałem się po wszystkich jego kątach, po ruderach, ukrywałem w bramach. I to było wszystko. To był mój świat. Teraz mam zacząć żyć w pełnym świetle tego świata. W świecie, przed którym całe życie się ukrywałem.
–Witaj w klubie, to teraz wiesz, jak ja się czułem kiedy trafiłem do świata naszego byłego szefa. Czułem to samo, tylko nie widziałem, jak mam się przyzwyczaić do ciemności.
–Widziałem to. Dlatego mówiłem ci od początku, że jesteś nie tam, gdzie powinieneś być.
–A może ty też nie byłeś tam, gdzie powinieneś był być? – Joe nie odpowiedział. Wzruszył tylko ramionami – Od kiedy to trwa?
–To się zaczęło od tamtego numeru z budką w parku. Wtedy coś we mnie pękło i zadecydowałem, że jakoś muszę to wszystko zmienić. To był pierwszy impuls. Potem ty i Jessika przekonaliście mnie, że jeśli się naprawdę chce, to można kochać mimo wszystko i tą miłością wszystko zmienić. A to, co przeżyliśmy wszyscy razem w chacie i to, co ona dla ciebie zrobiła, przekonało mnie, że prawdziwa miłość może pokonać wszelkie zło. – Joe milknął co pewien czas, zastanawiając się nad dalszym ciągiem, a Jack mu nie przerwał. – Potem rozmawiał ze mną oficer. Mówił, że daje mi wolność i okazję, żebym odpokutował swoje winy i zaczął życie na nowo. Powiedział, że mogę nigdy nie ukończyć tego wyścigu, ale powinienem w nim przynajmniej wystartować i spróbować biec, dopóki starczy mi sił. On mówił, że daje mi wolność. A ja nawet nie wiem, co to znaczy. A ty wiesz, co to jest wolność?
Jack zastanawiał się chwilę. I jak zwykle, przyszła mu na myśl jego rodzina.
–To możliwość posiadania tego, na co naprawdę zasługujesz i tego, co naprawdę kochasz. Bez tego jesteś niewolnikiem. Zło pozbawiło cię wolności niemal od początku. A teraz sam musisz odkryć ją dla siebie. Musisz odkryć, na co tak naprawdę zasługujesz i to zaakceptować. Ja też myślę, że powinieneś spróbować pobiec. Zwłaszcza, że już zauważyłem, że podoba ci się życie. – wskazał głową na pokój Joego. Joe zrozumiał, o co chodziło Jackowi i tylko się uśmiechnął. – Opowiedz coś o niej.
–Niewiele o niej wiem. Tyle, że nazywa się Janice, że jest niemową, ma piękne oczy i uśmiech. Jest cudownie sprośna i... – Spuścił oczy w dół, uśmiechał się i nie dokończył.
–Wpadłeś – dokończył za niego Jack. – I to po uszy. To pierwszy raz w życiu? Uśmiechnięty Joe tylko kiwnął głową.
Wtedy do drzwi zastukał kurier z pizzą. Jack odebrał ją, zapłacił i kontynuowali rozmowę do późnej nocy. Kiedy Joe wrócił do swojego pokoju, Janice już nie było.
3. Janice i list od Jessiki
Był ranek. Joe wylegiwał się w łóżku po śniadaniu i oglądał telewizor. Mimo iż zapowiedział Jackowi, że zamknie drzwi, nie robił tego. Do jego pokoju mógł wejść każdy. Nie każdy jednak mógł stamtąd bezpiecznie wyjść.
Tym razem do pokoju wśliznęła się Janice i zamknęła drzwi. Uśmiechnął się na jej widok.
–Chodź, siadaj – powiedział i klepnął w poduszkę obok. Ona też się uśmiechała. Jednak nie usiadła. Stanęła przodem do niego i oparła się ramionami o drzwi. Miała obie ręce za plecami. Coś tam chowała. – Co tam masz? Pokaż – wstał i podszedł do niej. Janice wyjęła zza pleców mały woreczek pełen heroiny i wręczyła mu. Joe przestał się uśmiechać, ale ona nadal trwała w uśmiechu. – Skąd to masz? – podeszła do drzwi, otworzyła je ostrożnie i wskazała na drzwi o dwa numery oddalone od jej pokoju. Był to ten sam pokój, do którego wchodziła na początku. – Stamtąd? – wskazał miejsce głową, a ona potwierdziła. Chciał spytać, co tam jest, ale postanowił milczeć. Janice mogła mieć przez niego kłopoty, a tego nie chciał. Mogła to być melina, z której rozprowadzali te narkotyki, a ona chciała go nimi poczęstować. To jednak nie była jego przyjemność, ani jego sprawa. W tej chwili miał Janice obok siebie i to się tylko liczyło. – Posłuchaj kotku, wiem, że z tym może być fajna zabawa, ale mogą też wyniknąć niezłe kłopoty. W innych okolicznościach chętnie bym spróbował, ale teraz chcę zachować sprawny umysł dla ciebie. Ale ty się nie krępuj, jak masz ochotę, to weź. – Twarz Janice zmieniła się. Patrzyła na niego pogardliwie i nagle splunęła mu w twarz.
Dotkliwie go to zraniło, ale nic po sobie nie pokazał. Janice wyszła i trzasnęła drzwiami. Słuchał, dokąd poszła. Nie weszła do swojego pokoju. Trzaśnięcie brzmiałoby wtedy bliżej. Tymczasem drzwi otworzyły się i trzasnęły trochę dalej. Wywnioskował więc, że poszła do pokoju, skąd wzięła narkotyki. „Może boi się, że popełniła błąd i że teraz zakapuję ją na policji? Mógłbym tak zrobić. A może chce się zemścić za to, że potraktowałem ją jak pierwszą lepszą dziwkę, chociaż tak nie było. Tak, tak, poszła się poskarżyć i wysłać na mnie ludzi swojego gacha, suka jedna.”
Myśląc tak, założył w pośpiechu spodnie i koszulkę, wyciągnął spod materaca świeżo zakupioną spluwę, wpakował do niej błyskawicznie naboje, a dwie zapasowe paczki wziął do tylnych kieszeni. Otworzył okno, wysunął nogi za parapet, oparł je na zewnętrznej ścianie i wyskoczył na dół. Hotel był niski, a Joe wysoki, więc nie przyniosło mu to żadnych szkód. Migiem popędził w stronę bramy domu naprzeciwko hotelu.
Tymczasem drzwi do jego pokoju zostały z hukiem wyłamane przez ochroniarzy dealera narkotyków. Nie zachowywali się jak profesjonaliści i ten hałas usłyszał i recepcjonista i Jack. Na razie przezornie został w swoim pokoju i zgodnie ze wskazówką Joego, wyszukał najmniej prawdopodobny schowek: wcisnął się w ogromną szufladę pod szafą. Po jakimś czasie recepcjonista wspiął się na górę.
–Co to? Co wy sobie wyobrażacie! – wołał głośno. – To nie jakaś rudera, tylko mój hotel!
–Stul pysk dziadku, bo ci łeb przestrzelę! – wołał do niego strażnik.
–Nie będzie takich burd! Nie w moim hotelu! Macie się wszyscy wynosić...
Urwał, bo zniecierpliwiony strażnik strzelił do niego. Recepcjonista upadł na podłogę. Strażnicy wyłamywali drzwi po kolei i sprawdzali, czy nikogo nie znajdą. Kiedy trzasnęły drzwi do pokoju Jacka, strażnik sprawdził szafę i łóżko, ale nie pomyślał, że ktoś mógł być w jej dolnej szufladzie, w której przezornie ukrył się Jack. Wyszedł, tak jak pozostali i wkrótce ucichło wszystko.
Wtedy Jack wygramolił się z szuflady, wyciągnął naładowany już pistolet spod łóżka, wpakował do każdej kieszeni po paczce naboi i wyszedł na korytarz. Schylił się nad recepcjonistą. Miał dużą ranę w brzuchu, ale Jack sprawdził mu puls. Recepcjonista jeszcze żył. „Proszę się trzymać, zaraz zadzwonię po pogotowie.” – szepnął. Recepcjonista ledwo kiwnął głową.
Jack zszedł na dół i zadzwonił na pogotowie. Poprosił, żeby się pośpieszyli, bo życie człowieka jest zagrożone. Zaraz potem zadzwonił na policję. Powiadomił ich, że była strzelanina i kim jest. Cały czas się rozglądał wokół siebie, czy nikt nie nakryje go, ale na szczęście było cicho. Strażnicy uznali, że hotel jest czysty i poszli szukać Joego w pobliżu hotelu.
On też musiał go poszukać. „Jak go znam, ukrył się w najbliższej bramie.” Wokół były tylko same tylne bramy wyjściowe na brudne podwórko. Nie miał innego wyjścia, jak sprawdzić każdą z nich. A to nie było łatwe, bo do obrony miał tylko jeden mały sześciostrzałowiec, podczas gdy oni mieli porządne karabiny. „W każdej chwili mogą mnie kropnąć.”
Nagle usłyszał ciche kwilenie. Jeszcze raz coś zakwiliło i Jack nie miał już wątpliwości. Wokół nie było żadnych drzew ani ptaków, więc to musiał być Joe. W chwilę potem Jack szybko i ostrożnie zbliżył się do bramy, z której dobiegł go gwizd. Głęboko w cieniu tkwił znieruchomiały Joe. Wśliznął się do do bramy i również ukrył się w cieniu.
Zanim się do niego odezwał, zobaczył, że ma w ręku duży nóż myśliwski. Wskazał ręką nóż i uniósł brwi. Miało to znaczyć: „Skąd to masz?” Joe wskazał głową w głąb bramy. Jack poszedł tam i zobaczył, że Joe przeszukał niejedną komórkę, bo zamki były wyważone a drzwi otwarte w większości komórek. W końcu trafił do komórki, w której był prawdziwy skład narzędzi myśliwskich. Na wszelki wypadek wybrał najlepszy i najostrzejszy nóż i wrócił do Joego.
Joe pokazał ścianę tuż za bramą, co miało znaczyć: „Zbliżają się”. Faktycznie, Jack usłyszał nieostrożne szuranie buciorów po żwirze zmieszanym z piachem. Wskazał na siebie, na strażnika i zacisnął pięści w powietrzu, potem wskazał na Jacka, na strażnika i na pistolet. Dla Jacka było to jasne: „Ja go wciągnę do bramy, a ty zajmiesz się nim i jego bronią.” Jack potwierdził kiwnięciem głowy, że rozumie, a Joe przygotował swój nóż.
Teraz wszystko zależało od niego i od tego, jak szybko zareaguje. Kiedy strażnik podszedł dostatecznie blisko, pociągnął go mocno za kołnierz kurtki tak, że tamten stracił równowagę, zaczął szukać oparcia i wypuścił karabin z jednej ręki. Jednocześnie Joe przystawił mu nóż do gardła tak, by poczuł ostrze na swojej skórze, ale by go nie pociąć.
Jack skorzystał wtedy z zamieszania i wyrwał mu karabin, a kolbą karabinu mocno stuknął strażnika w głowę. Tamten stracił przytomność. W mgnieniu oka Jack pognał do komórek i po chwili przyniósł całą szpulę mocnego sznura i materiał. Joe go trzymał, a Jack skrępował go i zakneblował kawałkiem szmaty. Zawlekli go na dół schodów piwnicy.
Czekali na następnego. Tym razem nie udało im się mu wyrwać karabinu. Zaczął do nich strzelać, ale Jack zdołał postrzelić go w udo swoim pistoletem. Strażnik wypuścił karabin, upadł i zaczął się wrzeszczeć z bólu. Natychmiast dobiegł ich hurm kroków z wszystkich stron. Wszyscy rzucili się do bramy, w której ukryli się dwaj intruzi.
Joe w pewnej chwili powiedział:
–Widzisz to, co ja? – Powiedział tak, bowiem naokoło wszystko ucichło i zdawało się ciemnieć i czernieć. Wokół strażników powoli zbierała się cała masa czerniejącej mgły.
–Tak, widzę. Próbuje wrócić. Nie pozwolę mu na to, prędzej zginę. – powiedział Jack i zdołał jeszcze chwycić karabin, który upuścił drugi strażnik. Teraz już obaj byli porządnie uzbrojeni. – Pamiętaj, żeby ich nie zabić. – rzucił jeszcze Jack, zanim rozpoczęła się nierówna strzelanina wśród czerni wlewającej się w ciała strażników.
Strażnicy długo dziurawili bramę jak sito, ale oni nie tracili spokoju. Również strzelali, ale o wiele rzadziej. Nie strzelali bowiem na oślep, jak strażnicy, ale trafiali w konkretne cele: ramiona, nogi, boki za każdym razem, gdy ktokolwiek z nich chciał się zbliżyć do bramy.
Kiedy huk strzelaniny ucichł, a strażnicy nieostrożnie wystrzelali wszystkie naboje i ranni leżeli na ziemi, czarna mgła zniknęła. Dopiero wtedy wszystko wyłoniło się powoli z ciszy, jaka się wokół nich zebrała. Zobaczyli, że jest niemal wieczór, usłyszeli syreny policyjne i zobaczyli światła radiowozów i karetki. Słyszeli krzyczących policjantów, rzucających się na strażników. Sami również wyszli z bramy z rękami w górze, by dać się aresztować podchodzącemu do nich policjantowi.
–Spokojnie, oni są z nami! – usłyszeli znajomy głos, a policjant zostawił ich. Przed nimi stał Danny. Uśmiechnęli się obaj do niego.
–Danny, to ty? – spytał Jack, a Danny kiwnął głową – Ale się zmieniłeś.
–Wydoroślałeś chłopie. – rzucił Joe. Już nie miał szopy włosów na głowie, jak miesiąc temu. Stał teraz przed nimi ostrzyżony na zapałkę policjant w czarnym mundurze.
–Jak tylko usłyszałem, że jest strzelanina koło tego hotelu, to wiedziałem, że to wy. Musiałem przyjechać i was zobaczyć.
–Ile czasu myśmy do nich strzelali? Przecież było rano, jak zaczynaliśmy strzelać. – zapytał cicho Joe, ale Danny już nie zdążył odpowiedzieć, bo odepchnął go na bok nadchodzący komisarz, a za chwilę usłyszeli:
–Co tu się do jasnej cholery stało?
–To my moglibyśmy o to zapytać. – powiedział cicho do siebie Joe.
***
Następne dni wypełnione były szkoleniami i treningami, jakie obaj przechodzili w ramach dostosowania się do wymagań stawianych każdemu nowemu agentowi. Na sam początek dostali po parze nowych dżinsów i koszulek. Trener powiedział, że to po to, żeby „wreszcie zrzucili z siebie te śmierdzące łachy sprzed kilku miesięcy.” Zbyt wiele działo się w ich życiu i w ich głowach, żeby jeszcze pozostało miejsce na myślenie o potrzebach świata materialnego, ale chętnie przyjęli dar i natychmiast go wykorzystali.
Trener znał ich akta i widział, czego dokonywali, ale nie znał ich możliwości na tyle dobrze, by wiedzieć, na jakim są poziomie. Urządził więc dla nich specjalny tor przeszkód, składający się z pułapek i zadań, które musieli opanować i wykonać wszyscy agenci. Na początku traktował ich jak uczniaków. Nie miał bowiem dotychczas takich uczniów i nie wiedział, jak się ma do nich obu odnosić.
Jednak od razu zauważył, że Jack był świetny w strzelaniu i rzucaniu do celu. Bez problemu, błyskawicznie i bez wysiłku trafiał do właściwego celu, zarówno nożem jak i z karabinu, w ruchu, z pozycji stojącej, jak i leżącej. Świetnie radził sobie z negocjacjami, dobrze z włamaniami, gorzej z podkradaniem się. Był również kiepski w obsłudze urządzeń technicznych i rozbrajaniu ładunków wybuchowych. W tych wypadkach zawsze zdawał się na Joego, który był w tym ekspertem.
Joe natomiast działał szybko i sprawnie. Trener z miłym zaskoczeniem stwierdził, że jego atutem był atak z zaskoczenia i umiejętne ukrywanie się. Nikt, nawet sam trener, nie potrafił przewidzieć jak, skąd i kiedy zaatakuje. Potrafił wykonywać kilka czynności naraz.
Nie potrafił za to odróżnić celu działań od niewinnego człowieka i na początku prawie zawsze okazywało się, że wystrzeliwał całe magazynki do tarcz, które miały oznaczać niewinnych przechodniów, cennych świadków, bądź ludzi porwanych dla okupu. Nie potrafił też, w przeciwieństwie do Jacka, pozyskiwać świadków wśród przestępców.
Dopiero po tej pierwszej niespodziewanej akcji, gdy pokazali mu, co potrafią, stwierdził, że owszem, są pewne niedociągnięcia, nad którymi muszą popracować, ale od razu nabrał szacunku do nich i ich umiejętności. Wtedy dopiero trener, w porozumieniu z innymi szkoleniowcami, stwierdzili, że skoro obaj się już do siebie przyzwyczaili, nie należy tego zmieniać. Poza tym, stwierdził, że mimo iż doskonale się uzupełniają, muszą opanować to, w czym obaj kuleją i ułożył dla nich specjalny plan szkoleń, na którym szkolili się codziennie po kilkanaście godzin.
***
Podczas przerwy między zajęciami siostra Bernadetta podeszła do Conchity o poprosiła ją o rozmowę. Odeszła z nią w ciche miejsce, ale tysiące ciekawskich oczu strzelało za nimi.
–Conhcita, muszę cię prosić o przysługę.
–Oczywiście, o co chodzi, siostro?
–Chciałabym, żebyś wysyłała te listy za mnie. Ja nie mogę wychodzić, ale wy co tydzień jeździcie do miasta, więc chciałam cię poprosić, żebyś po prostu je wrzucała do skrzynki.
–Czy...
–Nie, to nie są listy miłosne. I nie pytaj o nic więcej, proszę.
–Dobrze, zrobię jak siostra każe.
Conchita wzięła list jak relikwię i zaniosła do pokoju. Po drodze pędziły za nią koleżanki. „Co to jest?” „To do niego?” „Dawaj, poczytamy” – wołały dziewczyny, ale Conchita schowała list pod mundurkiem i zatrzymała się.
–Nie, nic nie przeczytamy, Kathy. Może ona ma jakichś innych krewnych, bądź przyjaciół? A jakbyś ty coś napisała, na przykład do swojego ojca, to też chciałabyś, żeby ktoś inny to czytał? – Katharina skrzywiła się brzydko i zaprzeczyła – No więc widzisz, każdy ma jakieś swoje tajemnice. I siostra Bernadetta także. I my musimy to uszanować.
Dziewczynki poszły za Conchitą do pokoju, jednak nie wiedziały, że zza drzwi słyszała je matka przełożona. Zaniepokoiło ją to, co usłyszała. Postanowiła porozmawiać z siostrą Bernadettą osobiście.
***
Kiedy śledczy pozbierali swoje narzędzia, policjanci i ratownicy odjechali i ucichły syreny oraz krótkofalówki, na placu został już tylko jeden radiowóz. Danny dostał pozwolenie na uczestnictwo w eskorcie więźniów. Miał zawieźć Jacka i Joego do nowego hotelu. Proponował im lepsze miejsce, w którym byłoby bezpieczniej i mniej zamieszania, ale obaj odmówili. Chcieli dostać hotel w podobnym stylu, jak poprzedni.
Jeszcze przed samym odjazdem Jack poszedł przezornie sprawdzić, czy na kontuarze nie ma dzisiejszej poczty. Na ladzie leżało kilka listów. Przeglądnął je i znalazł list zaadresowany do niego i do Joego. Wziął go, zanim wsiadł do radiowozu.
–Chce się wam mieszkać w takiej ruinie? – zapytał z przedniego siedzenia Danny.
–Całe życie mieszkałem i żyłem w ruinach, to się przyzwyczaiłem. – odparł Joe. – Poza tym, zawsze może się w pobliżu trafić jakaś okazja do sprzątnięcia jakichś złodziei lub morderców.
–Ej, niedawno sam nim byłeś. – dodał kierowca radiowozu.
–Ale już nie jestem.
–Nie bądź tego taki pewien, ludzie nie dadzą wam o tym zapomnieć. – odparł kierowca.
–Po tym, co zrobiliście, będzie o was głośno w prasie. I na pewno odezwą się rodziny, którym kogoś zabraliście. – dodał Danny
–Byliśmy do tego zmuszeni. – odparł Jack.
–Nie ważne – odparł kierowca – Będą was chcieli zarżnąć jak świnie na mięso. Gniew tłumu to straszna rzecz. Spodziewajcie się najgorszego. A co do hotelu, to znam jedno takie miejsce. Będzie wam pasować i będziecie się tam mogli ukryć.
Zawiózł ich w ciasną, zadymioną, zamkniętą z trzech stron uliczkę. Była ciemna i pełna walających się dookoła cuchnących śmieci i piszczących szczurów. Wysiedli z radiowozu i rozglądnęli się. Obaj natychmiast rozpoznali maleńkie, rozpadające się drzwiczki na końcu uliczki, przez które często przeciskali się na górę, gdzie już czekały ich ofiary. Joe wciągnął śmierdzące powietrze głęboko do płuc, a na wydechu powiedział: „Nie ma jak w domu.” Danny i kierowca skrzywili się na to. Jack tylko popatrzył i nie odzywał się. Odwrócił się w stronę przepalającego się, pożółkłego neonu, który miał zastąpić światło nad wejściem.
Policjanci ruszyli przodem, oni za nimi. Skrzypnęły otwierane drzwi i weszli do ciemnego holu. Tu jedynym źródłem światła była nocna lampka na kontuarze, za którym nie było nikogo. Danny potrząsnął dzwonkiem, który stał obok lampki. Po chwili zjawił się chłopak w wyświechtanym, poplamionym i brudnym mundurze lokaja.
–Ta, czego? – powiedział wychodząc, ale gdy zauważył czarne mundury i błyszczące odznaki, wyprostował się i od razu zaczął – Wynocha, ten hotel jest czysty.
–My nie po to – odpowiedział Danny – Dwóch naszych agentów szuka tu schronienia.
–Tu? – chłopak mocno się zdziwił.
–Prawie nikt tego hotelu nie zna, a większość ludzi nawet nie wie, że istnieje. Więc to jest idealne miejsce.
Chłopak nadal był mocno zdziwiony, ale wzruszył ramionami kilkakrotnie i powiedział:
–Jak tam sobie chcecie, mi nic do tego. Możecie robić, co wam się podoba, ale jest jedna, żelazna zasada...
–Żadnych hałasów po dziesiątej. – dokończył za niego Joe.
Chłopak potwierdził.
–Właśnie. Teraz wpiszcie się tu. Siedem dolarów za nocleg.
–Siedem dolarów za taki szmatławiec? – zapytał kierowca radiowozu – To zdzierstwo.
–Człowieku, może nie jest to Plaza, ale o podstawowe standardy dbamy.
–Mhm, właśnie widzę – Danny wyciągnął ramię przed siebie, potarł palcem brudny mundur chłopaka, który natychmiast odepchnął go od siebie. Danny z obrzydzeniem otarł palec o swój mundur.
–Podpiszcie się tu. – rzucił cichszym, zgaszonym tonem i odwrócił księgę rezerwacji. Kiedy Jack podpisywał się w księdze, kątem oka zauważył, jak chłopak z recepcji ukradkiem rzuca okiem na Danniego. Danny jednak chyba niczego nie zauważył, albo nie dał po sobie niczego poznać. – Jakieś bagaże? – spytał.
Joe zaprzeczył i wyjął plik banknotów z kieszeni.
–Tylko to. – powiedział i schował je z powrotem.
Chłopak odwrócił się, wyjął dwa klucze i podał im.
Idźcie teraz odpocząć. – powiedział Danny – Przyjedziemy po was jutro rano. Czeka was mnóstwo zeznań, a nas papierkowej roboty. – pożegnali się i wyszli. Jack po drodze jeszcze zadzwonił do pizzerii z ulotki, którą znalazł na kontuarze i zamówił dwie pizze i dwa piwa.
Weszli na górę i udali się do swoich pokoi. Joe wszedł do swojego pokoju i zatrzasnął drzwi. Jego nowy pokój nie był ani lepszy ani gorszy od poprzedniego. Tak samo jak tam, było łóżko, czysty, wymięty ręcznik, czysta pościel i wykładzina, grzałka i kuchenka na stoliku, telefon i telewizor na nocnej szafce. A nad głową goła żarówka na drucie. Włączył mroczne, żółtawe światło. Było mu zimno, a nie miał na sobie nic oprócz koszulki. Wziął więc z łóżka kołdrę, owinął się nią, usiadł na łóżku, oparł się o ścianę i zamknął zmęczone oczy.
Po jakimś czasie do pokoju wszedł Jack.
–Jak zwykle bez pukania. – powiedział Joe, nie otwierając oczu
–Przeszkadza ci to? – spytał, siadając obok niego na łóżku.
–Nie, właź.
Po chwili milczenia Jack wyciągnął list spod koszulki.
–Mam tu list zaadresowany do nas obu. – Joe otworzył oczy i wyprostował się. – I myślę, że wiesz, od kogo jest.
–Jasne, czytaj.
Jack otworzył kopertę, wyjął plik kartek, ostrożnie otworzył i zaczął czytać:
Drogi Jacku i drogi Joe,
Będę do was pisać kiedy tylko poczuję potrzebę przekazania Wam ważnych informacji i ostrzeżeń. Joe, rozmawiałam z Jackiem i On już wie, że od czasu tamtej modlitwy przed chatą miewam wizje i kiedy chcę, wiem o wszystkim co się dzieje naokoło mnie, lub co się stanie. Tak więc jesteście od tej pory pod moją opieką. Od kiedy tu jestem, mi samej już też nic nie grozi.
W klasztorze jest dom dla dziewczyn skrzywdzonych przez życie. Opiekujemy się tu nimi razem z innymi siostrami. Jest tu pełno dziewczynek, które, tak jak Ty Joe, zdążyły już przeżyć piekło w swoim krótkim życiu, a które zafundowali im rodzice bądź krewni. Mam tu co robić i naprawiam wyrządzone im zło, jak tylko mogę. Kosztuje mnie to dużo sił, ale wiem, że jestem im wszystkim potrzebna, bo już widzę pierwsze rezultaty i iskierki zaufania. I to mnie cieszy.
Ten list kieruję przede wszystkim do Joego. Joe, uwierz mi, że wiem, w jakiej jesteś sytuacji. Od teraz znalazłeś się w świecie światłości. I mimo iż jesteś zszokowany i sparaliżowany jej mocą, musisz uwierzyć, że od teraz to jest Twój świat. Wierz mi, że wiem, jak się czujesz. Jednak musisz się nauczyć w nim żyć i czerpać z niego korzyści.
Od teraz żadnych krętactw, kłamstw, niedomówień. Bądź szczery i nie zamydlaj nikomu oczu. Twoje uczucia będą się powoli zmieniać na lepsze. Nie zaprzeczaj temu – wypuść je. Jeśli nie chcesz ich okazywać, to przynajmniej mów, że je masz. I to dotyczy również Jacka.
To nie prawda, że Twoim domem są brudne, śmierdzące rudery. Musisz sam odkryć to, co naprawdę kochasz i na co zasługujesz, tak jak powiedział ci Jack. To nie jest daleko, ale musisz się odpowiednio przygotować na świadomość, że może dobro i miłość mogą należeć do ciebie. Zwracaj się jak najczęściej do Nathana i do Jacka. Oni pomogą Ci iść prawidłową drogą.
Z pozycji jasności będziesz widział, jak żyją ludzie, do których Ty niedawno się zaliczałeś, a także ci, których skrzywdziłeś, choć będą też i tacy, którym pomogłeś. Na razie jeszcze światłość Cię tylko otacza i nie ma jej w Tobie. Dlatego jesteś taki przerażony. Ale z czasem, jeśli będziesz do Siebie ją wpuszczał, będziesz widział, jak naprawdę żyłeś przez całe lata i co robiłeś innym ludziom jako przestępca. Będziesz wysłuchiwał od innych, co robiłeś i jakie rany pozostawiłeś w ich sercach. Jacka zresztą też to nie ominie. Nie spodoba Wam się to i będziecie sami pogrążać się jeszcze głębiej w ciemności. A ja wtedy będę się za Was gorąco modlić, żebyście zaufali do końca jasności i żeby żadne zło nie miało do Was dostępu.
Teraz parę słów o tej dziewczynie, którą poznałeś w hotelu, Janice. Tak, to jej prawdziwe imię. Strażnikom powiedziała, że nazywa się Anna, ale dla Ciebie zrobiła wyjątek. I nie dlatego, że poczuła się jakoś lepiej przy Tobie, tylko dlatego, że po prostu mogło się jej to przydać.
To twarda sztuka. Została przez życie nauczona, że tylko najlepsi przetrwają i tak postępuje. Ona Cię nie kocha. Chce tylko się dobrze z Tobą zabawić i nic więcej. Nie daj się zwieść jej pięknym oczom i uśmiechowi. Edward też miał takie oczy i uśmiech, kiedy umawiał się ze mną na pierwsze randki. A potem sam widziałeś, do czego mnie doprowadził.
Pewnie już wiesz, że jest niemową. Wstydzi się tego. Twierdzi, że to jest jej największy mankament, bo najbardziej szydzili z niej właśnie jej najbliżsi. W końcu postanowiła im pokazać, kto tu rządzi i została kochanką jednego z szefów gangu narkotykowego. Nie jest dobrze traktowana, bo boss podrzuca ją po kolei swoim ludziom, ale postanowiła z nim wytrwać, by pokazać, że da sobie radę ze wszystkim, jeśli zechce. Myślę, że wiesz, czym mówię, Joe. Od jakiegoś czasu dyskretnie jednak szuka wyjścia z tej sytuacji.
I właśnie w tym momencie zaczyna się Twoje pierwsze zadanie. Może nie nabierze do Ciebie szacunku i na pewno nie zakocha cię, tak jak Ty się w niej zakochałeś, ale mogę Cię pocieszyć, że jeśli pozwolisz się jej z tego wydostać, to za parę lat znajdzie swoją prawdziwą miłość, założy rodzinę i będzie do końca życia świadoma tego, czy zechce, czy nie, że to właśnie dzięki Tobie może być wolna.
Teraz parę słów do Jacka, który siedzi obok Ciebie. Jack, to, że jestem tutaj, nie oznacza, że Ty musisz być sam przez resztę życia. Nie protestuj – zaakceptuj ten fakt. Ja jestem szczęśliwa, potrzebna i kochana właśnie tutaj. I tu mogę przekazać innym to, co znam. Tu mogę malować swoje szczęśliwe obrazy i zamieniać je w rzeczywistość.
I chcę, żebyś Ty też był szczęśliwy. I będziesz. Dlatego też proszę cię, nie złość się, pogrążaj się w żalu i złości, jakie cię będą ogarniać. Dziel się cierpieniem, jakie na ciebie spadnie i nie duś tego w sobie. To bardzo ważne, by ludzie widzieli, że też jesteś tak samo człowiekiem jak i oni.
Zło szuka Was obu. Ma w Was wrogów. I będzie uciekać się do różnych sposobów, aby się do Was dostać i Was zniszczyć. Nie poddawajcie się złudzeniu straconego życia i pustki, jaka Wam pozostała. Joe, nie zostawiaj Jacka samego i nie pozwól mu się ponownie stoczyć na dno. Tobie również będzie ciężko, ale musicie wytrwać i pozwolić jasności wejść w Wasze życie. Trzymajcie się razem po to, aby dbać o siebie wzajemnie. Inaczej zło opanuje Was bez wysiłku, a wtedy myślę, że wiecie, jaka tragedia może się wydarzyć.
Na razie napisałam wszystko, o czym chciałam Was poinformować. Jeśli będę miała coś ważnego do przekazania Wam, lub komukolwiek innemu, będę wysyłała do Was listy. Nie muszę znać adresu, wystarczy, że kiedy zechcę, mogę zobaczyć, gdzie w danej chwili jesteście i co robicie. Wasza na zawsze – Jessika.
Kiedy Jack skończył czytać, obaj siedzieli na łóżku jak zahipnotyzowani. Nie mogli do końca przetrawić tego, czego przed chwilą dowiedzieli się z listu.
–Wow, co się z nią stało? – zapytał Joe. – To na pewno ta sama kobieta?
–To na bank była Jessika. Ale nie wiedziałem, że do tego dojdzie.
–Przecież ona napisała o wszystkim, o czym myślałem! A nawet o tym, czego nie wiedziałem! Wytłumaczyła mi moje myśli. – Joe wydawał z siebie krótkie, urywane oddechy i sam nie wiedział, czy w tej chwili ma wybuchnąć płaczem, czy śmiechem. W końcu zaczął się śmiać, a łzy jednocześnie poleciały mu same z oczu. Jack objął go. Odwzajemnił uścisk, a po chwili, kiedy już się uspokoił, powiedział – Jack, już wiem, ona stała się przeciwieństwem Bryana. Ona pozwoliła, żeby wtedy opanowała ją jasność. I teraz rozdaje życie i miłość, zamiast śmierci i rozpadu. Twoja kobieta służy dobru.
–Ona już nie jest moja.
–Bracie, ona jest twoja i będzie do końca twoja. I z tego, co zrozumiałem, daje ci wolną drogę. Czego jeszcze chcieć?
–Nie chcę wolnej drogi.
–Już zaczynasz? Przewidziała, że będziesz się stawiał. I tak jest.
–Joe, ja się jej miesiąc temu oświadczyłem. A sam wiesz, w jakim stanie byłem tam, kiedy się przed nim ukrywaliśmy. I przyjęła mnie, takiego, jakim byłem. I wciąż ją kocham. I teraz mam znowu iść inną drogą?
–Rozumiem stary, ale ona już wybrała inną drogę i jest szczęśliwa. I chce, żebyś ty też znalazł swoje szczęście. Nie napisała, że to nastąpi ot tak – stryknął palcami – ale, że w końcu się to stanie. Więc przestań być takim upartym osłem i zrób, to co ona mówi.
–A co ty zrobisz?
–Pozwolę się Janice wydostać z tego bagna. Zwłaszcza, że wiem, przez co ona przeszła. Sam się kiedyś tak dałem wkręcić. Dokładnie tak, jak... niech to szlag, Jessika teraz wszystko wie, tak jak kiedyś Bryan. I dlatego kazała mi się uwolnić od niej. Ona wie, co jest najlepsze dla każdego z nas i na pewno nie chce dla na źle. I dlatego będę słuchał wszystkiego, co powie. I ty też będziesz jej słuchał. Ja już tego dopilnuję. A co do Janice, to powiem, że w ogóle jej nie znam. I ty też tak powiesz. – Jack zgodził się. Przerwali na chwilę, kiedy przyszedł zamówiony przez Jacka kurier z pizzą i piwem. Jedli i rozmawiali dalej o liście aż po sam środek nocy. W pewnym momencie Joe po prostu zamknął oczy i zasnął spokojnie. Jack wtedy poszedł do siebie też zasnął jak kłoda.
Nazajutrz Danny i kierowca, który przywiózł ich wczoraj do hotelu, wzięli ich z powrotem na komisariat. Jack i Joe zdali sprawę z całej akcji. Joe pominął tylko fakt, że to wszystko przez Janice i jego własne niedoświadczenie w sprawach damsko-męskich. Powiedział, że szedł korytarzem, kiedy natrafił na jednego z strażników. Tamten upuścił coś i nie zauważył tego, więc Joe podniósł to pierwszy i chciał mu podać, ale zorientował się, że to narkotyki. Tamten wiedział, że Joe domyślił się, co było w tym woreczku, postanowił więc zaalarmować wszystkich pozostałych w pokoju o niewygodnym świadku. I tak się zaczęło. Potem opowiadał o wyskoku przez okno, o ukryciu się w bramie, o naprędce wymyślonym planie, jaki zrealizował razem z Jackiem.
Pierwsze, co zrobił Jack, to zapytał się, czy recepcjonista żyje. Dowiedział się, że jest w ciężkim stanie, ale przeżył. Jack potwierdził, że to on zadzwonił po pogotowie i policję. Potwierdził również wersję Joego. Zeznał, że kiedy usłyszał dźwięk wyłamywanych drzwi i kłótnię recepcjonisty z jednym ze strażników, domyślił się, że jest w niebezpieczeństwie i schował się w ogromnej szufladzie pod szafą. Pokazał w jaki sposób tego dokonał. Potem pokazywali obaj, w jaki sposób obezwładnili strażników.
Policjanci odkryli w jednym z pokojów melinę, do której dostarczano i w której sortowano narkotyki. Hotel był mało widoczny, a recepcjonista dawał gościom tyle swobody, że handlarze spokojnie kontynuowali ten proceder przez wiele lat. Tam je wnoszono i dostarczano klientom. Prawdopodobnie dostarczała je młoda dziewczyna, ale nikt jej nie pamiętał i nie widział. Recepcjonista, który odzyskał świadomość w szpitalu, podał policji jej dokładny rysopis, ale zeznał, na korzyść Jacka, że była tylko gościem w tym hotelu.
Znaleziono ją w domu koleżanki. Przy rozpoznaniu Jack i Joe stwierdzili, że nie znają jej i że widzieli ją tylko, jak często przechodziła często korytarzem. Ale nigdy nie widzieli, by kiedykolwiek wchodziła do tamtego pokoju. Każdy ze strażników jednak stwierdził, że to ona była roznosicielką i ona ich ostrzegła przed tym facetem. Recepcjonista potwierdził tylko, że owszem, dziewczyna często wychodziła z hotelu, ale nic więcej o niej nie wiedział.
Dziewczyna także trzymała się wersji Jacka i Joego. Mówiła, że owszem, mieszkała dwa pokoje dalej od strażników, ale nie ma i nigdy nie miała z nimi nic wspólnego. Zaprzeczyła też, by zawarła jakąkolwiek znajomość z Joem lub Jackiem. Zostały więc tylko niepotwierdzone zeznania strażników. Mimo iż wypuszczono ją, policja postanowiła ją mieć na oku. Uratowało ją nie tylko to, ale też fakt, że strażnicy wołali do niej „Anna”, podczas gdy w dowodzie miała wpisane imię „Janice”.
4. Skorupa
John Carney jadł śniadanie z rodziną przed telewizorem. Co jakiś czas, między pokrzykiwaniami dzieci, proszącymi o włączenie kreskówek i żoną, popierającą ich żądania, próbował się skoncentrować na wiadomościach. Nie szło mu to jednak najlepiej. „Będzie powtórka w południe, to wtedy dokładnie obejrzę.” – pomyślał.
I już miał przełączyć kanał, gdy zobaczył w telewizji znajomą twarz. To była twarz trupa. Albo przynajmniej twarz człowieka, o którym wiedział, że nie żyje, bo popełnił samobójstwo, wysadzając cały dom w powietrze. Dzieci nadal błagały głośno, by przełączył, ale krzyknął: „Cisza!” I w jednym momencie umilkli wszyscy, nawet karcąca go żona. Usłyszał bowiem:
„Niezwykłym heroizmem wykazali się wczoraj, dwaj skazani na karę śmierci przestępcy, Jack Hammet i John Bensley. W tym oto hotelu, w popołudniowych godzinach rozegrała się walka pomiędzy grupą przestępczą handlującą narkotykami, a parą skazańców, zatrudnionych przez policję, w ramach eksperymentalnego projektu, jako agentów specjalnych. Hammet i Bensley, mimo zbrojnej i liczebnej przewagi przeciwnika, zdołali go opanować i doprowadzili do aresztowania jednej z licznych szajek groźnego gangu.”
Zobaczył zdjęcie Jacka, słuchał i znieruchomiał: „Jack? Ty żyjesz? Przestępca? Skazany na śmierć? Jaki projekt?” – nazwy przelatywały mu przez głowę. Przestał jeść śniadanie, podniósł się od stołu i w obecności zaskoczonej i milczącej rodziny, wyszedł z domu i wsiadł do samochodu, by pojechać na policję i cokolwiek się o nim dowiedzieć.
***
Od czasu strzelaniny pod hotelem i listu Jessiki minął miesiąc. Tyle też minęło, zanim John znalazł Jacka. Na komisariacie bowiem nie dowiedział się niczego. Potem szukał długo Jacka wśród policjantów, aż podszedł do niego młody, czarnoskóry policjant, ostrzyżony na jeża.
–Przepraszam, powiedziano mi, że szuka pan Jacka Hammetta. – zwrócił się do niego.
–Tak, już od jakiegoś miesiąca. Wie pan, gdzie on jest?
–Jasne, niech pan wsiada. Zawiozę pana do niego.
John wsiadł posłusznie do radiowozu.
–Danny – przedstawił się policjant i podał rękę zdziwionemu Johnowi. – Jack kryje się teraz przed prasą. Od pewnego czasu media nie dają im żyć.
–Im? – zdziwił się John.
–A, prawda, pan nie zna Joego. Joe to partner Jacka. Obaj pracują nad planami akcji i myślą na ich możliwymi wariacjami. To specjaliści od planowania końcowych akcji. – obserwował skołowanego Johna i tylko kiwnął głową.
–Kim pan dla niego jest?
–Jestem ich znajomym. A pan?
–Ja jestem jego dawnym kolegą z wojska. – powiedział cicho. – Myślałem, że nie żyje. Podawali w prasie kilka lat temu, że zginął. Że się wysadził w powietrze z rozpaczy po śmierci rodziny. – Policjant kiwnął głową ze zrozumieniem. – A teraz się dowiedziałem nie tylko, że żyje, ale także, że... jest skazany? Na karę śmierci? – urwał.
–To skomplikowane. Sam panu wszystko opowie, jak się pan z nim spotka.
–A pan skąd go zna?
Danny milczał dłuższy czas, nie wiedząc, co powiedzieć.
–To też skomplikowane. Musi pan sam usłyszeć całą historię.
Milczeli już aż do końca drogi. Długo jechali, aż wreszcie zatrzymali się pod małym drewnianym domkiem, otoczonym polem, pełnym najróżniejszych warzyw. Danny powiedział.
–Teraz może pan wysiąść.
John wysiadł z radiowozu. Z domku akurat wyszedł Jack i zatrzymał się.
–John?
–Jack? To naprawdę ty?
–John, co ty tu robisz? – podszedł do niego i uściskali się. Wtedy spostrzegł cicho stojącego obok Danniego – Ty go tu przywiozłeś? Taki kawał drogi?
–Szukał cię już od miesiąca. Nie miałem serca dłużej czekać.
–Ten policjant to twój znajomy? – spytał John.
–Żartujesz? To jeden z moich najlepszych przyjaciół.
–Przesadzasz. – odparł Danny, czerwieniejąc
–To ty przesadzasz. Nie bądź taki skromny. Chodź do środka, pokażę ci resztę. – zwrócił się do Johna – Ty też Danny.
–Nie, muszę jechać, czekają na mnie obowiązki.
–Nie dzisiaj. Słuchaj, zadzwonię do twojego szefa i powiem, że dziś potrzebuję cię przy jakimś specjalnym zadaniu, ok? A... potem coś wymyślę.
–Jak tak, to umowa stoi. – ucieszył się Danny.
John obserwował to wszystko skamieniały i raz po raz mrugał oczami.
–Hej, jesteś tam? – Jack machnął mu przed oczyma.
–Jestem, ale nie wierzę w to, co się dzieje i że w ogóle tu jestem. Policjant jest przyjacielem skazańca? Od kiedy? Co to wszystko ma znaczyć?
Na te słowa Danny i Jack zachichotali.
–Jeszcze jakieś dwa miesiące temu wszyscy w tym domu czuli się tak jak ty teraz.
Oniemiały John wszedł do środka. Jack przedstawił go Nathanowi i Joemu, jako „jedynego prawdziwego przyjaciela z przeszłości, od którego to wszystko się zaczęło.” John przywitał się z nimi, powiedział jednak, że chciałby porozmawiać z Jackiem na osobności o tym, co się z nim działo przez te wszystkie lata. Jack poprosił, by zadzwonił, do rodziny, że dziś nie przyjedzie na noc. „To będzie długa opowieść” – zaznaczył. John tak właśnie zrobił, a Jack w międzyczasie dzwonił do komendanta policji, któremu służył Danny. Komendant zgodził się by Danny został. W czasie, kiedy Jack telefonował, John natrafił na serię różnej wielkości wycinków z gazet przyklejonych do ściany. Podszedł i czytał:
„To nie do pomyślenia, żeby przestępcy mieli współpracować z policją! Wstydźcie się!”
„Co się stało z naszym krajem? Z naszą piękną Ameryką, naszym rządem? Gdzie oni mają oczy i mózgi?”
„Chcę, aby nasza ojczyzna była wolna od tych dwóch szczurów. Teraz oni wszyscy będą wiedzieć, jak się wykaraskać z kłopotów.”
„Nie pozwolimy na to, aby dwaj zasługujący na karę śmierci spryciarze tak łatwo wymigali się od poniesienia konsekwencji własnych przewin.”
„I co? Dzisiaj dwóch, a jutro stu bandziorów będzie patrolować nasze ulice? I będą sobie bezkarnie zabijać i okradać w imię państwa? Nie! Nie zgadzam się na to!”
„Jestem tolerancyjna, ale moja tolerancja kończy się tam, gdzie kończy się rozum i rozsądek. To po prostu hańba dla naszego systemu sądownictwa.”
„Zbieramy podpisy pod projektem zakazującym w przyszłości realizacji eksperymentów takim jak ten, ponieważ zagraża naszym obywatelom i naraża ich na niebezpieczeństwo obcowania z groźnymi i bezwzględnymi bandytami”
„Na stryczek z nimi!” „Do gazu drani posłać, a nie do policji!”
Jack odłożył słuchawkę i podszedł do Johna.
–To nasza ściana pamięci. Przypomina nam, jak bardzo kochają nas ludzie.
Przebrani w luźne rzeczy Danny, Joe i Nathan poszli już jakiś czas temu do pracy na polu, a Jack usiadł przy stole z Johnem, dał mu butelkę piwa, sam wziął jedną i zaczął opowiadać. Opowiadał długo i ze szczegółami. Od tego, co wynikło ze śledzenia mordercy rodziny, poprzez pierwszą śmierć na zlecenie, poznanie Jessiki, Croucketa i pierwszą pracę z Joem. Opowiedział dokładnie, czego i jak uczył się od Joego, o spotkaniu z Nathanem, o pobycie w szpitalu, pierwszym spotkaniu z Dannym, buncie, wyjeździe na wieś, sposobie, w jaki trafili tu pozostali, po oświadczyny, spotkanie ze złem we własnej osobie i propozycję współpracy z policją, której obaj się podjęli.
Przez czas opowiadania John często prosił Jacka o przerwanie. Popijał wtedy parę łyków, wzdychał i prosił o kontynuację, a niekiedy o następną butelkę, których Jack mu nie szczędził. Sam też często popijał. John przyjechał po południu. Kiedy więc Jack skończył opowiadać, niebo szarzało. Jack widział, że pod koniec opowiadania John patrzy na niego, jak na pomyleńca.
–To nie do uwierzenia, Jack. Co ty mówisz?
–Myślisz, że zwariowałem? Może masz rację. Przez pewien czas też tak myślałem. Ale zapytaj moich przyjaciół, którzy teraz pracują tam na polu, o gościa w czarnym płaszczu. Albo moich partnerów z gangu Croucketa; wszyscy widzieli to samo.
Minęła minuta spędzona w ciszy.
–Wszyscy myślą, że nie żyjesz. – podjął John. – Wystawiliśmy ci grób.
–Gdzie?
–Na miejscu dawnego domu. Tam, gdzie miały spoczywać twoje szczątki. Policja istotnie znalazła jakieś ciało, ale było nie do rozpoznania.
–Hm, to pewnie Croucket. – Jack mówił, oglądając etykietę na butelce. – Kazał kogoś zastrzelić, podstawić zwłoki za mnie i zlikwidować w wybuchu. – wzruszył ramionami – I bum. Rozerwało gościa i po sprawie.
Johna to zdenerwowało:
–Zastrzelić? Zlikwidować? Rozerwało i po sprawie? I ty mówisz to tak spokojnie? Czy ty sam siebie słyszysz?
–A jak mam mówić? John, ja przeszedłem przez piekło. – oparł łokcie na stole, a ciężką głowę na dłoniach – Tak jak Joe. Obaj widzieliśmy i robiliśmy takie rzeczy, że ci się w głowie nie zmieści. A jednak wyszliśmy z tego cało.
John popatrzył na Jacka jeszcze raz i zaprzeczył.
–Nie jestem tego taki pewien. W każdym razie masz rację – nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. I wiesz co? Cieszę się z tego, bo mam wrażenie, że ty całkowicie zatraciłeś już równowagę i wrażliwość. Czy w ogóle zostało coś jeszcze z tamtego faceta, który tak kochał swoją rodzinę, swoją pracę i życie?
John pytał o to, ale zdawał sobie sprawę z tego, że chyba wiedział, jaka będzie odpowiedź. Patrzył na niego w tej chwili obojętny na wszystko oprych o zatwardziałych rysach i zimnych oczach. „I jak oni mogą mu ufać?” – zapytał sam siebie w myślach – miał na myśli mężczyzn pracujących w polu. Jack pociągnął kolejny łyk z butelki i odstawił. „Jeszcze jeden łyk i się porzygam” – uznał, że wypił dość jak na jeden dzień. Oparł się na krześle i milczał. Potem odezwał się:
–Nie wiem John, nie potrafię ci odpowiedzieć. Być może i straciłem jedno i drugie już na zawsze. Staram się to jakoś odzyskać, ale... – pokręcił głową z rezygnacją – Z resztą wszyscy, którzy tu są, starają się odzyskać choć odrobinę równowagi życiowej. Każdy tu doznał jakiegoś uszczerbku. Jestem pewien, że Danny też, choć nigdy nie chciał o tym mówić.
–I co ja mam powiedzieć chłopakom w pracy? Każdy pewnie ogląda teraz te paskudne reportaże na twój temat. Twój i tego Joego. I nikt nie wie, co o tym myśleć. Ludzie są rozczarowani i zniesmaczeni. To wygląda naprawdę źle.
–Powiedz prawdę. Powiedz, że dałem się wkręcić w paskudną sprawę, że mnie to omal nie zabiło, i że tego żałuję. Hm, jednak z drugiej strony, nie poznałbym wtedy tylu fantastycznych ludzi. – kiwnął głową w kierunku pola. – No i Jessiki. Powiedz im też, żeby nie wierzyli w to, co piszą w prasie i w to, że próbujemy oszukać policję. – pokręcił głową – Razem z Joe chcemy z nimi współpracować tak długo, jak się da, żeby choć trochę oczyścić nasze imiona. Może się nam nigdy nie udać, ale to wszystko, co możemy teraz zrobić.
W tym momencie do chaty wszedł Nathan, a za nim Joe i Danny. Wszyscy trzej spoceni, zasapani i brudni. Nathan postawił z hukiem na stole brudne od ziemi i pachnące nią dwie, ogromne skrzynie i tym samym rozdzielił Johna od Jacka. Joe i Danny postawili swoje obok stołu i siedli ciężko na krzesłach, sapiąc i odpoczywając.
–Dobra Jack, dosyć tego dobrego. Poobijałeś się, to teraz trochę popracujesz. Ty też. – zwrócił się zasapany Nathan do gościa. – Macie obaj oczyścić to wszystko z grud ziemi. – wskazał ręką na seler, marchewki i kapustę. – Jutro wiozę je na targ.
Jack westchnął, wstał i podszedł wolno do szuflady ze sztućcami. Wyjął z niej dwa ostre noże, podszedł do Johna, podał mu jeden, usiadł i zaczął skrobać ziemię z marchewki. Zdezorientowany John wziął się za obieranie kapusty z liści. Reszta poszła się umyć pod szlauchem na podwórku, po czym przebrali się w czyste rzeczy i przysiedli się do czyszczenia selera.
–Wreszcie mamy okazję posłuchać jak to było z Jackiem przed tym całym zajściem. I to od kogoś postronnego. – powiedział Danny. – Opowiesz coś o nim?
John namyślał się chwilę.
–Co ja mam wam powiedzieć? Wszystko, co powiem, należy już do przeszłości. Tego, co było, już nie ma. Teraz Jack to zupełnie inny człowiek. Ja znałem go z zupełnie innej strony. I nie zdawałem sobie sprawy, że potrafi być zimny, taki wyobcowany. W dodatku w ogóle was nie znam.
–Wystarczy, że my znamy Jacka. Opowiedz o tym, jaki on był, zanim tu trafił. – nalegał Nathan.
John popatrzył pytająco na Jacka, a on tylko wzruszył ramionami nie patrząc na niego i dalej czyścił marchewki w ponurym milczeniu. John zaczął opowiadać. Nie spieszył się, opowiadał kawałkami to, co sobie akurat przypomniał. Często długo milczał między jednym a drugim:
–Jack był trenerem pierwszorocznych rekrutów w naszym oddziale. Zawsze dbał o to, by na każdym treningu każdy z nich dał z siebie wszystko. Chłopaki nie lubili go za to, bo wyciskał z nich siódme poty i zawsze bali się go. Ale mieli do niego szacunek, bo zawsze mówił prawdę. Nie chwalił ani nie ganił, zawsze mówił, jak naprawdę wygląda stan rzeczy. Bez względu na to, czy było dobrze, czy źle.
–Zauważyłem to podczas naszej pierwszej akcji – powiedział Joe – Ładnie mu poszło. – A Jack, mimo był już mocno wcięty, sięgnął po odłożoną wcześniej butelkę, upił kilka łyków, postawił przy nodze krzesła i dalej obierał.
–Czasami szedł z nami po pracy do baru na piwo, ale częściej zwijał się do domu. – mówił dalej John. – Uwielbiał swoją rodzinę i nie ukrywał tego. Jego żona w swojej firmie pracowała nad projektami przydomowych ogrodów. – kolejne kilka łyków – Nasz ogród to też jej dzieło. Miała rękę do tego. I potrafiła wyliczyć koszty tak, żeby nie wyszło za drogo. Jego córka uwielbiała Beach boysów. Znała ich wszystkie najlepsze przeboje i wciąż ich słuchała w kółko. Można było od tego oszaleć, ale Jack znosił to cierpliwie.
–To dlatego wyłącza radio za każdym razem, jak ich słyszy. – rzucił Nathan, a Jack upił kilka następnych łyków. Ostatni przełknął z wysiłkiem. Na razie tylko Danny patrzył na to z niepokojem, ale nic nie mówił.
–Uwielbiała się z nim bawić w piratów. – kontynuował John. – Jack nawet zbudował dla niej na podwórku taki specjalny statek. Wiecie, z linami i drabinkami i innymi cudami. Godzinami potrafili się w nim bawić i wymyślać różne niestworzone historie. – kolejne pojedyncze wymuszone łyki piwa – Ostatnia sprawa, jaką pamiętam, to to, że Jack chciał wziąć nadgodziny, bo Samancie spodobała się jazda konna i chciała koniecznie nauczyć się jeździć na koniu. Jack wyszukał dla niej najlepszą szkołę jazdy konnej w okolicy i sam chciał pokrywać wszystkie koszta. Ale Monika to odkryła i pokłóciła się z nim o to, że nic jej nie powiedział. I w końcu stwierdzili, że lepiej będzie podzielić koszta na pół, no bo przecież oboje chcą dla niej jak najlepiej. Z tego, co pamiętam, to wspólnie wytężyli siły, by podreperować wtedy budżet domowy. Ta szkoła wcale nie była tania.
–Fajny z ciebie ojciec. – stwierdził z uśmiechem Joe.
–I mąż. – dodał Nathan.
–Mi ojciec nigdy nawet roweru nie kupił. Sam musiałem na niego zarobić, a co dopiero jazda na koniu. – dodał Joe i cicho gwizdnął.
Po kolejnych łykach piwa, John dalej opowiadał:
–A najlepsze, czego można było się spodziewać u Jacka i Moniki, to gotowanie. – uśmiechnął się do siebie – Wiecie, oni oboje uwielbiali gotować. I od czasu do czasu tak się nakręcali, że spraszali do domów nas i innych przyjaciół i urządzali wyścigi. Kto ugotuje szybciej, więcej i smaczniej. Ganiali po kuchni jak szaleni w tych fartuchach, przekomarzali się, a myśmy się z nich nabijali. – miał nieprzytomny, zamyślony wzrok, robił gesty rękami i uśmiechał się – Ona robiła jakąś wymyślną sałatkę, a Jack piekł jakąś tam szarlotkę, albo pieczeń, a Samanta pomagał im jak mogła. Ale w końcu męczyła się, siadała razem z nami i dopingowała obojga. Kto przegrał z czasem, mył naczynia. – John uśmiechał się, a Jack sięgnął po następną butelkę. Otworzył ją, zrobił głęboki wdech i upił prawie pół butelki za jednym zamachem. – A potem i tak wszyscy pomagaliśmy w myciu i wycieraniu, bo było śmiechu i humoru co niemiara. No i to wszystko zjadaliśmy do ostatniego okruszka, bo zawsze dużo ludzi było. A potem siedzieliśmy w ogrodzie i graliśmy w jakieś gry, albo karty. Monika puszczała jakąś fajną, lekką muzyczkę, a dzieciaki ganiały z latarkami po ogrodzie dopóki nie zrobiły się senne. O, tu w portfelu mam zdjęcie Jacka z tamtych czasów. Patrzcie. – przerwał na chwilę obieranie i wyciągnął z kieszeni portfel. Ze środka wyciągnął zdjęcie, na którym Jack w wojskowym mundurze pogodnie uśmiechał się do aparatu, objąwszy ramieniem Johna. Podał je siedzącemu obok Nathanowi, a ten patrzył przez chwilę, po chwili przekazał je dalej. John spojrzał na obierane warzywa. Wydawało się, że skończył, ale za chwilę kontynuował – Monika była dobra w gotowaniu. Bardzo dobra, ale nigdy nie pokonała Jacka w jednej rzeczy. Jego zapiekanka warzywna przebijała wszystko. Nie ma i nie będzie lepszej potrawy na świecie. Przynajmniej według mnie. Sam ją opracował i tylko on wiedział, jak ją zrobić.
Jack sięgnął ponownie po butelkę, ale wywróciła się i całe piwo wylało się na podłogę. Jack chciał ją przynajmniej podnieść, ale sam przewrócił się i spadł z krzesła. Joe, był tak zasłuchany, że Danny musiał go lekko potrząsnąć, by to zauważył. Dopiero teraz dostrzegł, jak Jack na kolanach i łokciach czołga się do skrzynki i chce otworzyć kolejne piwo. Wtedy skoczył do niego i wyrwał mu je, a kopniakiem odsunął całą skrzynkę.
–Nie będziesz pił.
Jack spojrzał na niego gniewnie w górę, beknął, przełknął i wybełkotał:
–Będę pił. Jak zechcę, to się zapiję na śmierć.
John patrzył na niego przerażony. Jeszcze nigdy nie widział swojego przyjaciela w takim stanie.
–Nie będziesz pił, nie wypijesz ani kropli więcej. Nie dzisiaj.
–Dawaj! – zamachnął się, ale Joe w porę zabrał butelkę i Jack trafił ręką w powietrze. Reszta obserwowała tę scenę w ciszy. Jack sięgnął po następną, ale i tym razem Joe odciągnął od niego w porę całą skrzynkę.
–Nie będziesz pił, powiedziałem.
Wtedy Jack podniósł się z klęczek i chwiejąc się, uderzył Joego mocno w szczękę. Joe stracił równowagę, ale nie przewrócił się. Potem drugi raz tak samo i kolejny raz.
– Dawaj mi to! – krzyczał, bijąc go i niemal błagając.
–No, dalej bij! Uderz mocniej! – krzyczał Joe – Wyżyj się, ale wódy dzisiaj już nie dostaniesz! Nie pozwolę ci znowu zrobić z siebie pijaka!
–To nie wóda, tylko piwo, dawaj! – Jack wydawał się być wściekły.
–Gówno mnie to obchodzi. To cię w końcu zaprowadzi do grobu.
–I tak będzie lepiej.
–Ty pierdolony samolubie, jak chcesz, to cię zaraz sam tam wyślę. – powiedział i uderzył Jacka w szczękę tak mocno, że się wywrócił, a z rozbitej wargi pociekła strużka krwii.
Jack dyszał chwilę, ale w końcu wstał i uczepił się mocno butelki, którą wciąż trzymał Joe. Wywiązała się szarpanina, podczas której Joe parę razy uderzał Jackiem o ściany, ale ten ani razu nie wypuścił butelki. W końcu odepchnął Jacka z całą siłą nogą i ramionami, aż ten uderzył o ścianę tak mocno, że cały dom się zatrząsł. Wszyscy obserwowali te sceny w milczeniu i bezruchu. Joe podszedł do wciąż opierającego się na niej Jacka i ciężko sapiąc jeszcze raz spokojnie, ale stanowczo powiedział:
–Jesteś mi najbliższym przyjacielem i najlepszym, co do tej pory mi się w życiu trafiło. I nie dlatego nie pozwolę ci się znowu stoczyć na dno.
Jack łapał głośno powietrze w płuca, ale nie mógł oddychać mimo to. Cały żal, ból i szloch, jaki się w nim zbierał, od kiedy zobaczył Johna wysiadającego z samochodu, nie napotkawszy już żadnego oporu w postaci kolejnego łyku piwa, wydostał się na zewnątrz i Jack rozpłakał się przed wszystkimi jak małe dziecko. Upadł na kolana, a Joe razem z nim. Objął go i mówił:
–Tak, Jack, wyrzuć to z siebie. Pamiętaj, co mówiła Jessika. Nie tłamś w sobie więcej uczuć, nie warto. Rozumiem cię i wiem, że wspomnienia potrafią boleć, jak cholera. Zwłaszcza takie piękne wspomnienia. Ale w pewnej chwili znowu widziałem w tobie swojego ojca. Dlatego nie pozwolę ci się doprowadzić więcej do takiego stanu.
Jack oderwał się od Joego i próbując zdławić szloch, wstał z kolan i potoczył się na zewnątrz. Joe podniósł się i usiadł na swoim miejscu. Usłyszeli dławienie i wymioty. Jack zaraz wszedł do środka, ocierając rękawem brudną twarz i ostatnie łzy.
–Nie rób tego więcej. Nie opowiadaj przy mnie tych historii, bo ci rozwalę mordę i więcej się do nikogo nie odezwiesz. – patrzył na Johna, nie ukrywając już cierpienia, jakie sprawiło mu to opowiadanie.
–A jednak jesteś tam. – odpowiedział z lekkim uśmiechem John – Teraz już wiem, że pod tą twardą skorupą jest, gdzieś tam, ten stary, dobry, kochany Jack i wciąż czeka, aż będzie mógł wyjść. Mam nadzieję, że kiedyś go wypuścisz.
–Dość tego. – powiedział nagle głośno Nathan i wstając, uderzył głośno rękami o kolana – Nie będzie dziś więcej łez i cierpienia. Kończymy z tym i zbieramy się. Zabieram was wszystkich do miasta, rozerwiemy się trochę.
Obrali szybko resztę warzyw, poskładali ciężkie skrzynie w rogu chaty, jedna na drugiej i tak jak stali, wsiedli na przykrytą przyczepę samochodu Nathana. Wiedział, że po takiej dawce wzruszeń i cierpienia duchowego, Jack, a razem z nim reszta mężczyzn, potrzebowali czegoś, co postawi ich twardo na ziemi.
Tak więc nie skończyło się na wrestlingu, ani na wizycie w cichej portowej knajpce, serwującej dobre, tłuste mięso, ani też na całonocnej włóczędze po wszystkich barach miasta. Głośno śpiewali, chybotali się od baru do baru, pili, palili, wkładali zwitki banknotów za stringi striptizerek i gwizdali na nie. John już dawno się tak się nie upił i nie bawił jak wtedy. Jack również, ale nie tknął ani kropli alkoholu przez resztę wieczoru – już nie musiał.
5. Rana w sercu
Po tamtym pamiętnym wieczorze zostało wszystkim w sercach gorzko–słodkie wspomnienie. John i Danny wypili tyle, że nie można ich było dobudzić na drugi dzień. Ale Jack i Joe wstali wcześnie, by pomóc zmęczonemu Nathanowi w załadunku warzyw na półciężarówkę, by pojechał na targ. Po południa sprzedał niemal wszystko. Potem spuścił ceny o połowę i reszta poszła w mgnieniu oka.
Kiedy przyjechał, przed chatą siedział i pojękiwał spity Danny.
–Jak ja pójdę teraz do roboty?
–Zrób to samo, co Jack wczoraj i ci przejdzie. – Danny popatrzył na niego przeciągle
–Rzygi na dzień dobry? Nie ma sprawy. – po chwili schylił się z palcem w ustach i po chwili cała masa wczorajszego steaka wylądowała przed nim.
–Lepiej?
–I to jak.
–Świetnie, a teraz to posprzątaj. Nie będziesz robił z mojego podwórka gnojowiska.
–To jest jeszcze moje podwórko. – powiedział Joe, który właśnie nadszedł z papierosem w zębach. – Ale Nathan ma rację, posprzątaj to. A ja idę się przejść, na razie.
Wyszedł przez bramę i ruszył przed siebie. Wiedział dokładnie, gdzie idzie. Chciał przypomnieć sobie stare kąty i dyskretnie rozejrzeć się po wsi, która zdążyła się już bardzo zmienić, od kiedy był mały. W pewnym momencie dostrzegł staruszka, który splótł ramiona i oparł je na wysokim do ramion płocie. Stał i wyraźnie obserwował Joego – z zadowoleniem. Joe również obserwował jego – ze zdziwieniem. Przystanął więc i spytał:
–Ma pan coś do mnie?
–Johny, Johny – powiedział staruszek zza płotu. – Mały, złoty Johny. Kupę lat minęło odkąd stąd wyjechałeś. – zachichotał, a Joego nagle uderzyło go wspomnienie o tym chichocie – o wesołym, ale i skrytym sąsiedzie dziadka, który często wpadał do niego na karty i szklaneczkę czegoś mocniejszego.
–Pan Walter. – powiedział Joe wyciągając papierosa z ust.
–Rozpoznałeś mnie? To świetnie.
–A skąd pan wie, kim jestem?
–Wszyscy wiedzą, tylko się ciebie boją. No wiesz, w telewizji mówią o tobie takie rzeczy...
–Proszę w to nie wierzyć. Nie zabijam już ludzi. Nigdy więcej nie będę.
–Nigdy nie mów nigdy, chłopcze. No, cieszę się, że cię spotkałem i że jesteś cały i zdrowy, ale robota wzywa, sam rozumiesz. – Joe kiwnął głową i z powrotem włożył papierosa do ust. – I pozdrów ode mnie swoich przyjaciół. – Staruszek kiwnął ręką do Joego i wszedł do stodoły, a Joe poszedł dalej.
Pan Walter wzbudził w nim wspomnienia. Teraz szedł przez puste uliczki wsi, a oczyma wyobraźni widział ją, jak wyglądała jakieś dwadzieścia lat temu. Na ulicach było mnóstwo ludzi. Sąsiedzi wymieniali się pozdrowieniami i życzyli sobie z uśmiechem miłego dnia, zatrzymywali się, by pogadać o tym albo o owym. Nieraz po wsi krążyli wędrowni sprzedawcy, albo przyjeżdżał cyrk raz do roku, koło kościoła był sklep, w którym dziadek co tydzień kupował mu całą paczkę kolorowych landrynek, i choć wszyscy mieli mnóstwo roboty, to ten kościół był co dzień pełen śpiewu i gorących, życzliwych serc.
Dzisiaj na pustych i cichych ulicach nie było nikogo. Szedł sam, jednak niemal czuł na sobie ukryte spojrzenia zza firanek. Spuścił głowę, wpatrzył się w chodnik i szedł dalej. Doszedł w końcu tam, gdzie chciał dojść: do dawnego pola swojego dziadka. Kiedyś falowało złotą pszenicą, ale dziś była na nim jedynie zielona łąka. Jednak w rogu pola stał, jak wierny strażnik, duży głaz graniczny. Jego dziadek tu go postawił, żeby wyznaczyć granice swojego pola. Joe usiadł na nim i zapalił kolejnego papierosa.
Panowała, zakłócana jedynie poszumem wiatru, idealna, polna cisza. Wyobraźnia zaniosła go do dawnych czasów. W wyobraźni udawał, że jest nurkiem i że zdobywa podwodne skarby. Dziadek powoli, noga za nogą wlókł się na za nim drogą z kosą pod pachą, a mały, sześcioletni, szczęśliwy blondynek wbiegał pierwszy na pole, żeby zanurkować w bezbrzeżnym, jak mu się wtedy wydawało, złotym ocenie.
Uśmiechnął się na to wspomnienie i tak samo, jak Jack wczoraj, poczuł zaparty dech. Zaczął szybko oddychać, w oczach pojawiły się łzy, a sercu igła. Spuścił wzrok i pochylił głowę. Otarł łzy, cicho skapujące jedna za drugą na policzki i znów pociągnął papierosa. Zamrugał jeszcze raz oczami i opanował płacz. Podniósł głowę, pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i ponownie wpatrzył się w poszarpany dalekim, ciemnym lasem horyzont.
W ciszy znowu zobaczył siebie, lecz tym razem w lesie. Dzielny rycerz jechał na ratunek księżniczkom porwanym przez złego smoka, który mieszkał w tym skomplikowanym, ciemnym labiryncie. Chował się przez nim i szukał ich po całym lesie, a dziadek i babcia zbierali grzyby i jagody. Księżniczek oczywiście nigdy nie znalazł, ale nigdy się nie poddawał.
Uwielbiał chować się tak, żeby nikt go nie zauważył, a potem znienacka wyskakiwać spod kupy zbutwiałych liści albo zeskakiwać tuż przed nimi w ostatniej chwili z konarów drzew tak, by z uśmiechniętą i triumfalną miną obserwować ich niekłamane zaskoczenie. Krzyczeli na niego za to oboje, ale nie mógł się powstrzymać i wciąż robił to samo.
Potem nadeszła depesza z miasta, że nagle odnalazł się ich wyklęty syn, a jego biologiczny ojciec i że chce wziąć syna do siebie. Dziadek próbował protestować i nawet złożył sprawę w sądzie, ale szybko przegrał, a opieka zabrała małego Johnniego do miasta, które od tamtej pory stało się jego domem i przekleństwem.
To był koniec dzieciństwa, koniec szczęśliwych dni i beztroskiej zabawy. Ojciec nawet go nie przytulił po przyjeździe do miasta. Dał mu brudny materac do spania w kącie swojej meliny i powiadomił, że od teraz będzie razem z nim zarabiał na swoje życie. Był za mały, by móc protestować, czy zrobić cokolwiek.
Teraz Johnie uczył się nie pisania i czytania, ale jak zręcznie ukraść paczkę fajek z kiosku, lub jak wynieść butelkę brandy z monopolowego i pozostać niezauważonym. Poza tym, chodził z ojcem na swoje pierwsze akcje i wynosił ze sklepów cenne towary, które potem ojciec sprzedawał z podwójnym, lub potrójnym zyskiem. I tylko wtedy mogli sobie pozwolić na jakiś ciepły posiłek.
Kiedy nie było obiadów, głodny, samotny i cicho płaczący w kącie Johny, tęsknił za złotymi czasami i za swoimi dziadkami, do których nie mógł już wrócić. Zgodzili się go adoptować po śmierci jego ciężko pobitej i niemal śmiertelnie zranionej matki, która zmarła pół roku po narodzinach Joego. Uciekła przed swoim mężem tam, dokąd nigdy by się nie spodziewał – do jego rodziców na wieś, bo tylko oni jej już zostali. Najpierw za nimi tęsknił, a potem mu wszystko zobojętniało. Wstydził się swojego życia i tego, kim się stał i nie chciał już wracać.
Jedynym jego pocieszeniem był warsztat, w którym koledzy ojca, zajmujący się naprawą skradzionych komputerów i radiomagnetofonów samochodowych, uczyli go szczegółów ich budowy i naprawy. Widzieli, że ma do tego głowę i wkrótce potrafił już nie tylko rozłożyć i złożyć z powrotem każdą część komputera, ale także tworzyć lub rozbrajać programy wirusowe, szpiegujące lub hakerskie.
I tak, skryty, cichy i skrzywdzony chłopak, o skamieniałym sercu, wyśmiewany przez kolegów ze szkoły za swoją niewiedzę, dysgrafię i analfabetyzm, trafił w końcu na gang i na staruszka, który przypomniał mu własnego dziadka. Miał wrażenie, że razem z nim zastrzelił całe dobro, jakie spotkało go w życiu.
Kiedy trafił do pracy dla Croucketa, myślał, że trafił do piekła i przestał już pragnąć dobra dla siebie. Czuł, że przestał na nie zasługiwać – został sługą samego szatana, a tym samym stał się przeklęty. Jessika miała rację: tkwił w ciemnościach, bo się do nich przyzwyczaił. Bo czuł, że tam jest jego miejsce i na nie zasługuje. Czuł, że ludzie w gazetach mieli rację: jest takim samym śmieciem, jak te rzygi, których wszyscy się brzydzą i które trzeba sprzątnąć.
I dlatego nie pragnął nigdy powrócić do światła. Dopiero, kiedy w jego życiu zjawił się Jack, wyciągnął go na siłę z ciemności, w jakiej tkwił, spojrzał na wszystko inaczej. A teraz musiał poskładać swoje życie na nowo. Jack zresztą też musiał to jakoś zrobić. Uświadomił sobie, że dużo by dał, by wrócić tu teraz znowu. Tu, na tę wieś i zacząć wszystko od początku. „Ale, czy na to zasługuję? Czy uda mi się odbudować to, co już dawno legło w gruzach?”
Skończył palić papierosa, podniósł się i ruszył z powrotem. Kiedy doszedł do domu pana Waltera, znowu zobaczył go przy płocie. Patrzył zakłopotany na Joego, a ręku trzymał słuchawkę bezprzewodowego telefonu. Joe zatrzymał się:
–Coś się stało?
–Ktoś zadzwonił do nas.
–Kto?
–Nie mam pojęcia. Ten ktoś chce rozmawiać właśnie z tobą.
Joe wyrzucił papierosa z ust, podszedł do płotu, wziął słuchawkę od pana Waltera i zaczął:
–Joe.
–Nareszcie. – odezwał się damski, nieznany mu głos. – Spodziewałam się, że się szybciej zjawisz.
–Czego chcesz i kim jesteś?
–Jeśli naprawdę chcesz się tego dowiedzieć, bądź dziś o siedemnastej w siódmym doku. Aha, jeśli chcesz, żeby ona przeżyła, to bądź na pewno. I na czas. – usłyszał jeszcze w słuchawce dziecinne „Ratunku”, zdławione przez rękę przyciskającą usta i transmisja zakończyła się. Oddał słuchawkę panu Walterowi, podziękował i co tchu popędził do chaty.
Kiedy wbiegał do chaty, po drodze usłyszał dochodzący z niej serdeczny śmiech i zdanie rzucone przez roześmianego Jacka: „Następnym razem kupię ci okulary.” Nagle śmiechy umilkły, kiedy wszyscy zobaczyli w drzwiach poważną minę zasapanego Joego.
–Jack, musimy natychmiast jechać, mamy porwanie.
–Jadę z wami. – rzucił Danny. – Albo nie, pojedziecie moim radiowozem. Jeśli to porwanie, to mam prawo do pierwszeństwa na drogach i będziemy szybciej.
–Ja odwiozę Johna do domu, jedźcie. –powiedział Nathan.
Danny w biegu chwycił swoje policyjne rzeczy i wsiadł do wozu razem z Jackiem i Joe. Natychmiast odpalił i wyruszył w drogę.
–Co to jest? – spytał Jack, gdy wyjechali.
–Jeszcze nie wiem. To było dziwne. Jak wracałem ze spaceru, podszedł do mnie dawny przyjaciel mojego dziadka ze słuchawką w ręku i powiedział, że ktoś do mnie dzwoni.
–No i?
–To była kobieta. Mówiła wyraźnie, że mam być o siedemnastej w siódmym doku w porcie.
–Czego ona chce? – dopytywał się Jack.
–Nie wiem, dowiem się, jak przyjadę na miejsce.
–W razie czego, będę cię ubezpieczał. Zdejmę ją...
–Nie, nie będzie żadnego zdejmowania, mamy z tym skończyć.
–Ale jeśli ona nam zagraża...
–Ona ma jakieś małe dziecko. Słyszałem wyraźnie dziecięcy głos, proszący o pomoc. Jak nie dojedziemy do piątej, dziecko zginie.
–Spokojnie, koło trzeciej będziemy w centrum miasta. – powiedział Danny. –Zaraz – zastanowił się – Ona cię zna?
–Nie wiem; ja nie wiem, kim ona jest.
–To skąd ona wiedziała, dokąd dzwonić?
–Może znała... nie nie mogła znać pana Waltera. On sam mówił że nie wie, kto dzwoni. – mówił Joe.
–Skoro znała numer przyjaciela twojego dziadka, to musiała znać i jego i ciebie. – zastanawiał się Danny – I dlaczego akurat w tym dniu? Dlaczego zadzwoniła akurat wtedy, gdy Joe poszedł na spacer i przechodził koło domu kogoś, kto go znał, chociaż pan Walter nie znał dzwoniącej?
–Może znalazła go w książce telefonicznej. – proponował Jack. – Ale skąd wiedziała, że pan Walter jest akurat znajomym twojego dziadka?
Joe milczał przez minutę, zastanawiając się.
–Słuchajcie, przychodzi mi do głowy tylko jedna osoba. A raczej istota. – powiedział w końcu.
–Tak od początku myślałem. Wrócił, jak zapowiedział. – odparł Danny.
–Musimy teraz naprawdę dobrze się zastanowić, co zrobić.
W mieście byli koło trzeciej. W drodze Jack i Joe rozważali możliwe scenariusze działania, ale nic nie mogli ustalić.
–To może zagadasz ją, a ja podkradnę się z drugiej strony. – proponował Joe.
–Wykluczone, dobrze wiesz, że to nie ona. On tylko posługuje się jej ciałem, tak jak w przypadku Bryana. A on wszystko wie. Jeżeli coś spróbujesz zrobić nie tak, ona poderżnie gardło temu dziecku i będziecie je mieć oboje na sumieniu.
–To co zrobimy?
–Nic. Przeciw niemu nic nie można zrobić. Możemy liczyć tylko na cud. Sami widzieliście, że tam w chacie przeniknął mnie do końca i nic nie mogłem zrobić przeciw temu. Tylko Jessika mnie uratowała.
Siedzieli dalej w ponurym milczeniu, bo wiedzieli, że Jack ma rację.
–Zaraz, przecież ty wyraziłeś na to zgodę. – zawołał Danny.
Jack chwilę grzebał w pamięci:
–Faktycznie, powiedział, że czekał tylko na moją zgodę.
–A więc moją ostateczną bronią może być tylko niezgoda na jego działanie? – spytał Joe.
–Nie wiem. – Jack był bezradny, mimo swojego doświadczenia. – To chyba jedyne, co możesz zrobić.
Nie odzywali się więcej, a Joe zastanawiał się. Po kilku minutach, kiedy dojeżdżali na miejsce, było tuż koło piątej. Wtedy Joe podjął ostateczną decyzję.
–Jack, pójdę tam sam, ale bądź w pobliżu, nawet jeśli on będzie o tym wiedział. – Jack zgodził się. – Jeśli nie ma innego sposobu, trudno... wiesz co masz zrobić.
Po dłuższym milczeniu Jack kiwnął tylko głową.
Do piątej siedzieli w milczeniu. Każdy z nich wiedział, że to może być ich ostatnie wspólne spotkanie. Kiedy wybiła piąta, Joe bez słowa wysiadł z samochodu. Obserwowali, jak bez strachu szedł do doku numer 7.
–Cała nadzieja teraz w Jessice. – rzucił jeszcze cicho Danny.
***
Tego samego dnia siostra Bernadetta poprosiła o rozmowę z matką przełożoną.
–Chodzi o zwolnienie mnie z codziennych obowiązków. Chciałam spędzić ten dzień na modlitwie.
–Potrzebuje siostra aż całego dnia?
–Tak, jest pewna osoba... która dziś szczególnie potrzebuje mojej modlitwy. Proszę mi pozwolić dziś się za nią pomodlić.
–Siostra łamie podstawowe zasady. Przed wszystkim, nie może mieć siostra przed nami żadnych tajemnic.
–Ta tajemnica dotyczy mojej przeszłości.
–Tu nie ma przeszłości, zostawiamy ją na zewnątrz z chwilą, gdy przekraczamy tę bramę. – wskazała przez okno na furtę klasztoru.
Siostra Bernadetta milczała chwilę, spuściwszy skromnie oczy, ale po chwili przemówiła:
–Nie wszystkie możemy sobie pozwolić na luksus zostawienia przeszłości za nami. Siostra także.
Matka przełożona otworzyła szeroko oczy:
–O czym siostra mówi?
–Matka dobrze wie, o kim mówię. Proszę, mnie więc zrozumieć. Nie chcę matki szantażować. Wiem, że życie potrafi być okrutne. Ale tak samo jak matka ma tu się kim opiekować, ja też mam grupę przyjaciół, którzy potrzebują mojej pomocy. I to właśnie dziś będą jej szczególnie potrzebować.
Chwilę trwało, zanim matka przełożona się pozbierała na tyle, by odpowiedzieć:
–Dobrze, ma dzisiaj siostra wolne. Ale jutro nakładam na siostrę podwójną liczbę obowiązków.
Siostra Bernadetta podziękowała, ukłoniła się, odwróciła i wyszła. Matka przełożona została jeszcze w swojej celi. Musiała opanować drżenie i strach, „Skąd ona o tym wie?” A siostra Bernadetta udała się wprost do kaplicy, gdzie uklęknęła i zaczęła się modlić. Było jej ciężko. Po kilku godzinach spędzonych w tej samej pozie, bolały ją kolana, łokcie, mięśnie i stawy, ale była wciąż pogrążona w modlitwie i starała się nie zwracać na to uwagi. Matka przełożona zaglądała do niej co pewien czas do kaplicy, by sprawdzić, czy wciąż w niej jest, ale kiedy zajrzała tam po raz dwudziesty z kolei i wciąż widziała ją tam na miejscu, zostawiła ją samą. Było krótko po piątej, kiedy zamiast modlitwy, z ust siostry popłynęły całkiem inne słowa.
***
Joe wszedł do doku i tak samo, jak Jack, pogrążył się w całkowitej ciemności. Nie odczuwał strachu. Był za to gotowy rzucić wyzwanie facetowi w czarnym płaszczu. Szedł powoli w kierunku dziewczyny, trzymającej w rękach małą dziewczynkę. Jedną ręką przystawiała jej nóż do gardła, a drugą mierzyła w niego ze sporej wielkości rewolweru. Dziewczynka cicho kwiliła przez knebel na ustach.
–Proszę, proszę, punktualny, jak zawsze. – powiedziała – Witaj Joe.
–Puść tę małą, masz mnie. Czego ode mnie chcesz?
–Chciałem cię zobaczyć, nie widzieliśmy się szmat czasu. Nie cieszysz się na mój widok? Mam teraz takie piękne ciało.
–Puść ją.
–Bo co mi zrobisz? – roześmiała się.
–Puść ją, albo...
–Albo...hm, nie masz na mnie nic, mój mały złoty Johny. – uśmiechała się – Ale masz rację, nie chodzi mi o nią, tylko o ciebie. – odepchnęła dziewczynkę kolanem, wypuściła nóż i chwyciła broń wycelowaną w Joego obiema rękami. Dziewczynka tymczasem upadła twarzą na podłogę, po czym błyskawicznie podniosła się i jak najszybciej pomknęła z głośnym płaczem do drzwi wyjściowych. Dziewczyna w tym czasie nie spuszczała z niego oczu ani rewolweru. – Na kolana – rozkazała, a Joe spełnił rozkaz. – Ręce do góry. – Joe, podniósł ręce do góry.
–Zostaw tę dziewczynę w spokoju. Ona nic nie zrobiła.
–Nie. Jeszcze nie. – uśmiechała się dziewczyna. – Ale nadchodzi jej godzina. Powiedz mu moja słodka, z czym do niego przyszłaś, powiedz, jak wielką ranę ci zrobił w sercu. – twarz dziewczyny zmieniła się. Była teraz wściekła i bliska płaczu – Zamordowałeś mojego brata, to ci chciałam powiedzieć! Rok temu Geoffrey skończył akademię policyjną. Wyjechał na swój pierwszy patrol i zginął z twojej ręki!
–Skąd wiesz, że to ja?
–On to mi to pokazał! Pokazał mi dokładnie, jak celujesz w niego! W jego głowę! Z tego doku! – Joe gorączkowo szukał tego przypadku w pamięci – tyle ich było – Geoffrey wpadł w śpiączkę, z której nigdy się nie obudził! I ty to sprawiłeś! Gdyby nie ty, mój brat żyłby do dziś! A teraz ty zginiesz z mojej ręki! – Twarz znów złagodniała – Widzisz, ile szkód narobiłeś? Miałbym teraz setki takich okazji, jeśli nie tysiące, żeby cię w końcu dostać. Albo lepiej jego. A teraz ona zemści się na tobie. – dziewczyna odbezpieczyła broń i wtedy słowa popłynęły same z ust Joego:
–Poczekaj, jeśli mam zginąć, to chcę się przynajmniej wypowiedzieć po raz ostatni. Tobie to nie zaszkodzi, a mi ulży, więc co ci zależy?
–Ostatnie życzenie skazańca? A proszę, gadaj sobie.
–Mówię teraz do ciebie, dziewczyno. Wiem, że gdzieś tam jesteś. Chowasz się w nim, bo wydaje ci się, że to twój wybawca, tak? Ja kiedyś tak samo myślałem. Stałem przed człowiekiem z giwerą w ręku i celowałem w niego z niej. To był pierwszy raz, kiedy komuś odebrałem życie. Potem przyszedł on i obiecał mi, że ochroni mnie przed konsekwencjami, że nie będę musiał iść do więzienia za to, że zabiłem. A teraz ty jesteś w tej samej sytuacji. Masz zabić mnie, żeby zemścić się za tę ogromną ranę w twoim sercu i za swojego brata. Ok, to sprawiedliwe. Nie wyobrażaj jednak sobie, że to ci przyniesie jakąkolwiek ulgę. Może chwilową tak, ale zaraz potem będziesz mieć potworne poczucie winy, za to że zabiłaś człowieka. Nie ważne, że był zwykłym szumowiną. Odebrałaś życie człowiekowi. I wtedy ucieknie z ciebie część twojego życia, tak jak uciekła wtedy ze mnie. Myślisz, że on cię tak zostawi i pójdzie? On nie przestanie. Będzie cię nachodził i wykorzystywał, tak jak wykorzystywał mnie, dopóki się mu nie sprzeciwiłem i nie przestałem zabijać na jego zlecenie. – twarz przez chwilę zmieniła się na tę cierpiącą, ale zaraz pojawiła się ta spokojna – Widzisz sama, już nawet teraz nie chce cię wypuścić. Będzie cię zmuszał do zabijania kolejnych ludzi, bo będzie miał na ciebie dowód twojej pierwszej zbrodni, a potem kolejnych. Jeśli nie będziesz chciała iść siedzieć, to zabijesz następny raz i następny. Kolejne zbrodnie będą ci sprawiać coraz mniej problemów, bo za każdym razem będziesz miała w sobie coraz mniej życia. Aż w końcu całkowicie pogrążysz się w depresji i zapomnieniu, tak jak reszta nas i będziesz tak samo błagała o śmierć. Czy tego właśnie chcesz? Jeśli chcesz, zabij mnie teraz, ale pamiętaj, że za jakiś czas to ty będziesz na moim miejscu, a jakiś inny człowiek będzie do ciebie mierzył za popełnione zbrodnie. Tak więc śmierć, zamiast przynieść ci ulgę, przyniesie ci tylko śmierć twoją i twojej duszy i nic więcej.
Nagle dziewczyna zawołała do siebie:
–No strzelaj, na co czekasz? – pokazała się zrozpaczona twarz – Nie, nie mogę, nie chcę tak żyć. – i rozgniewana twarz – Chcesz pomścić śmierć brata, czy nie? Czy na darmo umierał? Tak? To chcesz przyznać? – Dziewczyna nadal nie strzelała, a usta Joego mówiły dalej same:
–Nie proszę o życie dla siebie, nie zależy mi na nim. Ale zależy mi na twoim życiu. A jestem pewien, że twój brat chciałby, żebyś żyła pełnią życia. A jeśli teraz zabijesz, to on cię nie wypuści, aż skończy się cała twoja energia życiowa. A wtedy wyrzuci cię, jak stare, puste pudełko. Tak, zabiłem twojego brata, a teraz tego bardzo żałuję. Nie jestem w stanie mu przywrócić życia, ale ty, zabijając mnie, też tego nie zrobisz. Pogrążysz tylko siebie samą w śmierci. Jedyne, co teraz mogę zrobić, to błagać cię o przebaczenie, na które nie zasługuję. I błagam cię, bo tylko tak możesz przerwać ten piekielny krąg, zapobiec kolejnym zbrodniom i zachować swoje życie do końca. Dlatego nie błagam cię o zapomnienie o mojej zbrodni, ale o przebaczenie.
Pistolet nadal tkwił nieruchomo w rękach dziewczyny. Twarz jej się zmieniła. Przekrzywiła głowę, a z cierpiącej twarzy popłynęły łzy i powiedziała:
–Przebaczam.
Wtedy z potwornym rykiem z dziewczyny podniosła się czarna mgła, a ona sama wypuściła pistolet z ręki i upadła na podłogę jak szmaciana lalka. Mgła przez chwilę unosiła się nad nimi, jak olbrzymie czarne tornado. Joe cały czas protestował głośno: „Nie, nie zgadam się”, aż w końcu uderzyła w niego, jak czarna błyskawica. Zdrętwiał.
Widział, jak spełnia się jego najgorszy koszmar: w jego ręce i nogi, z tym samym ogłuszającym rykiem wpełzała czarna mgła. „To już koniec.” – pomyślał – za chwilę wejdzie tu Jack i mnie zabije.” Istotnie, Jack, nie zwracając uwagi na rozgrywający się dramat, wszedł z pistoletem, wycelowanym w Joego i przygotowanym do wystrzału. „Boże, nie odbieraj mi życia, proszę cię.” – pomyślał sam Joe w ostatniej chwili. – „Jeszcze nie, proszę. Chcę jeszcze trochę pożyć. Chcę żyć z nią i dla niej.” Kiedy mgła zdążyła się już cała schować w środku, Joe spojrzał na Jacka bez strachu i spokojnie – oczy miał puste i zimne. Jack położył palec na spuście i zamknął oczy.
Wtedy zapanowała kompletna cisza, a znikąd wydobyło się to samo, oślepiające światło, które widzieli w chacie. Rozbłysło, poraziło wszystkich i wszystko swoim blaskiem i powoli zagasło, nadal w kompletnej ciszy. Po tym wszystkim Joe siedział jak sparaliżowany na podłodze, Jack stał w miejscu, nadal trzymając pistolet wycelowany w Joego, a dziewczyna siedziała obok i szlochała głośno. Na zewnątrz, zamiast słonecznego popołudnia panował późny wieczór.
–Joe? To ty? – spytał Jack.
–Tak, to ja, nie bój się. – odparł głucho.
–Nie mógł cię dostać? Nie wierzę w to. To na pewno ty? – Jack wciąż mierzył do Joego.
–Tak, Jack, już spokojnie, możesz to odłożyć. – powiedział wstając. Jack ponownie zabezpieczył broń. Joe zwrócił się teraz w stronę dziewczyny. – Hej, możesz wstać? – chciał podejść do niej, ale odsunęła się. Zatrzymał się wtedy – Nie zrobię ci nic złego. Chcę ci tylko pomóc wstać. – Zapłakana i roztrzęsiona dziewczyna wyciągnęła do niego drżącą rękę. Podszedł do niej razem z Jackiem i pomogli jej się powoli podnieść. Bolały ją wszystkie kości i mięśnie. Była otępiała. – Wezwałeś gliny?
–Danny już to zrobił. Za chwilę tu będą. – I w tej samej chwili usłyszeli policyjne syreny. Po chwili pierwsi policjanci zaczęli wbiegać do hali, ale było jeszcze daleko do całej trójki.
–Co to było? – zapytała rozpłakana dziewczyna.
–To było to, co zmuszało nas do zabijania przez tyle lat. To było zło.
–Myśmy się na to zgodzili, Joe.
–Nie mieliśmy wyboru, tak jak ona. Zabijałbyś, gdybyś nie musiał? – Jack zaprzeczył – No więc mogę powiedzieć, że właśnie to coś powodowało, że odebraliśmy życie tylu ludziom. A ten, kto się nie zgodził na współpracę, lądował w kiciu albo na krześle elektrycznym. Ale kto tego wszystkiego nie przeżył, nic nie zrozumie.
–Czy we mnie też to siedziało?
–Mam nadzieję, że tylko przez chwilę. Zobacz, ile odebrało ci już energii; cała jesteś obolała i nie możesz się ruszać. Gwarantuję ci, że jeszcze trochę, a zmusiłby się do poderżnięcia gardła tej małej.
–Faktycznie. Powiedział, że jeszcze nic nie zrobiłam. Ale gdy mnie zmusił do kolejnych zbrodnii... Nie zniosłabym tego. – wtedy pozwolił, by policjanci przejęli obolałą dziewczynę, usłyszał jeszcze – Stójcie, jeszcze jedno – policjanci przystanęli – Powiedz mi, że nie zabiłeś go, bo chciałeś, tylko dlatego, że byłeś do tego zmuszony.
Joe nie wiedział, co powiedzieć. Postanowił wyznać prawdę:
–Nic do niego nie miałem. Wszedł mi w drogę. Był zbędnym świadkiem, to wszystko. Teraz mogę ci tylko wyznać, że bardzo tego żałuję teraz. Nie strzeliłbym do niego, gdybym nie musiał.
–Dzięki, to mi wystarczy. – Dziewczyna odwróciła się i poszła wsparta na ramionach policjantów do radiowozu, a oni ruszyli do wyjścia.
Milczeli, wciąż na nowo przeżywając to wszystko, co tak niespodziewanie ponownie stało się częścią ich życia. To, czego obaj przed momentem byli świadkiem, uświadomiło im, że byli za mali i za głupi, żeby w ogóle pojąć, co się stało tam w doku i w chacie. I być może nigdy tego nie zrozumieją. Czuli jednak lęk i respekt przed tą tajemniczą białą, cichą siłą, która niespodziewanie przychodziła za każdym razem, kiedy, wydawało się, że już nic nie pomoże. Żaden z nich nie wiedział dlaczego i jak się zjawiała, ale wiedzieli, że od niej zależy teraz ich życie.
Zanim wyszli z doku, Jack powiedział jeszcze:
–Zaczekaj, chcę cię o coś poprosić. – Joe przystanął i odwrócił się do niego – Jeśli kiedykolwiek będzie tak, że nie dam rady mu się sprzeciwić...
–Jasne, stary, nie ma sprawy.
–Będziesz w stanie?
–Dam radę, nie martw się.
–Dzięki.
Na zewnątrz czekał już na nich komisarz i zapłakany Danny. Nie zwracając uwagi na swojego zwierzchnika, ani na kręcących się wokół nich policjantów, bez słowa podszedł do Joego i uściskał go, nie kryjąc łez. Joe uśmiechnął się i odwzajemnił uścisk. Już nie czuł się dziwnie. Po raz pierwszy od kiedy opuścił dom dziadków, czuł wdzięczność za okazaną mu wrażliwość i ciepło. I czuł radość z tego, że żyje.
6. Trudne rozmowy
Prowadzący śledztwo przesłuchiwał Jacka, Joego i dziewczynę wiele razy. I za każdym razem nie wiedział, jak ma zapisać to, co wszyscy razem zeznawali i jak się do tego odnieść. To było ponad jego siły i ponad jego rozum. Poprosił więc o pomoc wszelkich znawców spraw nadprzyrodzonych.
Po zapoznaniu się ze sprawą, orzekli, to samo, co poprzednio – uczestniczyła tu w obu wypadkach bliżej nieokreślona siła, której ludzie nie potrafią zdefiniować ani określić w żaden sposób. Wszyscy bali się nazwać to po imieniu. Nie wiadomo, czy była to w czystej postaci Boża Moc, czy nie – nikt nie mógł potwierdzić tego na sto procent. Poza tym, nikt jeszcze nie miał do czynienia z czymś podobnym.
Wszystkie dokumenty trafiły do szeregu spraw nierozwiązanych i ściśle tajnych, jednak i tak wkrótce wszystko wydostało się na zewnątrz. Wszystkie media przyczepiły się do tego, co dziewczyna opowiadała o dwóch niezwykłych zbrodniarzach, których spotkał, niezasłużony zdaniem większości, zaszczyt obcowania z nadprzyrodzoną siłą. Teraz już obaj nie mogli się nigdzie ruszyć, by nie spotkać jakiegoś wścibskiego dziennikarza, wściekłego krewnego swoich ofiar, bądź nawiedzonego fana. Opędzali się od wszystkich i nie chcieli z nikim rozmawiać ani obcować.
Opowiedzieli o tym natomiast podczas następnego spotkania z Nathanem i Dannym. Oni, ku ich zaskoczeniu uznali, że powinni się tym podzielić z ludźmi nie tylko historią ze światłem i ciemnością, ale także historiami swoich dawnych żywotów. Danny przekonywał, że to pomoże w zmianie ich ogólnego wizerunku z groźnych bandytów na nawróconych obywateli. Ten argument nie trafił do żadnego z nich. Nathan z kolei stwierdził, że ludzie, których skrzywdzili mają prawo wiedzieć, kim są ich oprawcy i dlaczego popełniali dane zbrodnie. I że obaj muszą poinformować ludzi, że skończyli z poprzednim życiem. I to ich przekonało.
Postanowili wziąć udział w jednym ze spotkań, wysłuchać choć części historii skrzywdzonych ludzi i spróbować im wytłumaczyć, w jakiej sytuacji znaleźli się oni sami. Później brali udział już regularnie w audycjach i na spotkaniach, na które przychodziły tłumy ludzi, aby na własne oczy poznać dwóch wielokrotnych morderców, którzy śmieli twierdzić że zasługują na dalsze życie.
Jack wielokrotnie rozmawiał o tym z Jessiką. Dziesięć minut tygodniowo, to jednak było stanowczo za mało, jak na dobrą, zakończoną jakimkolwiek wynikiem rozmowę. Jessika za każdym razem mówiła, że wie o wszystkim, ale stara się nie nadużywać mocy. Mogła tylko dawać porady. Powiedziała też, że byli najlepszymi ludźmi faceta w czarnym płaszczu, a ponieważ zwrócili się przeciwko niemu, teraz będzie szukał każdego, kto da mu wolną rękę i pozwoli mu sterować swoim życiem, by dobrać się do nich dwóch i uczynić z nich na powrót swoje marionetki.
Ale nie powiedziała mu o tym, że modliła się za nich cały dzień, że to dzięki niej Joe wypowiedział cały monolog przed dziewczyną i uratował swoje życie. Z każdym nowym spotkaniem mówiła coraz mniej, była coraz bardziej cicha i coraz bardziej daleka. Spotkania trwały coraz krócej.
Najzimniejsze spotkanie od lat Jack przeżył, kiedy przeszyła jego serce słowami ostrymi, jak sztylety wspomnień, którymi dźgał go w chacie bez litości John. Od dawna miał wrażenie, że Jessika odsuwa się od niego coraz bardziej. Bolało go to, więc powiedział jej to tego dnia, kiedy już nic więcej nie mieli sobie do powiedzenia:
–Co się z tobą dzieje? Dlaczego stałaś się taka zimna?
Jessika milczała długo.
–Chcę, żebyś był szczęśliwy, dlatego więcej nic ci nie powiem. To jest nasze ostatnie spotkanie, Jack. Teraz będziemy się kontaktować tylko za pomocą listów.
–Co? Co ty mówisz? Jessika, proszę, powiedz o co ci chodzi?
–Żyj pełnią życia i bądź szczęśliwy. Zaufaj mi, że wkrótce się wszystko wyjaśni. Żegnaj Jack. – zamknęła okienko i odeszła.
Jack nie wiedział, co ma o tym myśleć. Krzyczał za nią jeszcze parę razy rozpaczliwie, ale nie otworzyła już. Szedł jak trup z powrotem, a gorzkie łzy same spływały mu po twarzy. Był sam! Znowu był sam! Jessika się od niego odcięła. Nie rozumiał dlaczego, ale było to dla niego zbyt brutalne. Odcięte nagle serce bolało i krwawiło. Nie wiedział, co zrobił nie tak, ale wiedział jedno – to już nie była Jessika. Tamta kobieta zginęła, kiedy ostatecznie rozstały się ich ręce przy bramie. Wtedy, kiedy trzymał ją ostatni raz. Siedział sam na brzegu pustej drogi i płakał gorzko.
***
Siostra Bernadetta zamknęła okienko tak szybko, jak się dało, żeby Jack nie widział jej łez. Ją również bolało to, co zrobiła, ale wiedziała, że tak musi być. Jej wizje to jej podpowiadały, a moc żądała tego od niej coraz usilniej. Musiała teraz zostać sama i pogrążyć się w swojej misji tu i teraz oraz w modlitwie za losy wszystkich przyjaciół i wszystkich dziewczynek tu przebywających. Nadchodziły bowiem ciężkie czasy dla nich, oraz to, co miało nastąpić w dalekiej przyszłości.
Odeszła od okienka. Pogrążając się w niemym bólu i płaczu, oparła się na jednej z kolumn, pokrytych powojem. Nie zdziwił jej szelest i chrobot dochodzący z góry, bowiem wiedziała, że za chwilę z ciasnego tuneliku wyjdzie Conchita. Po chwili dziewczynka wyczołgała się i zeszła na dół po powoju. Oczy również miała mokre od łez. Rzuciły się sobie w objęcia i gorzko płakały.
–Dlaczego siostra go tak zraniła? Przecież siostra go kocha. I on siostrę też. – zanosiła się płaczem Conchita.
–Właśnie dlatego, że go kocham to zrobiłam. – płakała Bernadetta.
–Nic z tego nie rozumiem.
–Zrozumiesz, kiedy pokochasz kogoś tak mocno, że nie będziesz się bała go zostawić dla kogoś lepszego od ciebie.
Conchita oderwała się od Bernadetty.
–Według mnie, robi siostra błąd, ale to siostry sprawa.
–Może masz rację, może popełniam błąd. Ale jestem teraz siostrą i moje życie nie może teraz należeć do nikogo innego, niż do naszego Pana, prawda? – wciąż załzawiona Conchita patrzyła na siostrę spokojniej i po chwili pokiwała głową. Wiedziała, że siostra Bernadetta ma rację. – Miłość wymaga największych poświęceń z naszej strony. I ty kiedyś też to poznasz. – Conchita drgnęła i chciała siostrę spytać o wyjaśnienie, ale z daleka zawołała je obie na obiad siostra Angelika – Chodźmy już, bo się spóźnimy. – poszły obie do sali, ocierając łzy.
***
Kiedy płacz minął, zszedł na dół z góry i udał się do parku. Joe miał dziś normalny dzień pracy, więc nie chciał jeszcze iść do hotelu. Chciał w jakikolwiek sposób opanować ból, jaki mu sprawiła. Pomyślał, że mógłby pójść do baru i znowu zalać smutek, ale po tamtej kompromitacji w chacie natychmiast odrzucił tę możliwość.
Postanowił więc uciec się do starego dobrego sposobu i popatrzeć na ludzi w parku. Było przedpołudnie i niewiele ludzi kręciło się w nim. Wpatrywał się więc w drogę przed sobą i co rusz ukradkiem ocierał łzy, lub pociągał nosem. W pewnej chwili usłyszał dziecięce głosy na placu zabaw. Nie było w tej chwili lepszej okazji, więc poszedł tam, usiadł na jednej z ławek i patrzył na bawiące się dzieci.
Na placu dokazywały dzieci w różnym wieku. Kolorowe sweterki i spodenki, jasne i ciemne małe główki skakały tu i tam, wszędzie było ruchliwie, głośno i radośnie. Sam Jack w środku czuł się całkiem inaczej – znowu była w nim cisza, pustka i ciemność. Siedział i ledwo je dostrzegał. Cały czas widział za to pochmurną twarz Jessiki i słyszał jej okrutnie tnące słowa: „To nasze ostatnie spotkanie, Jack.” „Ucięła to wszystko tak nagle. Co jej się stało? Czyżby ta dziwna moc przejęła nad nią aż taką kontrolę?”
Między innymi dziećmi, które wciąż ganiały to tu, to tam, jego uwagę przykuła jedna dziewczynka, która już od dłuższego czasu kucała nad piaskiem i przy czymś dłubała rękami. Skoncentrował się na niej. Po dłuższej chwili zorientował się, że dziewczynka próbuje zawiązać but, ale nie wychodzi jej to. Wstał więc, poszedł do niej i zapytał:
–Hej, pomóc ci z tym butem?
Dziewczynka podniosła głowę do góry i popatrzyła ufnie na Jacka.
–Tak, nie mogę go zawiązać. Mama mi pokazywała, jak to zrobić, ale nie pamiętam.
Jack schylił się koło niej.
–Daj sznurowadła. – wziął dwa sznureczki i tłumaczył – Najpierw robisz pętelki, o tak. Potem robisz iks – skrzyżował obie sznurówki – potem robisz tunel – przeciągnął jedną z pętelek pod drugą – Wyciągasz, i pociągasz. – but był zawiązany, a dziewczynka uśmiechała się. – No, to teraz ty. – rozwiązał but, a dziewczynka powtarzała powoli czynności i słowa
–Pętelki, iks, tunel, wyciągam i pociągam. – udało jej się samodzielnie zawiązać but, więc uśmiechnęła się szeroko, klasnęła kilka razy w dłonie i zawołała.
–Świetnie! I udało ci się za pierwszym razem. Powinnaś dostać za to lizaka.
–Mamo! Mamo! Ten pan nauczył mnie wiązać buty! – na dziewczynkę zwróciła uwagę chuda kobieta z czarnymi, krótko, niemal do skóry ostrzyżonymi włosami. Ubrana była w poszarpane dżinsy, białe koszykówki i zielony, powyciągany męski sweter. Akurat czytała książkę i kiedy oderwała się od lektury i zobaczyła Jacka, jej twarz zmarszczył gniew. Podeszła szybko do córki, pociągnęła ją mocno za rękę, szarpnęła do góry i powiedziała cicho, ale stanowczo:
–Powiedziałam ci, żebyś nie zadawała się z obcymi. – teraz odciągała córkę, szarpiąc ją za ramię.
–Aua! Mamo, to boli! – skarżyła się dziewczynka.
–Proszę ją zostawić, to tylko dziecko. – Jack nie mógł na to patrzeć.
Kobieta odwróciła się do niego i patrząc na niego z gniewem, powiedziała:
–Odwal się ode mnie i od mojej córki.
–Mamo, ale ten pan mnie nauczył...
–Nie zbliżaj się do niego, to bardzo zły człowiek. – usłyszał Jack.
Przez chwilę jeszcze bił się z myślami, żeby pobiec za nią i spytać, dlaczego jest zły, skoro tylko pomógł jej dziecku zawiązać buty. Ale przypomnienie o atakach ludzi, powstrzymywanych przez uzbrojonych policjantów podczas wywiadów, o złośliwych reportażach i nagonka prasowa przypomniały mu, gdzie społeczeństwo umieściłoby go najchętniej. Posiedział więc jeszcze chwilę w piaskownicy, po czym wstał i poszedł dalej parkiem. Był ponownie zbitym, zdruzgotanym i samotnym wyrzutkiem społeczeństwa. Miał już nigdy nie wypić ani kropli alkoholu... ale teraz to już nie miało żadnego znaczenia.
***
Słoneczne piątkowe popołudnie nastrajało wszystkich do wyjścia z domu i przespacerowania się choćby po ulicach miasta. W takim nastroju był dziś również Nathan, dlatego jego wybór padł na odwiedziny u Evity. Ale jego umysł był daleki od radosnej, słonecznej aury. Panowała w nim cisza i ten rodzaj spokoju, kiedy wiadomo, że nic nie uchroni nas przed tym, co i tak kiedyś miałoby nastąpić.
Akurat dziś nikt nie zapowiadał odwiedzin, więc podjął ostateczną decyzję i tak jak stał, wsiadł w samochód i pojechał drogą, którą jeździł co tydzień do zakładu karnego dla kobiet. Wszyscy akurat byli w drodze do miasta albo wyjeżdżali na weekend na wieś, więc droga dłużyła mu się w korkach, ale wtedy miał właśnie czas na przemyślenie tego, co powie i by oswoić się z tym, co zamierzał zrobić.
Kiedy dojechał w końcu pod zakład, wciąż jednak był w rozsypce i nie wiedział, jak skleić choćby jedno zdanie. Postanowił się zdać na wewnętrzny spokój i rozwagę i w ten sposób możliwie najlepiej wyjaśnić Evicie powody swojej decyzji. Siedział jeszcze chwilę w samochodzie, zbierając w sobie odwagę. Wyszedł kiedy był gotowy i ruszył do ogromnej, szarej bramy. Pod nią czekali już inni ludzie. Jeden z nich podszedł i zadzwonił.
Po chwili w małym okienku pokazała się twarz policjantki. Zamknęła okienko i po chwili usłyszeli szczęk otwieranych zamków. Przeszli wszyscy gęsiego przez wąską bramę i wolno poszli w stronę brzydkiego, betonowego budynku, w którym zawsze odbywały się widzenia. Nathan pozwolił się obejrzeć i sprawdzić strażnikowi i wszedł dalej. W białej sali, przedzielonej na pół pleksiglasową grubą szybą i przedziałkami dla widzących się osób usiadł na jednym z krzesełek i czekał.
Był tak zamyślony, że ocknął się dopiero wtedy, gdy usłyszał pukanie w pleksiglasową powłokę. Spojrzał na Evitę. Siedziała przed nim z ogoloną głową i uśmiechała się do niego. Odwzajemnił uśmiech i wziął w rękę słuchawkę.
–Hej, co tam słychać mój wielki farmerze? Stęskniłam się za tobą.
–Ja też. Zbieram dla ciebie mnóstwo energii i całe mnóstwo marmolady jabłkowej. – powiedział. Starał się, żeby to wyglądało jak zwykle, ale Evita od razu wyczuła w jego głosie sztuczność. Od razu spoważniała.
–Nathan, ty wcale się nie cieszysz, że mnie widzisz.
–No, jak to, żartujesz sobie? Szaleję za tobą.
–O co chodzi? Mów.
Nathan westchnął, spuścił głowę i zamknął na chwilę oczy.
–Ty zawsze to jakoś tak wyczuwasz.
–Mam intuicję. Nie owijaj w bawełnę, wiesz, że tego nie lubię. Mów, o co ci chodzi.
–Evita... nie zrozum mnie źle, ale... musimy się rozstać. – oczekiwał jakiejś reakcji, ale Evita milczała, więc kontynuował – Kocham cię, wiesz dobrze o tym, ale wiem, że jest ktoś, komu chcesz... i nawet powinnaś oddać swoje serce bardziej niż mnie.
–Nathan, ja należę tylko do ciebie. Nie zdradziłam cię z nim. Chcę zostać z tobą do końca.
–Nie, ty chcesz być z nim. I nawet powinnaś z nim być.
–Pamiętasz, co mówiliśmy? Ty i ja pasujemy do siebie jak długopis i nakrętka. Nie ma i nie będzie drugiej takiej pary jak my.
–To prawda. Jednak nie będę ukrywał, że czasami mnie strasznie wkurzasz tymi swoimi pomysłami. Dużo rzecz mnie kręci i jestem tolerancyjny, ale czasem naprawdę przeginasz.
–Przeginam?
–Tak. Tak jak wtedy z Jessiką.
–Przecież to ci się podobało.
–Nie, to było krępujące dla mnie. To... było brudne... zbyt brudne, ale chciałem się do ciebie dopasować. Chciałem, żebyś była szczęśliwa.
–I dlatego tylko się na nią zgodziłeś?
–Tak.
–Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Nie byłeś ze mną szczery.
–Ty też nie byłaś ze mną do końca szczera. Ani w sprawach firmy, ani względem Joego. Tak Joego, bo to o niego ci chodzi.
Evita zaczęła ronić łzy.
–A jak niby miałam ci to powiedzieć, skoro byliśmy razem? Potraktowałam to jak coś przelotnego, co mi minie.
–I co? Minęło? – Evita milczała, a łzy nadal spływały jej po policzkach w milczeniu – Przyrzekliśmy sobie oboje brutalną szczerość, więc mów prawdę. – Evita pokręciła głową – Widzisz, miałem przeczucie od początku, że między wami jest coś więcej niż tylko przelotne emocje. – Milczał chwilę – To wy należycie do siebie. I tak będzie nawet jeśli oboje nadal będziecie się tego wypierać. Dlatego pomyślałem, że w końcu trzeba wziąć byka za rogi i chcę cię zapytać o to. Tylko odpowiedz szczerze. Kochasz go?
–Kocham go i chcę być z nim. – Evita wypowiedziała to szeptem i zacisnęła oczy i usta, by nie rozpłakać się na głos.
–Dzielna dziewczynka. – teraz jemu drżał głos i miał oczy pełne łez. Popatrzył w górę i otarł je. – Za chwilę pójdę. Ale przedtem powiem ci coś. To, że się rozstajemy, nie znaczy, że przestaję ciebie kochać, ty wariatko. Kocham cię i zawsze będę cię kochał. I dlatego zrobię dla ciebie wszystko, żebyś była szczęśliwa.
–A co ty zrobisz? – spytała płaczliwie Evita.
–O mnie się nie martw, poradzę sobie. Tak musi być Evito i dobrze o tym wiesz. Prędzej, czy później i tak rozstalibyśmy się. A ja wolę to zrobić teraz i zostawić ci faceta, na którego naprawdę zasługujesz. To wszystko. Lepiej będzie, jak już pójdę.
–Odwiedzisz mnie jeszcze?
Nathan pokręcił głową.
–Lepiej będzie, jeśli odwiedzi cię ktoś inny. A teraz żegnaj. To nasze ostatnie spotkanie. – Nathan otarł następne łzy, odłożył słuchawkę, wstał i zażądał wyjścia. Evita również wyszła płacząc. Evita spędziła ten dzień w całkowitej ciszy i samotności, dopóki nie zasnęła. Nathan także chciał się zaszyć gdzieś w lesie i spędzić w ponurej ciszy cały dzień, ale ktoś pokrzyżował mu plany.
***
Tego samego weekendu bowiem Jack poprosił o dodatkową robotę, a Joe miał wolne. Nudził się sam. Coś go tknęło tym razem i zamiast jak zwykle szukać kolejnej rudej albo czarnowłosej prostytutki z długimi, falującymi włosami, zebrał się i pojechał do chaty Nathana. Przywitali się jak zwykle serdecznie, po czym Nathan dał mu coś ciepłego do zjedzenia i wymienili się informacjami na temat minionego tygodnia.
Joe opowiadał o przekręcie z podsłuchem, jaki zastosował, by zgarnąć kolejną szajkę należącą do jednego z gangów handlującym żywym towarem i zgarnęli kolejną partię dziewczyn nielegalnie zwerbowanych do przymusowej prostytucji. Nathan opowiadał, że wreszcie odwiedził go któryś z sąsiadów. Widząc, że nie zagraża mu nic złego, zaprosił jeszcze dwóch koleżków i od tej pory przychodzą do niego raz w tygodniu, co niedzielę na partyjkę pokera lub brydża.
Kiedy Joe zjadł, Nathan powiedział, że czeka ich robota w pobliskim sadzie. Sąsiad zgodził się, by Nathan zbierał jego jabłka których w ogóle nie potrzebował. A on już planował sprzedaż jabłek i marmolady, a przyszłym roku chciał spróbować zrobić wino jabłkowe i ocet. Joe przebrał się więc i poszli.
Joe czuł się wspaniale. Ostatnio przeprowadzona akcja poszła świetnie, był w sadzie, w którym uczył się wspinania się po drzewach jako dzieciak, a teraz uczciwie pracował w tym samym sadzie z facetem, który powoli przywracał domowi jego dziadków dawną świetność. Podziwiał Nathana za jego opanowanie, wytrwałość i konsekwencję w dążeniu do celu. Tych cech było zresztą dużo więcej. Jemu samemu brakowało po trosze każdej z nich. Wydawało mu się, że nie sięga nawet do pięt Nathanowi i dlatego nawet nie śmiał myśleć o tym, by Evita kiedykolwiek zostawiła go dla takiego chłystka jak on.
Kiedy dzień chylił się ku zachodowi, nazbierali dwie ogromne skrzynie jabłek. Ciągnęli i pchali je wspólnie, na specjalnie skonstruowanych wózkach w stronę domu. Wypakowali je w stodole i tam pozostawili. Od ostatniego spotkania Nathan z zarobionych już pieniędzy kupił dwie krowy i świnię. Pokazał Joemu, jak robić paszę i kazał nią nakarmić zwierzęta. Pochwalił go i stwierdził, że na dziś starczy roboty.
Obaj umyli się na podwórku pod szlauchem i przebrali w czyste rzeczy. Potem odgrzali i zjedli resztę potrawy, którą wcześniej przygotował Nathan. Następnie wynieśli dwa krzesła na werandę i usiedli przy włączonej lampie i palili papierosy. Wpatrywali się w wieczorne niebo i wsłuchiwali w cykady świerszczy grających w trawie.
Joe wysunął się na krześle i oparł nogi o poręcz werandy. Głowę oparł na oparciu krzesła i trwał tak w ciszy. Raz za razem pociągał papierosa i wypuszczał dym. Było mu tak dobrze, jak jeszcze nigdy. Wreszcie mógł się cieszyć uczciwym życiem, a odkąd ta dziwna moc pomogła mu się wydostać ze szponów czarnej mgły, chciało mu się żyć. Chciał normalnie żyć, jak zwykł mówić Jack. Postanowił powiedzieć o tym Nathanowi.
–Mógłbym tak spędzić całe życie. – powiedział.
–Na werandzie?
–Nie, tu na wsi. – uśmiechnął się. – Gdybym rzucił pracę jako agent i zamieszkał tu, nauczyłbym się porządnie roboty przy tym wszystkim... – zakreślił ręką kółko w powietrzu – myślę, że nie byłoby problemu.
–Nie wytrzymałbyś długo.
–Ja? Człowieku, ja się tu urodziłem i wychowałem. Dziadek i babcia mnie tu wychowywali do szóstego roku życia.
–A potem?
–A potem... stery przejął mój ojciec. Znalazł mnie przez policję i ściągnął ze wsi do miasta. – pociągnął papierosa i spochmurniał – A tam, zamiast uczyć się, jak się się pisze i czyta, uczyłem się kraść dla niego flaszki i fajki ze sklepu. A potem kradłem z nim biżuterię ze sklepów i... samo poszło.
–Odwiedziłeś kiedyś dziadków?
Pociągnął znów papierosa i zaprzeczył.
–Wstyd mi było. To dziadek zaczął mnie uczyć czytania i pisania. I to na podstawie tekstów z Biblii, a ja potem o tym wszystkim zapomniałem. Poza tym, byłem za mały, żeby się ojcu sprzeciwiać. A jak byłem już dość duży, to dziadkowie poumierali i tak... zostałem z ojcem.
–W sumie wszystko, co dobre, kojarzy ci się z tym domem.
–Z tym domem i tą wsią. Kiedyś ci ludzie tutaj byli serdeczni i otwarci. Teraz wydaje się, że zamykają się na klucz, jak tylko widzą obcego.
–Ci faceci, z którymi gram w brydża, mówią o tobie, wspominają, jak to kiedyś z tobą było. Więc nie jesteś tu obcy.
–Jestem, jestem. Widzę jak mnie obserwują zza firanek i boją się wyjść na ulicę, kiedy idę.
–W końcu jesteś wielokrotnym mordercą, złodziejem i jakby nie było, jesteś skazany na śmierć.
–Ale skończyłem z tym. – spojrzał na Nathana – Czy to się nie liczy?
–Musisz to ludziom jakoś pokazać. Musisz pokazać, że chcesz się z nimi kontaktować i że nie stwarzasz już żadnego zagrożenia. Ta inicjatywa musi wyjść od ciebie.
Joe wyrzucił niedopałek na trawę i milczał chwilę.
–Masz rację, muszę im pokazać, że się zmieniłem. Ale jak mam to zrobić?
Tym razem Nathan długo milczał, zanim się odezwał:
–Ja mogę ci w tym pomóc.
Joe spojrzał na Nathana.
–Poważnie mówisz?
–Jak najpoważniej. Mogę cię mogę nauczyć wszystkiego jak chcesz. Pierwszą lekcję masz już dziś za sobą.
–Czyli?
–Już wiesz, że musisz ludziom pokazać, że się zmieniłeś.
Werandę ponownie wypełniła cisza, przerywana coraz rzadszymi cykadami świerszczy.
–Czemu to robisz? – spytał Joe.
–Raz, bo cię polubiłem, dwa, bo widzę, że porządny z ciebie gość, chociaż skrzywdzony przez życie, trzy, bo... to przecież wszystko twoje i kiedyś będziesz się tym wszystkim zajmował.
Joe rozmarzył się i uśmiechnął
–Bardzo chciałbym, żeby tak było, ale nigdy nie wypuszczą mnie z tej roboty. A ktoś będzie musiał tego wszystkiego za mnie doglądać.
Nathan ponownie milczał, zanim odpowiedział:
–Może ktoś taki się znajdzie. Nawet na pewno się znajdzie.
–Ale kto?
Ponownie milczenie.
–Ktoś kto cię bardzo kocha i chce z tobą być, kiedy za parę miesięcy wyjdzie na wolność.
Joego ścięło. Przeszył go w środku dreszcz. Zamknął oczy i spiął wszystkie mięśnie, żeby nie krzyknąć „Że co?!” Zamiast tego, spytał spokojnie:
–Ona ci to powiedziała?
–Tak, jak z nią ostatnio rozmawiałem. Właściwie wydusiłem z niej to, bo tak jak ty, udawała, że absolutnie nic się nie dzieje. A ja nie jestem ślepy. I to zło parę miesięcy temu również nie było. Przez chwilę z tym walczyłem, ale w końcu się poddałem.
–Posłuchaj, Nathan – przerwał mu Joe. – jesteście parą; ty i Evita. Nie chcę się między was wcinać.
–Ona też mówiła, że chce mi pozostać wierna do końca, ale sam wiesz, że to nie jest pokorna kobieta. Za jakiś czas skończyłoby się to krwawą jatką, a ja chcę, żeby była szczęśliwa. Żebyście oboje byli. Cóż, wiem, że nie robię się coraz młodszy, a ona jest jeszcze tak pełna życia. Tak samo z resztą, jak ty. I dlatego zasługujecie na ciebie. Powiedz mi szczerze. Kochasz ją?
–Nathan, nie jest na to pora...
–Kochasz ją?
Joemu zalśniły łzy w oczach. Jessika miała rację. O takim szczęściu nie śmiał nawet marzyć.
–Kocham jak nikogo na świecie. – wyszeptał.
–Chcesz z nią być?
–Chcę.
–W takim razie załatwione. Podjąłem już decyzję. Będziesz do mnie przyjeżdżał, pomagał mi w gospodarstwie, a ja będę cię wszystkiego uczył. A kiedy Evita wyjdzie, będziecie mogli tu zamieszkać razem.
–A ty?
–A ja... ja muszę załatwić jedną ważną sprawę, żeby w spokoju ruszyć przed siebie. – Patrzył jak Joemu spływają łzy po policzkach. – Nie maż się jak baba, Evita nie będzie tego tolerować.
Joe uśmiechnął się i otarł ręką łzy.
–To ze szczęścia. Nie zasługuję na takie szczęście.
–Wprost przeciwnie, ktoś ci musi wreszcie pokazać, jak się normalnie żyje. I jak zdobyć zaufanie sąsiadów. Jeżeli twój ojciec tego nie zrobił, to cóż... biorę to na siebie. – po ponownej chwili milczenia wstał i powiedział – Nie marnujmy więcej czasu. Jutro musimy wstać wcześnie, żeby pojechać po słoiki na marmoladę. Czeka nas wielkie gotowanie i obieranie.
Joe również się podniósł.
–Nathan...
–Tak?
–Jak mogę ci podziękować?
–Przysięgnij, że nie zostawisz jej i że zawsze będziesz ją kochał – mimo wszystko.
–Przysięgam.
–To mi wystarczy. A teraz chodź, musimy się położyć.
Po dniu pełnym wysiłku na świeżym powietrzu i uwolnionych emocjach, Joe, chociaż myślał, że nie zaśnie, natychmiast padł jak kłoda i wkrótce dało się słyszeć chrapanie z materaca w kącie. Nathan jednak nie mógł zasnąć. Ponownie zapalił małe światełko, wyjął z szafki nocnej list, który otrzymał od Jessiki i czytał po raz kolejny:
Drogi Nathanie,
W pierwszych słowach chcę powiedzieć, że nie zapomniałam Naszych wspólnych obietnic i zarówno Ciebie jak i Evitę traktuję jak swoją rodzinę. Pomogliście mi, kiedy byłam w totalnej rozsypce, a teraz ja pomogę Wam. Na pewno nie jest Ci łatwo prowadzić samodzielnie farmę, zwłaszcza że brakuje na niej kobiecej ręki. Podziwiam Cię, i nie tylko ja, za twój spokój, konsekwencję i opór przeciwko twardemu losowi.
Myślę, że wiesz, dlaczego piszę. Moc, którą mam zaszczyt gościć w sobie, obdarzyła mnie łaskawie darem widzenia wszystkich Waszych myśli, trosk i zmartwień. Czuję się zatem Waszą opiekunką, ale zaznaczam, że moje listy to tylko porady, do wykorzystania których w ogóle Was nie zmuszam.
Widzę teraz Wasze myśli: Twoje, Evity i Joego. Cały czas niepokoi Was to, co zło wyznało podczas pierwszego ataku. Każde z Was dusi w sobie obawę co do tego, kiedy nastąpi to, co i tak się kiedyś stanie. Nazwijmy sprawę po imieniu: Evita i Joe pokochali się od pierwszego wejrzenia, choć o tym na początku nie wiedzieli. Teraz wypierają się tego i ukrywają to przed Tobą i przed sobą nawzajem. Myślę, że znasz Evitę na tyle, by od początku domyślić się, że tak właśnie musiało być. Wiem, że myślisz, że ona jest w bardziej odpowiednim wieku dla Joego i masz rację. I to ją tak naprawdę ją Joe zobaczył w Janice.
Wiem też, że zdajesz sobie sprawę z tego, że nie będziecie wiecznie razem. Dlatego tak jak ja, musisz podjąć twardą, ostateczną decyzję, odciąć się i zrobić przy jej boku miejsce dla kogoś bardziej odpowiedniego. To będzie bolało, a nawet bardzo bolało Was obojga, ale wkrótce zobaczycie, że tak będzie lepiej dla wszystkich.
Poza tym, przecież Ty nie jesteś domatorem i samotnikiem, jak Evita. Już czuję, jak Cię nosi, żeby w końcu się gdzieś ruszyć, wyjechać, coś pozwiedzać, poznać kogoś nowego. A Evita przecież marzy o statecznym szczęśliwym domu, wypełnionym dziećmi, uczciwą pracą i o takim jak ona, twardym, ale postrzelonym mężu. A Ty zawsze tylko ustępowałeś jej dzikim pomysłom. Musisz przyznać, że jej postępowanie jest dla ciebie zbyt śmiałe. Myślę, że nie będziesz szczęśliwy przy takiej kobiecie.
Poza tym, jest ktoś, kto bardzo chciałby w tę podróż razem z Tobą wreszcie wyruszyć. Ten ktoś zawsze Ci się przypomina, ilekroć uśmiecha się Jack. Jednak, tak jak w przypadku Jacka, zdobycie serca Elisy nie będzie łatwe. Zraniłeś ją bardzo wiele lat temu, a teraz potrzeba czasu i cierpliwości, by to naprawić.
Kiedy pójdziesz do niej z Jackiem, nie spodziewaj się, że rzuci się Wam obu w ramiona i zacznie szlochać ze szczęścia, tak jak Joe. Moja porada, to wytrwałość. Musi minąć trochę czasu, żeby przyzwyczaiła się do myśli, że znowu jesteś w pobliżu. Proszę, byś nie dawał za wygraną, dopóki ci nie wybaczy.
Nie proś jej, aby Ci wybaczyła, że nie było Cię tyle czasu, ani, że nie było Cię wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowała. Poproś ją o przebaczenie za to, że oskarżyłeś ją w szpitalu o kłamstwo; za to, że nie uwierzyłeś, kiedy przekonywała Cię, że mówi prawdę. Poza tym, za to, że byłeś tchórzem i przez tyle lat nie miałeś odwagi podejść do niej i o to przebaczenie poprosić. Powiedz jej prawdę. Przez całe życie przecież kochałeś tylko ją jedną i tylko z nią chcesz spędzić resztę życia. Ona czekała na to wyznanie całe życie, więc Ty musisz też trochę poczekać, aż ci przebaczy i uświadomi sobie, że też Cię kocha.
Kończę ten list, mając nadzieję, że wreszcie się nam wszystkim poukłada życie i wyjdziemy na prostą, pozdrawiając się i przekazując sobie uśmiechy, zamiast ponurych spojrzeń i łez. Kocham Was wszystkich i modlę się za Was.
Wasza Jessika.
Nathan schował list z powrotem do koperty, potem do szafki, zgasił lampkę, podłożył ręce pod głowę i westchnął. „Trzymam cię za słowo Jessiko. I mam nadzieję, że się nie mylisz.” powiedział do siebie i wkrótce również zasnął.
***
–To tu, wysiadaj. – powiedział Nathan do Jacka, kiedy wjechali na zalane słońcem i otoczone bielonym murem podwórko. Mur otaczał biały parterowy dom z czerwoną dachówką i oknami do samej podłogi.
–Co to za dom? – spytał Jack, wysiadając z samochodu.
–To... to dom twojej matki.
Jack nie zareagował. Powoli podszedł do drzwi. Na drzwiach była kołatka zamiast dzwonka. Uderzył nią parę razy o drzwi, a po chwili usłyszał kroki i zgrzyt otwieranego zamka. Za drzwiami pojawiła się dojrzała, piękna kobieta o śniadej cerze, orzechowych oczach i długich, lekko posiwiałych włosach, spiętych w luźny kok. Miała na sobie atłasową, żółtą sukienkę z czerwonymi, egzotycznymi wzorami i czarne, skórzane pantofle na wysokim obcasie. Kiedy Jack ją zobaczył, znieruchomiał. Nie dziwił się teraz Nathanowi, że tyle razy porównywał go do jego matki – byli niemal wzajemnym odbiciem.
–Witaj mamo. – powoli wycedził Jack. Właściwie nie wiedział, jak ma się czuć. Na razie nie czuł nic.
–Jack? To ty? – niemal wyszeptała. Podeszła do niego i objęła go niepewnie. Odwzajemnił uścisk, ale wiedział, że ona także nic nie czuła. To było zimne, pierwsze zetknięcie się nieznanych lądów. – Tyle lat. Jak mnie znalazłeś? – zapytała, kiedy go wypuściła.
–Powiedzmy, że przez policję. – odezwał się Nathan z boku.
Oniemiała kobieta nie zwracała na niego uwagi i wpatrywała się w Jacka.
–Wejdź do środka. – zaproponowała i ustąpiła im miejsca w drzwiach. Weszli do długiego, wąskiego przedpokoju, a potem kobieta zaprowadziła ich do salonu. – Usiądź, przyniosę coś do picia. – zostawiła ich samych i zniknęła w kuchni. Usiedli na adamaszkowej, krwistoczerwonej kanapie i oglądali w ciszy pokój. Tak jak z zewnątrz, ściany salonu były całkowicie białe. Wisiało na nich jednak mnóstwo kolorowych obrazów. Z kuchni dochodził smakowity zapach, a z ogrodu za domem słodki zapach kwiatów. Salon był bardzo skromnie urządzony. Poza kanapą, granatowym fotelem i hebanową ławą przed kominkiem, nie było w nim nic. Do pokoju weszła matka Jacka. Postawiła złotą tacę z trzema szklankami, pełnymi soku z pomarańczy i lodu. Usiadła naprzeciwko nich, na granatowym, zamszowym fotelu i wpatrywała się w Jacka z taką samą uwagą, jak on w nią.
–Ponad trzydzieści lat minęło, odkąd cię zostawiłam w domu dziecka. – milczała i wpatrywała się w syna. – Przepraszam, że, tak cię obserwuję, ale muszę się na ciebie napatrzeć.
–Spokojnie, nie przeszkadza mi to. – powiedział Jack, również wpatrując się w nią – Ja też muszę się przyzwyczaić do myśli, że mam matkę. I że wreszcie wiem, jak wyglądasz.
–Ma twoje oczy i twój uśmiech, Eliso. – na dźwięk imienia odwróciła głowę do Nathana.
–Po co tu przyjechałeś? Jack mógł przyjechać sam.
–On nie wiedział, dokąd jedziemy.
Elisa kiwnęła głową na znak, że rozumie.
–Co się z tobą działo przez te lata? Opowiedz.
–Najpierw powiedz mi, dlaczego mnie zostawiłaś.
–Ja... – spuściła oczy – przez te wszystkie lata żałowałam swojej decyzji. Myślałam, że nie dam sobie rady sama z dzieckiem. Miałam osiemnaście lat, a to były inne czasy niż dziś. Twój ojciec... bardzo mnie skrzywdził... a to był wtedy wielki wstyd.
–Znam tę historię. – Jack rozparł się na kanapie, ale wciąż wpatrywał się w matkę. – Pracowałem dla niego, nie wiedząc, że to on.
–Pracowałeś dla niego?
Jack westchnął.
–To długa historia.
–Opowiedz mi ją. Mamy czas.
Nathan upił łyk soku i oparł się na kanapie, a Jack rozpoczął długą, nieprzerwaną opowieść, a czas wolno mijał. Tym razem długo mówił o swoim dzieciństwie spędzonym w domu dziecka, o przyjaciołach i wrogach stamtąd, o przygodach, o kłopotach z dyscypliną i podporządkowaniem się, o tym, że nigdy się nikogo nie słuchał i że lubił rozkazywać, o surowych konsekwencjach, jakie go za to spotykały, o swojej decyzji zostania zawodowym żołnierzem, popartej samoobserwacją i założeniem, że skoro lubi rozkazywać, musi pracować tam, gdzie będzie mógł to robić od rana do wieczora.
Potem z przerwami na wytchnienie opowiadał, jak poznał Monikę, o ślubie, o narodzinach Samanthy, a kiedy doszedł do opowiadania o ich wspólnym życiu, zawziął się w sobie i obiecał, że tym razem się nie rozpłacze. Elisa, widząc że, jest coraz bardziej niespokojny, zaproponowała, by przerwał, jeśli nie chce dalej opowiadać. Jednak chciał. Opowiadał dalej, a w oczach Elisy zakręciły się łzy, kiedy słuchała o śmierci Moniki i Samanthy, o jego polowaniu na zabójcę rodziny, o tym, jak go zabił i przez to dał się podejść i wciągnąć w pracę w 'gangu Croucketa', o swoim pierwszym zleceniu, o tym, jak poznał Joego i Jessikę i ile oboje znaczą dla niego dziś.
Potem, kiedy opowiadał o tym, czego dokonywał na zlecenie Croucketa, Elisa siedziała przerażona i wbita w fotel. Kiedy opowiadał o swoim pierwszym spotkaniu z Nathanem, o pobycie w szpitalu, o tym, jak podjęli razem z Joem decyzję o buncie, dzięki Dannemu, jak razem z Joem uciekli przed Crouckettem, o tym, co przez Croucketta przeżyła Jessika, na przemian pojawiały się łzy i uśmiech. Potem opowiedział o tym, co odkryli w chacie, dzięki Joemu i Dannemu i o swoim bezpośrednim kontakcie z ciemną istotą, której nawet nie potrafił nazwać.
–Kiedy dowiedziałem się więc, że to ojciec kazał mnie zwerbować do swojej szajki, że to on zamordował moją rodzinę i zniszczył mi, i nie tylko mi, życie, a także nieomal zabił Jessikę, byłem tak wściekły, że chciałem go natychmiast zabić. Prawdopodobnie dlatego wezwałem zło samodzielnie. Pojawiło się na moją chęć zemsty i gniew. Stoczyłem z nim samotny, nierówny pojedynek. I nic by mnie nie uratowało, gdyby nie Jessika. W akcie ostatecznego ratunku obiecała, że poświęci swoje życie Bogu, jeśli to uratuje mnie. I wtedy pojawiła się, nie wiadomo skąd, ta moc; biała, czysta moc... nie mam pojęcia, jak ją inaczej nazwać. Joego też to spotkało. Także uratowała go przed tym, co tyle lat kierowało ojcem. Może to była moc Boża, może jakaś inna, nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem. Boję się cokolwiek określać. Za dużo rzeczy jest tu niewyjaśnionych. W każdym razie, Jessika, tak jak obiecała, poświęciła życie tej mocy i wstąpiła do klasztoru. Teraz ta moc steruje nią. Dzięki niej Jessika, tak jak kiedyś ojciec, może zobaczyć, co robi w każdej chwili każde z nas. Ale jej na nas zależy. Przynajmniej teoretycznie. Niedawno ostatecznie się ze mną rozstała. Nie wiem, co było tego przyczyną, ale wciąż nie jest to dla mnie łatwe. Teraz pracuję jako specjalny agent w federalnym biurze śledczym, razem z Joem i wszystko wciąż zaczynam od nowa. Nie mam domu, kobieta, którą kocham nie chce mnie widzieć, jestem wrogiem społecznym, moi trzej najbliżsi przyjaciele, to brat mojego byłego szefa – wskazał na Nathana – homoseksualista i były złodziej oraz morderca; jaki sam jak ja. – zamilknął, ale po chwili dodał – Myślałem, że jak się chce, to można sobie ułożyć życie tak, jak się tego pragnie; że można mieć życie, jakiego się zapragnie. Teraz wiem, że to niemożliwe i że przez cały czas kieruje nami coś, o czym kompletnie nie mamy pojęcia.
Kiedy skończył, na zewnątrz było już ciemno.
–Za wiele tego jak naraz. Nie miałam pojęcia, że tyle przeżyłeś. Ale codziennie modliłam się za ciebie. Może i to cię uratowało.
–Teraz ty.
–Późno już jest.
–Zaczynaj. No już.
–Faktycznie, lubisz rozkazywać.
Elisa opowiedziała mu o tym, jak po oddaniu go do domu dziecka postanowiła wyjechać jak najdalej się dało i tak trafiła do Australii. Myślała, że nigdy stamtąd nie wróci, więc dostała się tam na studia na akademię sztuk pięknych oraz dostała pracę w miejscowym ośrodku kultury. Tam poznała fantastycznego artystę, Michela. Zakochała się w nim i została z nim na kilka lat, mimo iż jemu wcale na niej nie zależało. Żyła z nim, jako jego pomoc domowa za schronienie jakie jej dawał jako mężczyzna. Ale kiedy nakryła go, jak się zabawiał z modelkami w łóżku, wyszła z jego domu tak jak stała i więcej do niego nie wróciła. Rzuciła studia i pracę i podjęła decyzję, że nie będzie nią więcej poniewierał żaden facet i że rusza samotnie w świat. Podjęła współpracę z lokalną gazetą jako korespondentka zagraniczna. Podróżowała na własne ryzyko, ale na szczęście za każdym razem wracała cało. Po drodze zmieniała gazety na agencje prasowe i wielkie korporacje, ale zawsze pracowała w tym samym charakterze. Opowiadała o agencjach, które ją zatrudniały, o ludziach, jakich spotkała, o swoich przygodach, pokazywała zdjęcia. Potem, kiedy poszła na emeryturę, znalazła to miejsce, z dala od świata i w ciszy. Mówiła, że żyje ze skromnej emerytury oraz ze sprzedaży własnych obrazów.
Nathan cały ten czas siedział milczący, niezauważony, pominięty. Czuł się intruzem w jej domu. Chciał zrezygnować z odnowienia kontaktu z Elisą. Jednak list od Jessiki dodawał mu nikłej nadziei, że być może jeszcze coś z tego wyjdzie. Podczas tego pierwszego spotkania jednak wszyscy byli dla siebie zimni i obojętni. Elisa zaproponowała im obu nocleg, ale Nathan odmówił. Nie chciał dłużej czuć się jak obcy w jej domu. Byli sobie teraz tak dalecy, jak ziemia i jakaś odległa galaktyka. Widzieli się, ale już od dawna nie było między nimi żadnego kontaktu.
–Musimy wracać. Jest już bardzo późno. – powiedział w końcu Jack.
–Oczywiście, jeżeli musisz, to musisz. Jedź ostrożnie. Odwiedź mnie jeszcze kiedyś.
–Nie, to ty weź się w garść i zauważ, że tu stoi gość, który nikogo w życiu tak nie kochał jak ciebie. – to były ostre słowa, jak na pierwsze spotkanie, ale Jack nie chciał udawać wrażliwego synka – Jak się odważysz i przyjedziesz pod ten adres – wyjął policyjny notes i ołówek, zapisał adres chaty, w której mieszkał Nathan i wręczył go jej – dopiero wtedy się spotkamy.
–To niemożliwe.
–A więc żegnaj, mamo. – pogniótł kartkę i wyrzucił za siebie – Nie myślałem, że jesteś taka zimna.
Jack odwrócił się i zaczął iść w kierunku samochodu.
–Ty też jesteś zimny. Zimny jak twój ojciec. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi go w tej chwili przypominasz.
Chciał się odwrócić i odpowiedzieć, ale Nathan ścisnął go za ramię. Kiedy Jack dyskretnie na niego spojrzał, pokręcił głową na znak : „Nie, nie ma sensu.” Bez słowa wsiedli do samochodu i odjechali. Nathan pogrzebał wszelkie nadzieje na ponowne spotkanie.
7. Na śmietnisku
W niedzielę Jack poprosił o dodatkową pracę, więc jeszcze jako tako trzymał się na nogach i znalazł w sobie dość sił, by powstrzymać się od tego, co tak mocno go zaczęło ponownie kusić. Jednak, kiedy komendant osobiście zakazał mu brać następnego dnia pracy, pomimo usilnych próśb Jacka, nie było już takiej siły, która odciągnęłaby go od lśniącego, brązowawego płynu, parzącego usta i wypalającego troski z głowy.
Kiedy w niedzielny wieczór po pracy wyszedł na ulicę i zobaczył znów kolorowy tłum roześmianych i wyluzowanych ludzi, zdał sobie sprawę, że nic go z nimi nie łączy. Wprost przeciwnie – pomiędzy nim a nimi ponownie wytworzyła się niewidzialna bariera, za którą Jack tkwił jak w więzieniu. To odosobnienie to był jednocześnie jego raj i piekło. Raj, bo nikt go nie znał, nikt nie chciał go znać, a jego życie należało wyłącznie do niego, a piekło... właściwie z tego samego powodu. To było nawet gorsze od więzienia, bo tam nie musiałby patrzeć na to całe szumiące wokół niego życie, z którego był wykluczony, a tutaj jego pokutą był sam fakt, że musi je obserwować z poziomu wyrzutka społecznego – był nikim.
Czuł się samotny jak dawniej, kiedy w całkowitym osamotnieniu i w tajemnicy przed wszystkimi przeżywał żałobę po Monice i Samancie. Wzywał je teraz ponownie na pomoc, by pomogły mu się uchronić przed samym sobą i własnymi pokusami, ale nie czuł żadnej pomocy. Czuł, że jest zdany na własne, zbyt wątłe jeszcze siły. Samotność i poczucie wykluczenia drylowały go aż do samego środka i coraz mocniej czuł w sobie szał i tę okropną brawurę, która znów pchała go w stronę ludzi; w stronę zabawy i butelki.
Rozejrzał się więc dookoła. Wciąż tkwił pod komisariatem. Joe pojechał na weekend do Nathana, Danny pewnie miał jakąś randkę z kolejnym przystojniakiem, John spędzał czas z rodziną, Jessika nie chciała go znać, a wszyscy inni najchętniej utopiliby go w łyżce wody. A więc nie zostało mu nic innego: oderwał się od ściany i zdecydował: „teraz”. W tamtej chwili nogi same go poniosły tam, dokąd umysł bał się jeszcze wstępować.
Po kilku chwilach siedział już przy barze z głośną rockową muzyką i wpatrywał się w pierwszy kieliszek whisky. Zastanawiał się, czy jeszcze może i w ogóle czy warto z tym walczyć. Wiedział, że jeśli teraz się nie powstrzyma, to dalej już poleci i będzie leciał na samo dno. Chwycił kieliszek i jednym haustem go opróżnił. Odetchnął. Za chwilę zrobiło się lepiej.
Ciasny uścisk, który go do tej pory otaczał, zaczął się rozluźniać. Sam Jack także. Obrócił się na krześle w stronę sceny. Grała na niej jakaś kapela rockowa, a pod sceną podskakiwało kilku nastolatków, obijając się często o siebie. Muzyka i obrazy stały się wyraźniejsze. Poczuł pulsujący rytm gitar i zamówił następny kieliszek. Wypił i już nie było tak źle. Zrobiło mu się nawet gorąco. Rozpiął koszulę i podwinął rękawy. Krew zaczynała żywiej krążyć.
Jack wiedział, że kolejka zaczyna jechać i zsuwać się na sam dół. Ale było mu z tym dobrze. „No trudno, świnia ze mnie. A jeśli mam zaliczyć dół, to na całego.” Razem z tym stwierdzeniem padła następna seria kieliszków. Na początku nie mógł znieść okropnego smaku, ale po chwili whisky mu wybornie smakowała. Kiedy je opróżniał jeden po drugim, dreszcz emocji raz po raz przyjemnie wstrząsał jego ciałem.
Przypomniał sobie w tej chwili ze wstydem tamten pierwszy przyjemny dreszcz, jaki go ogarnął, kiedy zaciskał stalową żyłkę na szyi swojej pierwszej w życiu ofiary. W tej chwili najchętniej zacisnąłby ją sobie sam na szyi. Przypomniał mu się również Simon. Teraz też chętnie znalazłby kogoś, kto wpakowałby mu parę kulek w brzuch, ale wątpił, by znaleźli się tu chętni, by mu pomóc. Żałował teraz, że nie ma w pobliżu kogoś, kto pomógłby mu się zabić.
„Pewnie i Simon i tamten facet czuli się przed śmiercią tak samo, jak ja teraz. Może czuli się takimi samymi brudnymi łajdakami bez szans na odzyskanie normalnego życia? Cóż, najpierw się porządnie zabawię.” Zamówił teraz całą butelkę i po kolei, co pewien czas wlewał w siebie kolejny łyk. Dobrodziejska moc whisky rozlewała się do wszystkich żył i zakamarków ciała.
Jack, stwierdził, że jak na świnię przystało, należy się porządnie wygrzmocić w błocie. Znał takie miejsce, gdzie bez trudu mógł znaleźć to, czego szukał. Postanowił wrócić do starych czasów. Dał więc barmanowi odpowiednią kwotę za nową butelkę, chwycił ją i wytoczył się z baru, potrącając bez pardonu kilku ludzi. Nic go już nie powstrzymywało. Pijąc whisky jak oranżadę, toczył się chwiejnie ulicą dalej do najgorszej lumpiarni w mieście, gdzie dawniej spędzał każdy wolny czas razem z Joem. Jeszcze nie miał kłopotów, ale wiedział, gdzie ich szukać.
Do baru „pod wyrwinogą” nie zapuszczał się nikt o zdrowych zmysłach, nikt, kto nie miał przy sobie naładowanej broni, ani nikt, kto nie był w stanie wyrządzić komuś poważnej krzywdy lub zabić. W czasach, kiedy służył Croucketowi, było to jego ulubione miejsce spotkań. Zawsze wchodził tu jak do siebie, bo każdy go się tu wtedy bał.
Wszyscy wiedzieli, że „Jack Złote Serduszko” broni niewinnych, ale nie ma skrupułów, jeżeli chodziło o zwykłych bandytów. Zawsze wiedział, kto stanowi zagrożenie. Poza tym, nikt nie mógł się równać z szybkością ani zwinnością jego reakcji na sięgnięcie po broń lub jakiekolwiek inne zagrożenie – robił to niemal telepatycznie. Bez wahania wyciągał swoją spluwę, lub nóż, strzelał, lub podrzynał gardło i szedł dalej.
Wszedł przez dobrze znane, odrapane z błękitnej farby, drewniane drzwi do głośnego i zatłoczonego wnętrza i chwiejnym krokiem podszedł do lady. Tak jak się spodziewał, ani rozmowy ani muzyka nie umilkły na jego wejście, ale za to widział wkoło siebie tysiące wilczych spojrzeń, które mówiły mu: „już nie jesteś u siebie, jesteś tu obcy.” „Nawet tutaj jestem wykluczony.” Nie miał jednak wyjścia – to był jego jedyny dom w tej chwili. Usiadł więc tyłem do baru, rzucił barmanowi „podwójna bez lodu” i zapatrzył się w tańczące striptizerki.
Kilka dziwek kręcących się przy stolikach ucieszyło się na jego widok. Znały go dobrze, ufały mu i wiedziały, że przy nim nic im nie grozi. Traktowały go jak przyjaciela, dlatego podeszły do niego z uśmiechem i uściskały się z nim. Wiedziały, że przy nim nie muszą udawać ani się go obawiać i pierwsze zaczęły rozmowę.
Rozmowa z kobietami zawsze sprawiała mu przyjemność. A dziś poczuł tę przyjemność nawet podwójnie. „Świnia idzie się dziś bawić.” – jego umysł podrygiwał, tym razem w rytmie bluesa. Pił, zabawiał dziewczyny i oglądał występy skierowane wyłącznie do niego. Próbował nawet z nimi flirtować, ale nie wychodziło mu to tak dobrze jak kiedyś.
Trwała w nim ponura nuta zagłębiającej się w nieprzebyte czeluści rozpaczy. Rozpaczy, której nie mógł pokonać już nawet alkohol ani lubieżność. Rzeczywistość zwolniła nagle obroty, niczym zepsuta kaseta w magnetofonie i straciła swój kolor oraz kształt. Wiedział, co to było. Znał to uczucie aż za dobrze: pragnienie śmierci, jak wirus, znowu zaczęło zwyciężać każdy inny odruch i każdą myśl. Skończył więc się bawić i wytoczył się przed bar. Odlewał się właśnie na mur, kiedy usłyszał koło siebie chrapliwy, cieniutki głosik:
–Czym sobie zasłużyliśmy na to, by taki uświęcony przestępca zawitał w nasze niskie progi?
–Ricky, ty zawszony kundlu, czego znowu tu węszysz? – zapiął spodnie i odwrócił się do niskiego, niepozornego, szpakowatego włamywacza i kieszonkowca o nieokreślonym wieku i przenikliwych oczach, świdrujących każdego jak rentgen.
Jack miał zawsze wrażenie, że Ricky tym wzrokiem hipnotyzuje i wtedy pozbawia człowieka całego mienia, więc miał się przy nim na baczności i na wszelki wypadek nigdy nie spoglądał mu prosto w oczy. Tym razem patrzył w nie spokojnie. Jednak teraz przenikliwość oczu Rickiego gdzieś się ulotniła – były zimne i puste. Jackowi przeszedł dreszcz po karku, jednak starał się tego nie ujawniać.
–W tej chwili to ty nim jesteś; co tu robisz, gliniarzu?
–Nie jestem gliniarzem. Jeszcze mi do tego daleko.
–Odkąd zmieniłeś front, jesteś psem, bracie.
–Nie jestem twoim bratem.
–Racja. Nie jesteś też tak spostrzegawczy, jak kiedyś. – Ricky stał przed nim z jego portfelem w rękach i trzepotał złośliwie językiem. Jack roześmiał się na tyle głośno, by śmiechem tym przykuć uwagę Rickiego i wyrwał mu go w tej samej chwili.
–Nie jestem jeszcze taki kiepski. – powiedział już poważnym tonem.
–Po co tu przylazłeś, co? – zawarczał zły i zbity z tropu Ricky. – Czego znowu niuchasz?
Jack odwrócił się do niego plecami, by zapalić.
–Spokojnie stary, chciałem się tylko wyluzować, jak za starych dobrych czasów. Pasuję tu jak... nie przymierzając, dłoń do rękawicy.
Tym razem Ricky roześmiał się głośno.
–Chyba żartujesz – spoważniał nagle i przyłożył Jackowi ostry nóż do szyi. – Pasujesz tu jak pięść do nosa. I za to teraz oberwiesz.
Jack stracił równowagę i wypuścił papierosa z ust, ale to go wcale nie przeraziło. Jeszcze nie stracił na tyle spostrzegawczości, by przegapić moment sięgnięcia po nóż. W tej samej chwili mógł jednocześnie sięgnąć po własną broń, odbezpieczyć ją i przestrzelić Rickiemu kolano, ale nie zrobił tego. Zamiast tego, powiedział całkiem spokojnie:
–No już, tnij.
–Wcale nie chcę cię ciąć. – głos Rickiego zmienił się. Nie był już cienki, ale gruby i ochrypły – Chcę ci tylko kogoś przypomnieć. Bardzo dobrze się znamy, ale jakiś czas temu zerwaliśmy znajomość.
–To ty...
–A tak – przeciągnął głos – to ja. A jednak mnie pamiętasz. To bardzo dobrze. A teraz ładnie pójdziesz ze mną do tego ciemnego garażu, bo jesteś mi bardzo potrzebny. – ostatnie zdanie wywarczał jak wściekły pies.
–Prędzej się zabiję. – Jack wyrwał Rickiemu nóż z ręki i sam przyłożył go sobie do gardła. Zebrał w sobie już dość odwagi, by wreszcie je sobie podciąć. Wściekły Ricky chciał mu go wyrwać i rozpoczęła się szarpanina. Szamotali się tak, gdy usłyszał cichy damski głos:
–Ricky, daj spokój, Jack to nasz stały klient. Jak chce, to może tu spędzić nawet całą noc do samego rana. – kobieta mruczała jak kotka. Podeszła do nich, bez strachu weszła między walczących i wyjęła nóż z ręki Jacka. Potem delikatnie przechyliła jego ramiona ku sobie, zamknęła oczy i przytknęła swoje czoło do jego czoła, by uspokoił się natychmiast. W tej chwili Ricky szarpnął się ze złością, znów zawarczał jak autentyczny pies i odszedł mrucząc coś wściekle.
–Aleksa? Ty tu ciągle jesteś? – szepnął Jack z zamkniętymi oczami i objął ją na powitanie.
–Tak samo jak ty. – odwzajemniła uścisk i trwali tak przez chwilę. – Chodź do mnie na górę; pogadamy.
Jack otworzył oczy i wszedł razem z Aleksą z powrotem do środka. Podszedł jeszcze do baru, paroma haustami wypił pełny kieliszek postawiony przy nim przez barmana i rzucił banknot na ladę. Potem chwycił pustą w połowie butelkę whisky i zatoczył się do schodów, wspomagany przez Aleksę. Z trudem wspiął się na pierwsze piętro, gdzie Aleksa miała swój pokój.
Aleksa była Meksykanką. Jack nie znał jej prawdziwego imienia – nigdy nikomu go nie zdradziła. Poznała go, gdy została mu przydzielona jako prezent z burdelu Croucketa za pierwsze zadanie. Bała się go jeszcze wtedy i czuła do niego pogardę i wstręt. Myślała, że będzie takim samym egoistą i głupcem jak pozostali, ale począwszy od tamtej pierwszej nocy przekonała się, że bardzo się myliła. Jack nie miał wcale ochoty na seks, tym bardziej, że wtedy jeszcze wtedy wciąż wspominał swoją niedawno zamordowaną żonę. Miał za to ochotę na rozmowę i za to jej płacił.
Od tego czasu Aleksa nabrała do niego zaufania, sympatii i szacunku. Przychodziła do niego kiedy tylko był na tyle trzeźwy, by przyjąć u siebie kogokolwiek. A nawet kiedy leżał nieprzytomny na łóżku, mogła u niego czuć się całkiem swobodnie i przez kilka godzin robić to, na co tylko miała ochotę.
Często też wpadał do nich Joe, kiedy miał czas. Obaj niczego jej nie bronili i do niczego jej nie zmuszali. Przy nich znowu była normalną kobietą, a nie dziurą w materacu. Mogła z nimi na przykład pogadać o problemach, pooglądać jakiś film, pograć w karty lub ugotować im coś pysznego. Joe często kochał się z Aleksą, nawet przy spitym do nieprzytomności Jacku, ale Jack i ona nigdy się ze sobą nie przespali.
Nie była jedyną osobą w tym środowisku, która znała całą historię Jacka, ale tylko przy niej nie wstydził się łez. Opowiedział jej o Samancie, o Monice i o Jessice. O tym, jak został na siłę i podstępem zwerbowany do pracy u Croucketa. Aleksa w rewanżu opowiedziała mu swoją historię.
Opowiedziała o tym, jak pewnego dnia do jej szczęśliwego życia wkroczyli żołnierze Croucketa, na jej oczach zastrzelili jej synka w kołysce, a potem gwałcili ją brutalnie wszyscy razem przy zapłakanym i skrępowanym mężu. Po wszystkim zastrzelili go. Potem przywieźli tutaj, gdzie od tej pory pracowała jako prostytutka. Kiedy to opowiadała, Jack ronił łzy razem z nią i przytulał ją często. Wiedział, co czuje i czuł jej ból całym sobą. Oboje czuli się wtedy jak dwoje małych, zagubionych dzieci w ciemnym, złym lesie. Po latach poniewierki to uczucie złagodniało.
Teraz Jack i Aleksa na pół leżeli, na pół siedzieli na łóżku w jej pokoju i na zmianę sączyli powoli whisky z butelki.
–Co się z tobą dzieje, Jack? Myślałam, że już się z tego wydźwignąłeś?
Jack pokręcił głową.
–Już się chyba nie wydźwignę. Mam tego dość.
–Co cię tak wkurza? – upiła łyk.
–Wszystko. Najpierw myślałem, że jakoś sobie poradzę. Myślałem, że spotkało mnie nowe życie. Potrafię znieść ludzką nienawiść, ale właśnie dowiedziałem się, że Jessika nie chce mnie już więcej widzieć i... po prostu się załamałem.
–A nie jesteście teraz razem?
–Nie, ona wstąpiła do klasztoru.
–Do klasztoru? – zdziwiła się – Co ją do tego skłoniło? Myślałam, że cię kocha.
–To wszystko przez zło. – zamilkł na chwilę i powoli opowiedział jej całą historię o tym, co się wydarzyło w chacie i o tym, co doprowadziło Jessikę do klasztoru. – I to on próbował mnie teraz dopaść na dole. Tym razem jako Ricky.
–To przerażające. Chce dostać ciebie, bo to od ciebie zależy jego dalsza przyszłość.
–Właśnie tak.
–A Jessika swoją przysięgą wyratowała cię od stopienia się go z tobą.
–Tak.
–I od zagłady świata?
–Bardzo możliwe, ale tego nie jestem pewien.
–To zmienia postać rzeczy. W takim razie to bardzo ważna przysięga.
–Kiedy widziałem się z nią ostatnio, oświadczyła mi, że nie chce mnie widzieć już więcej. Nie wiem, dlaczego tak postąpiła.
–To proste. Teraz jest zakonnicą i musi zerwać wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym. Także z tobą. Może nawet sama moc ją do tego zmusiła.
Jack wzruszył ramionami.
–Może masz rację. Ale jedno wiem na pewno. To już nie jest Jessika. To ktoś inny.
–Ona teraz cała musi należeć do tej... dobrej mocy. A... a może chciała, żebyś się od niej uwolnił? Może chciała, byś pokochał kogoś innego? Wypuściła cię. – tłumaczyła.
–Sęk w tym, że ja nie chcę się od niej uwalniać. Do tej pory zawsze miałem w niej jakąś podporę. Teraz jestem kompletnie sam. Każdy idzie do przodu, robi coś, a ja tkwię wciąż w tym samym miejscu.
–To tak jak ja. – kiwnęła głową Aleksa.
–Ty nie musisz tu tkwić. Od kiedy szwindel Croucketa został ujawniony, wiele dziewczyn poukładało sobie życie na nowo. Ty też możesz. – Tym razem Aleksa pokręciła głową. – Czemu nie?
–Jack, spójrz prawdzie w oczy; jestem dziwką; jestem zbrukana. Żaden facet nie będzie chciał dziwki za żonę. – upiła spory łyk – Poza tym, podczas pierwszego gwałtu pocięli mnie tam w środku nożami, żebym nie urodziła już żadnych dzieci. Należę do tego śmietniska tak samo jak ty. Oboje jesteśmy śmieciami, które każdy chce wyrzucić.
Jack nie odezwał się, bo zgadzał się z nią i nie miał już nic do powiedzenia. Kiedy siedzieli tak w milczeniu, nagle przyszło mu do głowy:
–Wiesz co, Joe powiedział kiedyś, że prawdziwym przestępcą jest ten, kto tak o sobie myśli, a nie ten, kto zwija się przy pierwszej okazji wyjścia na wolność z bagna.
–A ty chcesz wyjść na wolność Jack? – odwróciła do niego twarz. – Czy ty w ogóle czujesz, że możesz być jeszcze wolny?
Jack trwał w zamyśleniu i nie patrzył na nią.
–A ty? – zapytał po jakimś czasie.
–Dla ciebie drzwi klatki są otwarte. Dla mnie nie.
–Dla ciebie też stoją otworem. Dlaczego nie chcesz wyjść? – Aleksa milczała – Aha, rozumiem, nie wiesz, co spotka cię tam na zewnątrz. I nie chcesz się sparzyć, nie? – kiwnęła głową, a Jack westchnął ze zrozumieniem. – To tak samo jak ja. Niby jestem wolny, ale naokoło mnie ludzie dają mi do zrozumienia, że tak naprawdę nie jestem tam, gdzie powinienem Już sam nie wiem, gdzie mam być i kim mam być. Nie chcą mnie ani w tym piekle tutaj ani tam na zewnątrz.
Milczał dalej, pogrążony w myślach.
Wiesz co? – zaczął nagle – A może jednak zaryzykuję. A co mi tam. Nie mam w tej chwili nic do stracenia, najwyżej spadnę i roztrzaskam sobie łeb. Ty też powinnaś.
–Roztrzaskać sobie łeb? – zapytała z lekkim uśmiechem.
–Nie, spróbować wyjść z klatki, spróbować szczęścia. Co ci zależy? Spróbuj, może jednak możesz mieć normalne życie i może akurat będzie ci odpowiadać, mimo wszystko.
–Jack, o czym ty mówisz? Już nic mi nie będzie odpowiadać; nie po tym, co tu przeszłam. Ludzie mnie zawsze będą już wytykać palcami. Nie chcę tego.
–Wiem, o czym mówisz i doskonale cię rozumiem, bo przeżywam to na codzień. A jednak proszę cię, spróbuj. – ujął delikatnie jej dłoń i wreszcie popatrzył jej w oczy. –Zawrzyjmy umowę. Jeśli ty przestaniesz myśleć o sobie jak o dziwce, to ja przestanę myśleć o sobie jak o świni. – Aleksa milczała. – No? To jak? – Wyjęła swoją dłoń z jego dłoni i zapatrzyła się z powrotem w okno. Jack nie spieszył się, dawał jej czas.
–Nigdy nie myślałam o tobie jak o świni. Nawet, jeśli wiedziałam, że zabijałeś i torturowałeś ludzi. – powiedziała cicho.
–Ani ja o tobie jak o dziwce. Ani Joe. Wiesz, że on zawsze potrzebował cię na swój sposób, choć nigdy się do tego nie przyznał. Tak naprawdę jesteś światłem w jego życiu. – Aleksa uśmiechnęła się w zamyśleniu – Nam obu jesteś potrzebna. I pamiętaj, że dla nas obu byłaś i będziesz piękną kobietą, która zasługuje na miłość.
Znów zapadła chwila ciszy. Aleksa sięgnęła po butelkę, która była już pusta. Wyrzuciła ją na podłogę i położyła się. Cisza ponownie wypełniła pokój na dobre parę minut.
–Joe chyba jednak miał rację, wiesz? – przerwała ją – Tyle, że to wszystko jest odwrotnie. Jeśli jest na świecie choć jeden człowiek, który widzi w tobie jakiekolwiek dobro i piękno, to chyba nie jesteś taki zły, jak ci się wydaje.
–Racja – pokiwał głową i znów umilkł. Dopiero teraz zrozumiał, o jakich to obrazach mówiła mu Jessika. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego musiała zostać sama. Chciała malować piękne obrazy ludzi i je realizować. Teraz wyjaśniła mu to Aleksa. Jessika chciała widzieć w ludziach dobro i piękno i stwarzać ludzi na nowo, takimi, jak ich widziała. To była jej misja. Położył się obok niej i tak jak ona, zapatrzył się w sufit. – Myślisz, że Jessika jest właśnie kimś takim? Kimś, kto stara się dostrzegać w ludziach piękno i dobro i realizować je w nich?
Aleksa wzruszyła ramionami.
–Nie znam jej. Ale jeżeli istotnie chciała sama być w tym klasztorze, to pewnie dlatego, że chciała robić to, co najbardziej kocha. – po chwili zastanowienia dodała – Ale nie mam wątpliwości co do tego, że ona skorzystała z możliwości ucieczki i czuje się już wolna. I chce cię namówić na to samo. Dlaczego nie chcesz skorzystać?
–A ty?
–Już ci mówiłam. Nie wiem, jaki jest sens wychodzić stąd na wolność.
–Musisz się tego dowiedzieć. Ja zresztą też. Zaryzykujmy, co nam szkodzi?Może tam na zewnątrz nie będzie tak źle?
–Wierzysz w to co mówisz? Naprawdę chcesz żyć na wolności? – przekręciła się do niego – Po tym, co robiłeś? Nie czujesz, że nie zasługujesz na to?
Jack westchnął.
–Tak, to wszystko, o czym mówisz jest we mnie. Boję się jak cholera. Wiem, że nie zasługuję na normalne życie po tym, co robiłem. Ale przekonałaś mnie, żeby się chociaż raz spróbować dowiedzieć, ile zdołałbym osiągnąć; i to na własnej skórze. Chcę... chcę sobie to przypomnieć.
–Mimo wszystko? Mimo tych ludzi, którzy cię nienawidzą?
–Mają do tego prawo. Ale przecież ja jestem takim samym człowiekiem, jak oni. I ty też. I oboje wiemy, że każdy z nich na naszym miejscu zachowałby się tak samo jak my. To być może i my też mamy prawo do wstania z tego śmietniska, w którym tkwimy, otrzepania się i ruszenia przed siebie. Tego nie wiem i właśnie to chcę sprawdzić.
Aleksa milczała. Zastanawiała się, nad tym, co powiedział jej Jack.
–Wiesz co, teraz to chyba ty mnie przekonałeś. Też chciałabym się dowiedzieć, czy ten świat jest nie tylko dla nich, dla tych normalnych ludzi, ale czy może również dla nas nie znalazłoby się miejsce.
Znów milczeli chwilę.
–To jak? Umowa stoi? – spytał Jack.
–Tak, spróbuję. – powiedziała z uśmiechem
–Dobrze, w takim razie ja także chcę dotrzymać słowa.
Znów milczał. Potem odwrócił się do niej i teraz już leżeli obok siebie twarzą w twarz.
–Chcę ci podziękować.
–Za co?
–Za Jessikę.
–Za Jessikę? Dlaczego?
–Bo pomogłaś mi zrozumieć, dlaczego musiała mnie zostawić.
–I jakie wnioski?
–Miała rację, musimy się od siebie uwolnić. Idziemy teraz dwiema różnymi drogami. Ona jest teraz szczęśliwa tam i może realizować swoją misję. I nie mogę jej w tym przeszkadzać. A jeśli ona tam jest szczęśliwa beze mnie, to... to może ja także będę mógł być bez niej szczęśliwy... kiedyś, gdzieś.
–Na razie musimy dowiedzieć się, na czym to nasze szczęście polega.
–Tak, musimy to odkryć. Każde na swój sposób. Wrócę tu jeszcze za jakiś czas. I jeśli cię tu gdzieś znajdę, to przysięgam, że wyciągnę cię z tego bagna za uszy i porządnie cię za nie wytargam. – Aleksa znowu uśmiechnęła się – Ale będę szczęśliwy wiedząc, że przynajmniej próbujesz się dźwignąć i dawać sobie radę kompletnie sama, tak jak ja. Przynajmniej tak nie będziemy sami.
–Przyrzekam ci Jack, że spróbuję, jeśli ty spróbujesz.
Ich oddechy skrzyżowały się, a po karkach przebiegł przyjemny dreszcz i już się nie bronili przed sobą dłużej. Po chwili Jack całował ją jak ukochaną kobietę i zdejmował z niej wszystkie ubrania spokojnie i bez pośpiechu, a ona nie pozostała mu dłużna. Kochali się całą noc. Najpierw gwałtownie i szybko, potem coraz spokojniej, coraz dłużej, ale i coraz intensywniej, jak starzy, dobrani kochankowie, mimo iż był to ich pierwszy wspólny raz.
Kochał ją jak swoją żonę i kiedy zwracał się do niej jej imieniem, głaskała go po głowie i mówiła, że stale jest z nim, że kocha go i o nim pamięta. Kiedy zaś ona przywoływała go jako swojego męża, odpowiadał, że zawsze jest i będzie przy niej i że niczego nie musi się bać. Całował jej mokrą od łez twarz. Zasnęli szarym rankiem, wtuleni w siebie.
***
Joe miał zacząć pracę w poniedziałek, ale było mu tak dobrze na wsi, że zasiedział się u Nathana jeszcze w niedzielny wieczór i postanowił wrócić dopiero wczesnym rankiem. Przy okazji pomógł mu obrać i zagotować masę jabłek, osobiście próbował robić paszę dla zwierząt i je karmił. Wybrał się też z Nathanem na spacer, by pokazać mu leżące odłogiem pole dziadka. Powiedział mu, że jeśli tylko będzie miał okazję, ponownie przywróci temu miejscu życie. Nathan pochwalił go za dobre plany.
Zaprowadził też Joego na mszę do kościoła. Na początku Joe nie chciał o niczym słyszeć, ale w końcu dał się przekonać argumentem, że jego dziadek chciałby, żeby tu przyszedł i że byłby zawiedziony wiedząc, że jego własny wnuk, którego uczył fragmentów z Biblii, ma gdzieś jego starania.
To sprawiło, że Joe, czując potworny wstyd przed ludźmi i przed drewnianą rzeźbą wiszącą na krzyżu, wszedł do kościoła z nisko spuszczoną głową i już pozostał w tej pozycji do końca mszy. Stanął cicho na samym końcu, pod chórem, by jak najmniej osób wiedziało, że tu jest i słuchał mszy, nie wypowiadając słów. Nie tylko z powodu okropnej tremy, ale też dlatego, że po prostu nic nie pamiętał.
Ostatni raz był w kościele przy pierwszej komunii, przyjętej potajemnie przed ojcem i w całkowitej samotności. Ojciec był przeciwnikiem kościoła i zwalczał jego każdą postać. Joe przyglądał się temu całe dzieciństwo, aż w końcu kompletnie zobojętniał na wszystko, co wiązało się z kościołem.
Teraz słuchał w milczeniu, jak ksiądz wypowiadał słowa: „wasze czyny jak skrwawiona szmata nad śnieg wybieleją” i czuł rosnącą gulę w gardle. Patrzył spode łba na postać na krzyżu, która wpatrywała się w niego wzrokiem nie pełnym cierpienia, ale miłości i radości, że wrócił i że znowu chce być dobry. Msza nie różniła się niczym od pozostałych. W trakcie jej trwania ludzie śpiewali, wstawali, modlili się i klękali w ogóle nie zwracając na niego uwagi.
A jednak czuł podskórnie, że to wszystko w jakiś sposób dotyczy głównie jego. Czuł młot w sercu, krew krążyła w skroniach jak szalona, drżał na całym ciele, a jednak podjął decyzję. Tak jak mówił Nathan, musiał pokazać ludziom, że wrócił i że znowu jest sobą – wnukiem bogobojnego i przyjaznego wszystkim rolnika, chociaż ta nuta twardego i bezwzględnego skurczybyka nadal pozostawała jego częścią. Pod koniec mszy podszedł do ołtarza, przy szumie zdumionych ludzi i spytał księdza, czy mógłby coś powiedzieć. Ksiądz powiedział, że to wolny kraj i zgodził się. Joe stanął przy mównicy i zaczął:
„Hej, witam wszystkich. Pewnie wszyscy wiecie, kim jestem, bo widzę, jak po całych dniach mi się przyglądacie, jak jakiemuś ufoludkowi, albo coś. Nie jestem ufoludkiem. Jestem Joe. Tak, przyznaję się – byłem mordercą i złodziejem i mogliście się o tym dokładnie dowiedzieć z tych wszystkich programów, które nadal krążą po telewizji po wszystkich stacjach i pewnie jeszcze długo będą krążyć. Przyznaję, że zabiłem całe mnóstwo ludzi i nie mam na to żadnego usprawiedliwienia, ale teraz bardzo tego żałuję. Chcę wam powiedzieć, że ostatnio zmieniłem się i chcę wszystko naprawić, jeśli jakoś mogę. I nadal chcę się zmieniać. Może was to nie obchodzić, rozumiem, ale musicie wiedzieć jedno – nie musicie się mnie już bać. Nie zabiję już więcej ani jednego człowieka. No chyba, że w obronie własnej, albo najbliższych przyjaciół. Skończyłem z tym śmietniskiem, na którym żyłem przez tyle lat i chcę się z niego podnieść. I miło mi będzie, jeśli mi w tym pomożecie. Pamiętajcie, że z mojej strony nic wam nie grozi. To tyle, dzięki, że mnie wysłuchaliście.”
Powiedział to i odszedł do tyłu, trzęsąc się z emocji. Musiał to powiedzieć. Kiedy odszedł, ksiądz zakończył mszę, a Nathan poklepał Joego po plecach i szeptem powiedział, że zrobił kawał dobrej roboty. Nie przypuszczał, że efekty jego przemowy spotkają go tak szybko – gdy ludzie wychodzili z kościoła, dużo starszych osób pozdrowiło go z uśmiechem i podało mu rękę ze słowami „Witaj z powrotem w domu, Johny.”
A na samym końcu, kiedy kościół był już zupełnie pusty, podszedł do niego ksiądz i powiedział: „zapraszam do zakrystii. Pan może poczekać. – zwrócił się do Nathana – To potrwa tylko chwilę.” Nathan więc posłusznie czekał pod kościołem. Za piętnaście minut z kościoła wyszedł uśmiechnięty Joe i powiedział: „Już po wszystkim.” Nathan nie dopytywał się, po jakim wszystkim ma być, ale się domyślał. Potem nie rozmawiali już o tym w domu. A wieczorem aż do północy Joe grał po raz pierwszy z Nathanem i sąsiadami w brydża.
Szarym świtem w poniedziałek Joe pożegnał się z Nathanem i wyjechał do miasta. Po drodze bardzo martwił się o Jacka. Zostawił go samego, ale tak musiało być. Każdy z nich musiał przejść tę drogę sam na własny sposób. Postanowił jednak znowu wyciągnąć go za uszy z kłopotów, nie ważne, jak wielkie były i ponownie zmusić go do próbowania wyjścia na prostą. Jednak już widział go w wyobraźni znowu zapitego w jakimś rowie, a co gorsza w czarnym worku w miejskiej kostnicy.
To podejrzenie wzmocniło się, kiedy otworzył drzwi pokoju Jacka w hotelu i go w nim nie znalazł. Wszedł, usiadł na jego łóżku i spróbował pomyśleć, dokąd mógłby pójść. „Na pewno poszedł do pracy. A potem? Jeżeli pracowałby w poniedziałek również, to na pewno siedziałby tu teraz. Ale go nie ma, więc pewnie ma wolne. A więc gdzie mógłby pójść? Oczywiście poszedł do najbliższego baru w okolicy.”
I tam również udał się Joe – do najbliższego baru w okolicach komendy. Tam zapytał o niego bezpośrednio barmana, bo obaj byli tam częstymi gośćmi i ten znał ich z widzenia. Barman potwierdził, że Jack był tam w zeszły wieczór, posiedział jakiś czas, zamawiał jeden kieliszek za drugim, potem kupił całą butelkę whisky i wyszedł stąd tuż przed północą.
Joe podziękował i wyszedł. „Skoro kupił całą whisky, to na pewno był zdrowo zdołowany. Pewnie znowu zamierzał się schlać. A jeżeli taki zbir jak Jack zamierza się schlać i narobić sobie biedy, to tylko w jednym miejscu.” I jak po sznurku poszedł do baru „pod wyrwinogą.” Rankiem było tam spokojnie i panowała ponura, grobowa cisza. Joe już miał wejść przez dobrze sobie znane, odrapane niebieskie drzwi, gdy usłyszał z kąta ochrypły, piskliwy śmiech. Od razu się skrzywił i złapał za kieszenie, bo tylko jedna osoba mogła się tak śmiać.
–Ej, Ricky, ty wszarzu, wyłaź! – krzyknął w przestrzeń. – I nawet mnie nie próbuj okraść, bo ci jaja poodcinam!
Zza wyłomu ściany wyszedł powoli Ricky. Nie zbliżał się do Joego, ponieważ nie mógłby się powstrzymać od kradzieży, a nie chciał stracić cennych klejnotów.
–Jack i Joe. – zabrzmiało pogardliwe chrzęszczenie – Gdzie jeden, tam drugi. Papużki nierozłączki. Jak zwykle.
–Gdzie on jest? Gadaj.
–Najpierw musiałbym coś za to dostać.
–Nie bądź dzieckiem, Ricky, dostaniesz najwyżej w ryj, jak mi nie powiesz, gdzie on jest.
–No to nici z informacji. – powiedział i nieostrożnie odwrócił się od Joego. Po chwili jednak żałował, że tak zrobił i był gotów powiedzieć mu wszystko, co tamten chciał, gdyż Joe błyskawicznie przycisnął go mocno do ściany, zakuł mu ręce na plecach w skradzione z komisariatu kajdanki i przyłożył ostry nóż do krocza. Nie wahałby się ani chwili. Przyrzekł, że nie będzie zabijał, ale nie, że nie będzie ranił. Ricky wrzeszczał swoim piskliwym głosikiem.
–Hej, Joe – usłyszał wtedy nad sobą i podniósł głowę. W oknie tuż nad nim na parapecie opierał się Jack, palił papierosa i spokojnie obserwował ich obu. Był bez koszuli i jak przypuszczał Joe, bez niczego innego na sobie. – Zostaw tego durnia w spokoju. – mówił całkiem spokojnie i z politowaniem dla Rickiego.
Wydawało się, że jest całkiem w porządku i że nic mu nie jest. Wtedy w oknie koło Jacka pojawiła się naga Aleksa. Joe widział jej nagie piersi, kiedy wyglądnęła razem z nim przez okno w dół. Potem przytuliła się do pleców Jacka i pocałowała go w bark. Ten widok sprawił, że znów zakłuło go serce, ale i tym razem tego nie okazał. Bo już wiedział, że tym razem to jego uratowała przed stoczeniem się na samo dno. I był jej za to niewymownie wdzięczny.
–Aleksa, jak się masz? – zawołał do niej z uśmiechem, mimo łez cisnących się do oczu.
–W porządku, a ty?
–Nigdy nie czułem się lepiej.
–Poczekaj tam na mnie, zaraz do ciebie zejdę. – powiedział Jack z papierosem w zębach i zniknął razem z Aleksą w pokoju. Ricky wykorzystał moment nieuwagi i ulotnił się gdzieś wraz z jego kajdankami. Po chwili, kiedy Joe przezornie sprawdził kieszenie, dowiedział się, że nie tylko kajdanki zniknęły, ale forsa z jego kieszeni także. „A to sukinkot!” – zaklął do siebie – „Dobrze, że nie zabrałem wszystkiego z sobą.”
–W porządku Jack? – zapytał Joe, kiedy tamten zszedł na dół w pełnym ubraniu.
–Tak, teraz już tak. A u ciebie?
–Tak samo. – stali w ciszy przez kilka sekund – Dzwonili do mnie z komendy. Mamy się tam obaj za chwilę zjawić.
–Tak, do mnie też. Miałem mieć dziś wolne, jestem wcięty. Jak ja pójdę do roboty?
–Wszystko wyjaśni się na miejscu. A teraz chodź, mam ci trochę do opowiedzenia.
–Ja też, stary, ja też.
–Nie wątpię – Joe popatrzył przy tym jeszcze raz w okno Aleksy. Siedziała na parapecie z kubkiem kawy w ręku. Była całkiem naga. Uśmiechała się do nich smutno i machała ręką na do widzenia. Joe odwzajemnił uśmiech i również pomachał.
–No chodź – Jack pociągnął go za rękaw i odwrócił na siłę. – Mamy tam iść, czy nie?
–Dobra dobra, idę. – powiedział i poszedł do wozu.
8. Integracja
Jack i Joe mieli opowiedzieć sobie wszystko w samochodzie, ale wspólne milczenie oznaczało, że zdecydowali, że dokładniej podzielą się wrażeniami z weekendu dopiero, kiedy emocje opadną. Milczeli więc nadal, a każdy z nich pogrążony był we własnych myślach. Potem siedzieli w dyżurnej kantynie policyjnej, przodem do telewizora, tuż przed nim, a tyłem do reszty sali. Jak zwykle, byli sami przeciwko wszystkim.
Był wczesny ranek i posterunek wciąż był jeszcze pusty. Ci, którzy już przyszli, odsunęli się od nich od samego początku i nikt nie chciał z nimi zamienić ani słowa. Obaj byli niewyspani i zmęczeni, więc pili poranną kawę i słuchali kolejnego reportażu na ich temat w telewizji. Reporter bez litości strzelał ostrymi słowami:
''Oto co ma do powiedzenia na ten temat matka jednej ze ofiar: 'Straciłam przez nich syna. – zanosiła się płaczem – Był bankierem w dużej firmie. Nie wiem, dlaczego go zabili, ale wiem, że nie zrobił nic złego. Tak mi go dziś brakuje, a oni się cieszą dobrym zdrowiem i życiem! Wstydźcie się!' ” – pokazano zdjęcie ofiary.
–Pamiętasz, kto go sprzątnął? – zapytał Jack.
Joe pokręcił głową.
–Nie, tyle tego było, że już się pogubiłem.
Po chwili pokazano kolejną ofiarę, ty razem małą dziewczynkę, którą porwano dla okupu.
–Może przełączę na coś innego? – zaproponował Jack, ale Joe znów pokręcił głową – chce ci się tego słuchać?
–W końcu to rodziny naszych ofiar.
Jack westchnął, wypił kolejny łyk kawy. Tym razem wskazał na ekran i rozpoznał małą dziewczynkę na zdjęciu.
–Pamiętam ją. Pracowałem wtedy z Timmym. Porwaliśmy ją dla okupu.
–I co?
–Powiedziałem mu, żeby ją oszczędził. – opowiadał na głos – A on na to, że jeszcze chce trochę pożyć. A ja na to, że ona też i że gdyby miał córkę w jej wieku, to inaczej by to wszystko widział. Kazałem mu ją ogłuszyć i postrzelić w bok.
–A co potem?
–Podrzuciliśmy ją pod dom rodziców w czarnym worku. Tyle, że nie związaliśmy go, żeby miała czym oddychać. Miałem nadzieję, że przeżyje.
Joe potrząsnął głową z niedowierzaniem, uśmiechnął się i wypił kolejny łyk kawy.
–I Croucket wam to darował?
Jack pokręcił głową.
–Timmy zginął dwa dni później. Croucket nasłał na niego Arta.
–Arta? – zdziwił się Joe – przecież Art to specjalista od sejfów i alarmów, a nie broni. Nie potrafił dobrze strzelać. – Jack wzruszył ramionami. – Jeśli zabił go Art, to... to znaczyło, że Timmy chciał zginąć. A ty?
–Ja przeżyłem.
–Dlaczego cię wtedy nie zabił?
Jack wzruszył ramionami.
Wtedy zobaczyli w telewizji dorastającą już dziewczynę. „Ale Maggie miała więcej szczęścia. Przeżyła ten koszmar. Sześcioletnia wtedy Maggie została porwana dla okupu. Oto, co ma do przekazania, jednemu z oprawców: 'Byłam wtedy bardzo mała i niewiele pamiętam. Do dziś mam szramę na boku, ale lekarze mówią, że za kilka lat powinna się już całkowicie zagoić. Nie zapomnę do końca życia, co powiedział jeden z przestępców. Będę te słowa miała w głowie na zawsze. Powiedział do tego drugiego: 'A gdybyś miał córkę w jej wieku, to też byś ją zabił? Ogłusz ją kolbą, postrzel w bok i przeżyje.' Nie wierzę, że człowiek, który powiedział takie słowa, miałby być do szpiku kości zły, bo dzięki temu przeżyłam. Więc, jeśli będzie to kiedyś oglądał i mnie usłyszy, chcę mu przekazać jedno słowo: dziękuję. Dziękuję ci za to, że okazałeś się człowiekiem i pozwoliłeś mi przeżyć.' – dziewczyna otarła łzy z oczu.”
–Twoje zdrowie mała. – Jack uniósł kubek kawy w geście toastu i upił łyk. – Żyj długo i szczęśliwie.
Dopiero teraz zorientowali się, że wszelkie rozmowy za nimi ucichły. Odwrócili się. Wszyscy policjanci obserwowali ich w osłupieniu. Tylko Danny stał ze skrzyżowanymi rękami, oparty o framugę drzwi i uśmiechał się. Pośród osłupiałych ze zdumienia policjantów zobaczył ogoloną prawie do zera kobietę z parku. Miała na sobie inne spodnie i inne buty, ale wciąż nosiła ten sam zielony męski sweter. Miała też ten sam, gniew na twarzy, ale łagodziło go teraz nieco zdziwienie słowami dziewczyny. Spostrzegła, że Jack ją obserwuje. Wstała i wyszła z kantyny. Wtedy wszedł inny policjant z zewnątrz i zawołał:
–Jack, Joe, do prokuratora, natychmiast.
Wstali i powoli powlekli się przez tunel milczących oraz szepczących do siebie policjantów do gabinetu. Stał tam prokurator ze skrzyżowanymi rękami i opierał się o biurko. Weszli i zamknęli za sobą drzwi. Z przyzwyczajenia stanęli w bezruchu i wpatrzyli się w pustą przestrzeń.
–Dajcie spokój, chyba nie jestem aż tak bezwzględny jak wasz były szef, co? – popatrzyli na niego – No, lepiej. „Dziękuję ci za to, że okazałeś się człowiekiem i pozwoliłeś mi przeżyć.” – powiedział patrząc na Jacka.
–Pan też to słyszał? – spytał Joe
–Tak.
–A skąd pan wie, że to my?
–Wszyscy oglądają te programy o was, ja też. I wiecie co? Ja wam też podziękuję za tę dziewczynę. Gdyby ludzie słyszeli o was więcej takich historii, może popatrzyliby na was inaczej. Ale póki co, nie widzę, aby chcieli was przyjąć z otwartymi ramionami. Mam przez was na głowie całą prasę, łącznie z radiem i telewizją. Ale do rzeczy. Właśnie wróciłem ze spotkania z moimi przełożonymi. Przekazali mi, co postanowili zrobić dalej w waszej sprawie. Niektórzy moi szefowie na mnie naciskają, żebym przestał się bawić i wpakował was wreszcie na krzesło. Ale postanowiłem temu inaczej zaradzić. Przedstawiłem im już wyniki waszych wspólnych dotychczasowych dokonań i dowody na to, że nie chcecie zwiać z kraju i nas oszukać. Udowodniłem, że pracujecie po swojemu, ale porządnie i uczciwie. I to się im podoba. Natomiast doszli do wniosku, że mimo iż wspólnie jesteście nie do pokonania i doceniają waszą współpracę, musicie się wreszcie jakoś zintegrować z oddziałem. I ja też tak uważam. Dlatego też postanowiłem was rozdzielić i przydzielić wam osobnych partnerów. Joe, ty będziesz pracował od teraz z Richardem.
–Tym okularnikiem? – spytał Joe.
–Tak, z tym okularnikiem. On miał wiele razy do czynienia z takimi przestępcami jak ty, więc powinniście się jakoś dogadać. Z resztą rozmawiałem z nim już i zgodził się spróbować. A ty Jack, będziesz pracował z Michelle. Jest piekielnie dobra w tym, co robi i potrzebuje kogoś odpowiedniego do współpracy. I myślę, że akurat wam będzie się dobrze razem współpracowało. Ale jest trochę trudna do zniesienia i... no nie jest najlepiej do ciebie nastawiona.
–To znaczy, że ja mam ją nakłonić do współpracy? – spytał Jack.
–Mnie się nie udało, ale powiedziałem jej, że to rozkaz i że wyleci z pracy, jeśli mnie nie posłucha. Może ta audycja będzie miała na nią jakiś wpływ. – Jack stał niewzruszenie. – To wszystko, możecie wrócić.
Wyszli z gabinetu i powoli szli z powrotem w stronę kantyny.
–Rozdzielili nas! Pierwszy raz od tylu lat będę pracował z kimś innym. Nie mogę uwierzyć! – wołał kpiąco Joe.
–Powiedz raczej, że się cieszysz. Wreszcie zobaczysz czyjąś inną gębę. – Jack wyjął z kieszeni paczkę papierosów, wyciągnął z niej jednego dla siebie i natychmiast zaoferował Joemu. Bez słowa poczęstował się, po czym obaj włożyli je do ust i już mieli je zapalić, gdy przechodzący obok nich niższy co najmniej o głowę Richard – okularnik, wspiął się na palce i wyciągnął im je wprost z ust.
–Tu się nie pali. Jak chcecie zapalić, wyjdźcie na zewnątrz. – wręczył im oba papierosy z powrotem do rąk i poszedł dalej. Westchnęli, pokiwali głowami i poszli do windy. Kiedy stali przy niej, obok Jacka przeszła kobieta z ogoloną głową.
–Zwijaj się, jedziemy na akcję. – powiedziała, po czym poszła dalej, nie czekając na niego. Jack popatrzył na Joego, potem na nią, pożegnał się z nim skinieniem głowy i poszedł za nią. Bez słowa stanęła przy windzie prowadzącej do parkingu, na którym stały zaparkowane radiowozy, nacisnęła guzik i wsiadła, nie czekając na Jacka. W ostatniej chwili przytrzymał drzwi windy ręką i gdy się otworzyły, wsiadł. Nacisnęła kolejny guzik i w milczeniu zjechali na parter. Kobieta unikała jego wzroku. Była wyraźnie zła na niego.
Kiedy drzwi się otworzyły, kobieta wysiadła, a Jack poszedł za nią. Podeszła do jednego z radiowozów i wyciągnęła z kieszeni spodni kluczyki. Otworzyła centralny zamek i wsiedli. Potem sięgnęła do schowka po stronie Jacka i wyjęła stamtąd kaburę z pistoletem i paczkę naboi.
–To twoje. – powiedziała i wrzuciła wszystko Jackowi na kolana.
–Powiesz mi, jak się nazywasz? – spytał Jack, ale kobieta to zignorowała. Złapał ją wtedy mocno za rękę i wycedził z gniewem – Powiesz mi jak się nazywasz, czy nie?
Kobieta zaczęła się szarpać, ale Jack trzymał ją mocno.
–Puść mnie, albo złożę na ciebie skargę! – krzyknęła. Dopiero teraz przypomniał sobie, że ma pracować z niejaką Michelle.
–Dobra, nieważne – puścił ją gwałtownie i zakładał kamizelkę na siebie. W tym czasie odpaliła samochód i ruszyła. Nie odezwała się do niego, więc spytał po chwili:
–Powiesz mi przynajmniej dokąd jedziemy?
–Będziesz miał okazję znowu wznieść toast. – powiedziała ze złośliwym uśmiechem – porwano Williama Baumwortha. Wiesz przynajmniej kto to jest? – Wiedział kto to jest i dlatego podświadomie ledwo uniósł brwi i kiwnął głową. Dwa lata temu Croucket kazał ukraść im jego unikatową kolekcję oryginalnych afrykańskich stempli pocztowych z końca dziewiętnastego wieku. Opchnął ją na czarnym rynku za potrójną wartość pod fałszywymi danymi. Baumworth oczywiście niczego się nie domyślił, ale od tego czasu ostrożniej dobierał znajomych.
–Nie mam pojęcia – skłamał, bo był ciekaw, jak zareaguje.
–Kłamiesz. Jeżeli okradałeś najbogatsze banki w mieście, to jego też musiałeś choć raz dopaść. Baumworth to łakomy kąsek dla takich szumowin jak ty.
–Jeśli według ciebie go znam, to po co pytasz, czy wiem, kto to jest?
–Chciałam sprawdzić, jak zareagujesz na jego nazwisko.
–I co?
–Jak do tej pory, kiepski z ciebie kłamca.
Nie skomentował na głos, ale w duchu przyrzekł sobie, że jeszcze jej pokaże, co potrafi. Nie odzywali się do siebie przez resztę drogi. Kiedy dotarli na miejsce, rozpoznał budynek, który był otoczony przez inne radiowozy. To była jedna z ruder, w której zazwyczaj pracował on albo inny człowiek Croucketa. „Chwileczkę – Baumworth i stara rudera”, to mu pachniało zbyt znajomo. Przypuszczał, że być może ktoś z jego dawnych kolegów się tu zaszył z tym bogaczem, bo chciał go oskubać z kasy. Chciał jej powiedzieć o tym, czego się domyśla, ale Michelle wypaliła pierwsza:
–Trzymaj się mnie i nic nie kombinuj, to może przeżyjesz. – Roześmiał się na te słowa. Michelle traktowała go jak przedszkolaka, a on przecież był za pan brat z tą częścią dzielnicy. Znał ją jak własną kieszeń i wielu porywaczy również. – Ok, rób, co chcesz, ale mnie zostaw w spokoju. Pracujemy osobno. – odpowiedziała na jego śmiech.
–Czy to nie jest wbrew regułom?
–Wbrew moim nie. – Powiedziała, po czym wyjęła broń, odbezpieczyła ją, skierowała przed siebie i ostrożnie weszła do budynku. Jack zrobił to samo.
Bez słów pokazała mu w które drzwi ma się skierować. Znał tę ruinę i chciał jej pokazać, jak mogliby się dostać tam innym, bezpieczniejszym sposobem, ale nawet nie zwróciła uwagi na jego gesty – szła do przodu głównym korytarzem. Czekał, aż oddali się na tyle, by mógł wejść do jednego z bocznych pokoi.
Był teraz wdzięczny Joemu, że aż tyle niezbędnych rzeczy go nauczył. Pokazał mu między innymi, że wiele tych starych budynków, to budowle z dziewiętnastego i osiemnastego wieku. Każda taka budowla miała sekretne przejścia między pokojami. To były ciasne tunele, do których wchodziło się zza szaf, fałszywych regałów albo sprytnie ukrytych w ścianach drzwi. Wiele tych tuneli miało w podłodze wieka, które prowadziły do kanałów. „Kiedyś bogaci goście używali ich, żeby sobie tędy dziwki sprowadzać w tajemnicy przed żonami.” – wyjaśniał wtedy Joe – „A dzisiaj takich gości wyłapuje Ligher w burdelach.”
Właśnie w jednym z tych pomieszczeń Jack lekko nacisnął odpowiedni punkt na ścianie, o którym dowiedział się również od Joego, i po chwili zniknął w ciasnym korytarzyku. Przecisnął się, w pamięci wyliczył odpowiednie drzwi i przystawił ucho. Usłyszał błagalne jęki i chrapliwy, pełen złości głos. Poznał oprawcę. To był Robbie, gość od przewidywania rozmaitych, najlepszych możliwych strategii i kierunków, w jakich może się potoczyć dana akcja bądź postępowanie. Był w tym najlepszy i jego prognozy sprawdzały się w ponad dziewięćdziesięciu procentach.
Wyszedł przez wąskie przejście i znalazł się za lekko odsuniętą szafą. Najostrożniej jak mógł przesuwał się wolno, noga za nogą w kierunku Robbiego z wycelowaną w niego bronią. Tuż za drzwiami ukrywała się zszokowana nagłym pojawianiem się Jacka Michelle. Ona kombinowała, jak przejść w pobliże przestępcy i nie miała pojęcia, jak Jack się tam znalazł – po prostu nagle wyrósł ze ściany.
–Proszę, nie zabijaj mnie. – jęczał Baumworth z grubą opaską na oczach i płakał.
–Stul pysk, bo ci odstrzelę ten durny łeb. – zachrzęścił przepity głos. Za chwilę odwrócił się i spojrzał wprost na Jacka. – Jack! – roześmiał się chrapliwie – Od razu wiedziałem, że ty. Ty lapeto, nigdy nie potrafiłeś się dobrze skradać. – znów się roześmiał i przyłożył mocniej lufę do szyi ofiary. – Nie to samo, co Joe.
–Fakt, na pewno jestem głośniejszy niż on.
Robbie przestał się śmiać i skrzywił brzydko twarz.
–Co, Jackie Złote Serduszko zmienił front? Nie na długo. Ludzie cię nienawidzą. I tak przyskrzynią cię, kiedy tylko znajdzie się okazja.
–Niech spróbują, na razie nie widzę chętnych. – Jack postanowił zastosować jedną z metod Joego, nazwaną przez niego „Rozpięty rozporek”. Joe mówił: „Jak gość ma rozpięty rozporek i mu na to zwracasz uwagę, to dziewięćdziesiąt procent tej uwagi koncentruje właśnie na nim, nie? No i właśnie wtedy masz okazję wydębić od niego, co chcesz – zegarek, portfel, a nawet kluczyki do wozu, jak potrafisz. Musisz po prostu zwrócić uwagę gościa na sprawę, która go przede wszystkim interesuje, a potem to wykorzystaj.” Wiedział, co pochłania Robbiego bez reszty i właśnie teraz zamierzał to wykorzystać.
–Czego chcesz od tego gościa?
–A czego można chcieć od nadzianego gościa, co?! – zaskrzypiał Robbie. – Dawać mi tu kasę natychmiast! Powiedz tej żółtodziobce przed drzwiami, żeby mi tu zaraz kasę przyniosła.
Michelle zdębiała. Do tej pory sądziła, że o niej nie wie.
–Nie uda ci się. Budynek jest otoczony. Wszędzie pełno glin.
–Myślisz, że o tym nie wiem?
–Jeśli go ruszysz, zginiesz.
–To on zginie razem ze mną.
–To już ci się odechciało umierać? A byłeś tak bliski śmierci.
–Ty też byłeś i co z tego.
–Chcesz do mnie strzelić? – odstawił broń na bok, „Co on robi?” – zdziwiła się Michelle. – Proszę bardzo, nie krępuj się. Tylko najpierw będziesz musiał mnie wyprzedzić. – z powrotem wycelował w Robbiego – Bo jak ja strzelę...
–Wiem wiem, nie jestem dobry w strzelaniu, zwłaszcza z jedną osobą pod ręką. – po chwili dodał – Jackie, znasz mnie, ja nie chcę tego faceta skrzywdzić, chcę tylko dostać swoją forsę.
–Owszem, wiem, i nawet wiem na co ci ta forsa potrzebna. Marzy ci się wielki jacht, szampan w lodzie i dziwki w każdym porcie. Ale nie będziesz szczęśliwy. Bo forsa, za którą to wszystko kupisz będzie kradziona. A wtedy psy nie dadzą ci spokoju, póki cię nie dorwą. I już nie będzie już tak wesoło.
–Nie gadaj, tylko dawaj!
–Już widzę strach w twoich oczach, czuję, jak ci puls przyspiesza, pocisz się i trzęsiesz się.
–Jack!
–Znam cię stary od podszewki. Widzę, jak ci się słabo robi, a serducho zaczyna ci walić jak młot na widok każdego podejrzanego typa. A wkrótce każdy będzie podejrzany. Stąd tylko krok do twojej starej dobrej paranoi i znowu zaczniesz wrzeszczeć i strzelać do wszystkiego, co się poruszy. Ile już razy tak było, Robbie?
–Zamknij ryj! – wrzeszczał Robbie. Jack obserwował jego rozbiegane po wszystkich ścianach i oknach oczy. Wiedział, że powoli traci nad sobą kontrolę, bo coraz mocniej przyciskał lufę karabinu do szyi jęczącej ofiary.
–No, no, zawsze się tak zaczyna. – Jack mówił, jakby go w ogóle nie słyszał – Chcesz to kontynuować? Wystrzelasz całą załogę? Łącznie z kapitanem? A skąd wiesz, czy obsługa na tym jachcie nie będzie podstawiona? Przecież za jednego z kelnerów zawsze może się podszyć jakiś agent. A jak ci jakaś suka podrzuci do łóżka posłuch? To co wtedy? Hm? Ściany będą mieć uszy.
Robbie zaczynał się naprawdę trząść. Jack trafił w sedno. Wiedział, że słabością, a jednocześnie siłą Robbiego był brak zaufania do kogokolwiek. I to wykorzystał. A Robbie wiedział, że jest otoczony z dwóch stron. Jeżeli teraz odwróciłby się do tamtej policjantki, to Jack na bank strzeliłby mu w plecy. Ona nie zrobi tego, bo wie, że tym samym stwarza zagrożenie dla ofiary, a nie ma prawa tego robić, a może nawet i odwagi. Ale Jack to co innego, jego się bał.
–Jack, przestań, bo go rozwalę!
–To wtedy ja rozwalę ciebie. I to z wielką przyjemnością.
Po chwili znów odstawił broń na bok. Jack wiedział, że w tej chwili życie Baumwortha wisi na włosku, bo Robbie w każdej chwili mógł wpaść w niekontrolowaną panikę. Postanowił więc spróbować czegoś innego. Wiedział, że paranoja Robbiego jest dwubiegunowa. Odkrył to dzięki swojej hojności wobec niego. Kiedyś bardzo dużo mu obiecywał i słowa dotrzymywał za każdym razem, nawet w najbardziej błahej, czy niebezpiecznej sprawie. To sprawiło, że Robbie zaczął mu ufać bezgranicznie jak wierny pies. Musiał w tej chwili naciągnąć jego zaufanie. I to maksymalnie.
– Albo wiesz, co? Zrobię coś lepszego. Sam dam ci te pieniądze.
–Co?
–Tak, dam ci te pieniądze. Mam na koncie trochę oszczędności, to ci część odpalę. – Robbie stał jak wryty. – Wyobrażasz to sobie? Twój własny jacht, za pieniądze podarowane przez przyjaciela. Podarowane uczciwie. Widzisz to? Ty, wyruszający na wielką podróż po świecie, swoim własnym jachtem, niekradzionym, o który nie musisz się martwić, bo ci go nikt odbierze.
–Nie bujasz? Zrobiłbyś to? Dla mnie? – Rozporek był rozpięty, a Robbie, sam o tym nie wiedząc, odsunął lufę pistoletu od szyi Baumwortha i wpatrywał się w przestrzeń przed siebie; rozmarzył się i już nic nie widział. Wtedy Jack mrugnął okiem do Michelle, dając jej znak: „teraz.”
–Oczywiście, czemu nie, to przecież takie piękne marzenie. Lubię spełniać piękne marzenia, takie jak to. A wiem, że marzy ci się wielka podróż, pełna egzotycznych lądów i panienek biegających po plaży bez biustonoszy. To wszystko będzie twoje. Twoje i nie będziesz się musiał bać, że ktokolwiek ci to odbierze. – Michelle była już tuż za nim. Podniosła nogę i z całej siły kopnęła go w plecy. Robbie przewracając się, zaczął strzelać na oślep, ale już w następnej chwili Jack chwycił jego broń, wyrwał mu ją z ręki, niemal wyłamując palce, a Michelle przyciskała Robbiego kolanem do podłogi i zakładała kajdanki. Na dźwięk broni do pomieszczenia wdarło się mnóstwo policjantów. Ale zanim to nastąpiło, Jack zdążył jeszcze rzucić – Bo to może być twoje. Ale najpierw musisz zacząć uczciwie zarabiać na życie, tak jak Baumworth. – skończył. Wpakował pistolet do kabury i chciał już wyjść, kiedy usłyszał od Michelle:
–Jak się tu znalazłeś?
Spojrzał na nią ponuro:
–Co cię to obchodzi, przecież z szumowinami nie gadasz. – wyszedł i zostawił Michelle z policjantami i miotającym się Robbiem.
„Złote Serduszko?” – pomyślała – „Ciekawe, skąd taka ksywa.”
***
Kiedy Jack zniknął razem z Michelle, Joe postanowił sam zapalić papierosa. Wsiadł do nadjeżdżającej windy i zjechał nią na sam dół. Wyszedł przed komisariat, wyjął papierosa z kieszeni i już miał zapalić, gdy naraz usłyszał charakterystyczny odgłos kroków skierowanych wyraźnie w jego stronę. Za chwilę papieros został wyciągnięty z jego ust przez stojącego tuż przed nim „Richarda – kurdupla” i wyrzucony na chodnik. Joe warknął i zacisnął wargi.
–Zaczynasz mnie wkurwiać chłopie, wiesz? – zawołał gniewnie – A wiesz, co potrafię wtedy zrobić?
Richard zachowywał się jak robot. Nie okazywał strachu ani żadnych innych uczuć.
–Zaraz przekonamy się, co w ogóle potrafisz. Jedziesz ze mną. Mamy napad na bank na Oak Alley 59.
Richard odwrócił się i poszedł do radiowozu, a zdenerwowany Joe za nim. Wsiedli i odjechali.
–Ok, to co wiadomo na temat tego napadu? – spytał uspokojony już Joe.
–Naprawdę niewiele. W banku jest co najmniej czterech strażników i co najmniej siedmiu zakładników. Porywacze żądają półtora miliarda dolarów w nieoznakowanych banknotach i nic więcej nic nie wiadomo.
–Od kiedy to trwa?
–Właśnie się dowiedzieliśmy o tym, więc przypuszczam, że od niedawna.
–Czy wysuwają jakieś inne żądania?
–Z tego, co wiem, to nie.
–Jakieś cechy charakterystyczne?
–Nie, a przynajmniej nic o tym nie wiem.
–Czy w tym budynku jest jakieś czynne łącze internetowe?
–Jak w każdym banku.
–Dobra, dzięki. – Joe jechał dalej w ciszy i skupieniu. Postanowił pokazać się Richardowi z jak najlepszej strony.
Kiedy dotarli na miejsce, budynek banku był już otoczony przez kordon policji a negocjator próbował rozmawiać z porywaczami przez megafon. Wysiedli i Richard poprosił o raport na temat sytuacji. Porywacze nie zmienili żądań i nadal nie chcieli słyszeć o jakichkolwiek negocjacjach. Wtedy odezwał się Joe.
–Słuchajcie, to nigdy nie działa.
Policjanci przestali rozmawiać i spojrzeli wszyscy na Joego.
–Co nie działa? – spytał jeden z policjantów.
–Negocjacje. Mam inną propozycję. Niedawno jeszcze sam robiłem takie włamy i wiem, na jakiej zasadzie się to odbywa. Pozwólcie mi działać samemu, a gwarantuję wam, że wszyscy wyjdą z tego cało i zdrowo. – Wszyscy patrzyli na niego jak na wariata – Naprawdę. Proszę, dajcie mi szansę.
Znowu długa chwila ciszy, podczas której wszyscy wpatrywali się w niego, a którą przerwał Richard:
–Jeden martwy zakładnik i idziesz na krzesło.
–Umowa stoi. – odpowiedział Joe, po czy kontynuował. – Na początek dajcie im znać, że tak dużą forsę przelejecie im na konto.
–Nie ma szans, chcą gotówki.
–Wiem. A potem powiedzcie, że jeśli chcą gotówki, to będziecie musieli zgromadzić tą forsę w różnych bankach i że musicie mieć na to czas, bo nie znajdziecie wszystkiego w jednym banku.
–I to ma pomóc w ich schwytaniu?
–Tak, bo nie będziecie zbierać żadnej gotówki, ale da nam to trochę więcej czasu.
–A co ty zrobisz?
–Ja? Wejdę tam w tym czasie i rozprawię się z nimi. Potrzebuję noża do cięcia szkła, jakiegoś kija bejsbolowego, spinacza i ostrego noża.
–A ty, co Mc Gyver? – roześmiali się policjanci.
–Nie, profesjonalista. – poważnie powiedział Joe, a wtedy policjantom zrzedły miny. – Czy to łącze o którym mówiłeś jest czynne?
–Tak.
–Czy oni o tym wiedzą?
–Nie wiem, a co?
–Bo można spróbować się poprzez nie włamać do systemu kamer i podpiąć do nich tak, żeby się nie dowiedzieli. Wprawdzie będzie to nielegalne, ale wtedy będziecie mieć podgląd na wszystkie kamery w banku i pełny ogląd na całą sytuację. – Policjanci teraz już mieli poważne miny. O tej możliwości nawet nie pomyśleli. Zadziwiał ich swoją wiedzą. – Poproście o to swoich informatyków, powinni wiedzieć, jak to zrobić. Dobra, macie to, o co prosiłem? – zaczęły się poszukiwania. Po dłuższej chwili Joe dostał drewnianą policyjną pałkę, spinacz, ostry nóż i pistolet Richarda na wszelki wypadek. – Ok, to zacznijcie negocjacje w sprawie przelewu. To na jakiś czas odwróci ich uwagę, a ja będę mógł się prześliznąć do środka. I da mi trochę więcej czasu.
–Jak chcesz tam wejść? – zapytał zbulwersowany Richard.
–A jak inaczej mam wejść? Nie mogę drzwiami, to wejdę oknem.
Richard stał zdenerwowany i nic nie rozumiał.
–Dobra, rób, co chcesz, ale wszyscy mają wyjść z tego cało. Roy, idź do informatyków. Ty, Bernie idź powiadom o tych negocjacjach w sprawie przelewu.
Ale Joe już tego wszystkiego nie słuchał, tylko wszedł na teren sąsiedniego budynku. Przeszedł parter wzdłuż i wyszedł tylnymi drzwiami na tylny parking. Rozejrzał się. Na parkingu wzdłuż ścian stał sznur samochodów. Wykorzystał go, by podejść bliżej płotu oddzielającego obie instytucje i prześliznął się nisko między nimi. Już miał się wspiąć na płot, gdy dostrzegł przerwę między nim a betonową ścianą następnego budynku, ukrytą w krzakach. „Dzięki ci Panie za niedoróbki” – skomentował w myślach i po chwili ponownie skradał się między samochodami do tej przerwy. Ledwo się zmieścił, ale przeszedł.
Po drugiej stronie również było mnóstwo samochodów pracowniczych. Teraz przemykał się prosto do tylnych okien budynku. Wyjął zza pasa nóż do cięcia szkła i wyciął w oknie na tyle duży otwór, by móc się przez niego przecisnąć. Choć mógł wybić ręką szkło, nie chciał tego robić, bo to mogłoby spowodować hałas i byłby pozamiatany.
Kiedy już wyjął ostrożnie kawałek szyby i znalazł się w środku, wyjął policyjną pałkę i przeszedł korytarzem dalej. Natrafił na skręt w prawo. Zbliżył się do automatu z kawą, który stał tuż przy tym skręcie i powoli wysunął zza niego głowę. Na jednym z krzeseł na korytarzu siedział strażnik, którego zadaniem niewątpliwie było pilnowanie tego kawałka korytarza. Jednak najwyraźniej niczego się nie spodziewał, bo siedział i przeglądał gazety.
To bardzo Joemu odpowiadało. Nie odpowiadało mu natomiast jego przebranie – czarna kominiarka na głowie, założona na razie jak zwykła czapka, okulary przeciwsłoneczne założone na niej, na rękach jednorazowe gumowe cienkie rękawiczki i zwykła dżinsowa kurtka, jaką można dostać w co drugim sklepie z ciuchami. Wiedział, że trafił na profesjonalistów.
Miał też problem ze strażnikiem. Polegał on na tym, że ten siedział bokiem do niego, a to uniemożliwiało mu zbliżenie się do niego. Joe wyjął więc ciężki nóż do szyb, rzucił go w drugą część korytarza i schował się za automatem. Nóż narobił hałasu, a strażnik ciężko wstał, żeby sprawdzić, co to było. Nadszedł i odwrócił głowę w kierunku hałasu, a tyłem do Joego i o to mu właśnie chodziło. Kucnął, żeby podnieść nóż do szkła, a Joe w tej samej chwili wyskoczył zza automatu i kilkakrotnie uderzył go pałką w potylicę.
Pałka i obezwładniony strażnik spowodowali na tyle głośny hałas, by usłyszał go drugi strażnik. Zanim jednak nadszedł, Joe zdążył obszukać już jego wszystkie kieszenie i zabrać mu pistolet, gaz obronny, a także małą białą karteczkę. Miał mało czasu, więc nie sprawdził jeszcze, co jest na niej napisane. Kiedy usłyszał zbliżające się kroki, schował się znów za automatem.
Znowu pojawił się następny strażnik. Zobaczył leżącego kolegę. Joe modlił się teraz, żeby nie zareagował prawidłowo i nie wszczął od razu alarmu, ściągając resztę strażników, tylko pochylił się nad nim i zaczął go cucić. Na szczęście dla niego, obrał tę drugą opcję. Kiedy pochylał się nad nieprzytomnym kolegą, Joe również kilkakrotnie zdzielił go w tył głowy. Drugi strażnik padł na pierwszego, co stłumiło hałas. Obszukał go również. Tym razem tamten nie miał nic oprócz tej takiej samej małej karteczki, którą Joe również schował do kieszeni.
Podszedł następnie do wybranych losowo drzwi, schylił się i wyjął spinacz. Chwilę grzebał nim w zamku i po chwili wszedł do pomieszczenia biurowego, ale nie zamykał drzwi od razu. Obszukał biurko i przygotował grubą taśmę do klejenia kartonowych paczek i nożyczki. Potem podszedł jak najbliżej do ściany za drzwiami i dopiero wtedy głośno nimi trzasnął. Czekał, aż usłyszy kroki.
Na dźwięk kroków znów przygotował pałkę. Kroki zbliżały się do pokoju, a ktoś szarpał za wszystkie klamki na korytarzu – strażnik po kolei sprawdzał wszystkie drzwi. Po chwili drzwi do jego pokoju otworzyły się również. Strażnik nadszedł. Najpierw przezornie wsunął tylko rękę z bronią. Pokój był otwarty, ale pusty. Schował więc broń do kieszeni kurtki i wszedł do pokoju. W chwili, kiedy znalazł się tyłem do Joego, ten wysunął się zza drzwi i po chwili strażnik leżał na podłodze, tak jak jego dwaj koledzy, uderzony kilkakrotnie pałką w tył głowy.
Wyszedł zza drzwi, opuścił pokój i zaciągnął obu strażników do pokoju. Wszystkich położył na brzuchu. Z jednego z nich ściągnął kurtkę, rękawiczki i czapkę i założył to wszystko na siebie. Potem grubo okleił ich ręce i nogi taśmą, a usta zakneblował nią. Obszukał jeszcze raz kieszenie. Ten trzeci także miał małą karteczkę. Teraz otworzył wszystkie trzy kartki i przeczytał.
Na jednej z nich napisane było: „Skoczek”, na drugiej „Laufer”, na trzeciej „pionek nr 2” To mogły być nazwy rozpoznawcze dla napastników, dostosowane akurat do tej akcji, żeby każdy z przestępców mógł się rozpoznać przy rozmowie przez telefon albo z kominiarką naciągniętą na oczy. Pamiętał też, że kartka pierwszego strażnika była poplamiona kawą, a więc to on był Laufrem. Szczęście mu sprzyjało.
Był gotowy, ale nie wychodził jeszcze z biura. Musiał teraz w spokoju i ciszy pomyśleć, co dalej. Do tej pory akcja nie była trudna. Prawdziwe schody zaczynały się akurat w tym momencie i Joe musiał wytężyć cały umysł, żeby wszystko się udało. „Co jest siłą każdej grupy przestępczej?” – pytał w duchu samego siebie. – „konieczność współpracy i zgrania się. A więc muszę ich rozbić i skłócić, żeby się zdekoncentrowali i żeby policja mogła zacząć działać. Ale czym ich skłócić? ” To było dobre pytanie. Myślał o wszystkich swoich najlepszych akcjach. „Co takiego zawsze nas wszystkich łączyło, oprócz strachu przed ciężkim więzieniem i śmiercią na krześle?” – nagle przyszło mu do głowy – „Wsypa! To jest to! Każdy bał się jakiejś wtyczki!” I po chwili miał już cały plan w głowie.
Wyszedł z ukrycia i poszedł do głównej sali. Kiedy wszedł, ocenił, że istotnie, na głównej sali jest czterech strażników, ale za to zakładników było o wiele więcej – na podłodze pod stołami leżało ponad dwudziestu ukrytych, związanych i zakneblowanych ludzi. „Pewnie na zapas. Jak wystrzelają jednych dla przykładu, to następnych siedmiu wyciągną potem, żeby pokazać, że nie żartują.”
Rozejrzał się też w poszukiwaniu dowódcy. „Szef jest zawsze najspokojniejszy, albo próbuje takiego udawać.” – myślał. I zobaczył, że tutaj też tak jest. Trzech stało rozstawionych po całej sali, z karabinami w rękach gotowymi do wystrzału, a jeden siedział w kącie i grał w jakieś gry na elektronicznej maszynce dla dzieci. „To on. Próbuje się rozluźnić” – myślał Joe. Wtedy szef, nie odrywając oczu od maszynki, zapytał:
–Czego tu chcesz, Billy? Masz stać na czatach z tyłu. – Joe znowu miał szczęście. Szef wziął go za jednego ze strażników.
–Ja właśnie w tej sprawie, szefie. Myślę, że tu jest coś nie tak.
–A co ma być nie tak?
–Wydaje mi się, że wśród nas jest jakaś wtyczka. – na te słowa wszyscy trzej strażnicy odwrócili się do Joego. Szef nadal wpatrywał się w maszynkę, ale już nie koncentrował się na grze. – Ktoś tu chyba idzie na rękę glinom. Robiłem obchód i natrafiłem na naszych trzech ludzi w jednym z biur.
–Co? – podniósł się i Joe dopiero teraz zobaczył prawdziwe napięcie w jego oczach. Młody był. To była prawdopodobnie jedna z jego pierwszych akcji.
–Są związani i zakneblowani, mogę pana tam zaprowadzić...
–A co ty wtedy robiłeś?! – krzyczał. – To nie moja sprawa, to ty za to bekniesz! Ja robię swoje! Prowadź mnie tam! – Teraz Joe był już poważnie zaniepokojony. Wiedział bowiem, że prawdziwy szef grupy siedzi w bezpiecznym ukryciu. Gdyby ten był szefem, wiedziałby, że szef nigdy nie okazuje emocji ani nie uczestniczy sam w akcji, ale wysyła do tego odpowiednich ludzi, bo musi nad panować nad wszystkim.
–Jasne, w tej chwili.
–Wy pilnujcie tutaj wszystkiego. – strażnicy kiwnęli głowami, ale jednak zmierzyli siebie wzajemnie. To był znak, że zaczynają się nawzajem podejrzewać. Joe szedł korytarzem za tamtym facetem, a w kieszeni już trzymał ostry nóż. Stanął za nim przy drzwiach.
–To tu, proszę zajrzeć. – powiedział i czekał tylko, aż tamten otworzy drzwi do pokoju. Kiedy otwierał drzwi, Joe już wiedział, że to tylko amator. Szef nigdy nie wchodzi do żadnego z pomieszczeń przed swoimi ludźmi. Bez skrupułów wyjął nóż z kieszeni, skrępował jego ramiona i błyskawicznie przystawił ostrze do szyi fałszywego szefa.
–Jeden pisk, a już nie żyjesz. – wychrypiał szeptem. Tamten zaczął się trząść. – Na kolana – rozkazał Joe, a tamten posłusznie padł na kolana. – Gdzie jest wasz szef?
–To ja nim jestem.
–Prawdziwy szef. Ty jesteś marionetką.
–Szefa z nami nie ma, kieruje akcją z zewnątrz.
–Kto to jest?
Tamten zaczął dyszeć ciężko.
–Nie wiem. – Joe przycisnął ostrze mocniej i zaczął je przesuwać po skórze – Przysięgam! Niedawno nas zwerbował! Słyszeliśmy go tylko przez głośnomówiący telefon!
To brzmiało znajomo.
–Jaki miał głos?
–Ciężki, niski, chrypiący jak niedźwiedź albo coś takiego.
–Czy choć jeden z was go widział?
–Tylko ja.
–I jak wygląda?
–Trudno powiedzieć, nigdy go tak naprawdę nie widziałem. Zawsze jak się pojawia jest już wieczór i jest niesłychanie ciemno wokoło. Może się wstydzi tego jak wygląda, nie wiem.
„Sukinsyn się jednak się nie poddaje.” – pomyślał Joe.
–To wasza pierwsza akcja?
–Tak.
–Kto nią kieruje, ty, czy on?
–Ja; Nie, tak naprawdę to on nam mówi, co mamy zrobić i wszystko robimy podług jego dyktanda.
–Czy pozostali wiedzą o nim? – amator milczał – Gadaj!
–Nie, tylko ja. Reszta myśli, że to ja kieruję akcją.
–Czy jest was tu więcej?
–Nie, tylko nas siedmiu.
–Jak mnie bujasz, zapłacisz za to życiem. – teraz Joe nie miałby wyrzutów sumienia. To był jeden z ludzi faceta w czarnym płaszczu.
–Nie, naprawdę nie. Mogę iść do paki, ale chcę żyć.
–Rozumiem. Dlatego teraz grzecznie ze mną wyjdziesz z banku i oddasz się glinom, bo jak nie, to więcej nie ujrzysz ani wieczoru ani rana. – znów przesunął nożem delikatnie po jego skórze, aż pociekła krew.
–Poddaję się, chcę żyć.
Obserwując go nieustannie, Joe chwycił jeszcze taśmę i kazał mu się położyć na podłodze. Przycisnął go nogą, chwycił jego ręce i skleił je z tyłu, tak jak pozostałym strażnikom. Potem dźwignął go i znowu przyłożył ostrze do jego szyi i poprowadził do głównej sali. Strażnicy natychmiast skierowali lufy karabinów w Joego.
–Strzelicie do mnie i już po nim! – krzyknął.
–Nie strzelać! Poddajcie się! To już koniec! – krzyczał amator.
Strażnicy zabezpieczyli broń i odsunęli daleko od siebie, jak kazał im Joe i wyszli z banku z rękami w górze. Wśród nich był Joe. Prowadził głównego szefa gangu za sklejone ramiona z nożem przy gardle. Policja aresztowała ich wszystkich, a uwolnieni zakładnicy byli bezpiecznie odprowadzani do spanikowanych krewnych.
Po zdaniu raportów i uzupełnieniu wszystkich dokumentów, policjanci, prokurator oraz Richard byli pod wrażeniem szybkich i profesjonalnych akcji Joego oraz Jacka. Obaj zyskali w ich oczach niekłamany szacunek i podziw, ku rozczarowaniu Michelle. Ona cały czas trwała w pogardzie, ale była już w mniejszości.
Już rano, podczas podawania porannych wiadomości, większość ze świadków wypowiedzi dziewczyny na temat Jacka i wypowiedzi samego Jacka była w rozterce i nie wiedzieli, jak mają się odnosić do tego, co usłyszeli. Nadal był to dla nich przestępca, ale już jednak nie tak bezwzględny, jak sądzili. Teraz jednak obaj udowodnili, że naprawdę chcą się poprawić i obaj przydadzą się w następnych akcjach. Poza tym, udowodnili, że w pojedynkę potrafią poradzić sobie o wiele lepiej niż grupa przeciętnych gliniarzy.
9. Tajemnica Michelle
Gdy policjanci na własnej skórze przekonali się, ile potrafią obaj byli przestępcy, otwarcie przyznali, że wiedza i doświadczenie Joego i Jacka na temat środowiska przestępczego i jego działania są o wiele większe niż wspólna wiedza policjantów. I gdyby Joe i Jack, oprócz tego, że chcą szczerze współpracować z policją, przekazali ją innym, oznaczałoby to jeszcze lepsze wyniki dla nich wszystkich i więcej brudu sprzątniętego z miasta.
Richard przyznał, że rozmawiał z innymi policjantami, którzy zaczęli uważnie śledzić ich poczynania i stwierdzili, że wiele z tego, co Joe i Jack robią, przydałoby się im samym podczas policyjnych akcji. Obaj jednak odmówili współpracy, twierdząc, że nie po to zdobywali doświadczenie na własnej skórze, żeby teraz oddać je za kufel piwa. Ale zgodzili się, by policjanci obserwowali ich w czasie pracy. Wiedzieli bowiem, że najlepsi uczą się zawsze na własnej skórze i podczas bezpośrednich akcji.
Dlatego też, gdy pewnego dnia koło południa Michelle weszła jak zwykle do kantyny po Jacka, który stał tyłem do niej i wpatrywał się w okno i powiedziała „Jack, mamy włamanie na rogu siódmej i piętnastej, pakuj manatki,” odpowiedział spokojnie:
–Od dziś pracuję z Charliem. – rzucił do okna, a potem powoli odwrócił się do niej. Michelle obserwowała go z lekkim zdziwieniem i rozczarowaniem, a on nadal mieszał kawę w kubku i patrzył na nią obojętnie. – Poprosił o współpracę, bo chce się ode mnie uczyć. Ty masz pracować z Eddiem.
Michelle wzruszyła ramionami.
–Dobra, w porządku. To na razie. – chciała wyjść z kantyny, ale stanęła w drzwiach i odwróciła się jeszcze do niego z dziwnie smutnym wyrazem twarzy. – Wiesz, gdzie on może być?
–Widziałem go minutę temu na dole pod drzwiami wejściowymi. Paliłem razem z nim i z Billem.
Michelle kiwnęła głową, szepnęła „dzięki” i wyszła. Jack ponownie odwrócił się do okna i zapatrzył w nie.
Po pierwszym tygodniu, kiedy obaj zdobyli już pierwsze laury, przyjęli je z zadowoleniem, ale w żadnym wypadku nie popadli w samozachwyt. Nadal przychodzili do pracy razem i trzymali się w odosobnieniu. Nie robili tego, by się odizolować, ale dlatego, że czuli, że nie zasługują na uwagę. Teraz już odrzucali wszelkie propozycje wywiadów i reportaży, a najbezpieczniej czuli się w chacie u Nathana.
I tam właśnie pojechali w weekend po miesiącu pracy. Tym razem byli nie tylko oni dwaj, ale zapowiedział się również Danny, którego dawno nie widzieli, a razem z nim John. I w piątek w chacie znów było wesoło i trzeszczała w szwach, a Nathan miał wielu pomocników w gospodarstwie. Robiła się już późna jesień i nadszedł czas na robienie przetworów, więc w całej chacie pachniało najprzeróżniejszymi konfiturami, których smak Jack próbował osobiście udoskonalać i nieźle mu się to udawało.
Wszystkim wydawało się, że obaj zmienili się na lepsze. Joe przeszedł kolejny etap w swoim życiu i nie był już tak zamknięty i surowy jak kiedyś. Jack nadal rzadko się odzywał, ale za to częściej się uśmiechał, był weselszy i częściej przyznawał się do emocji i uczuć, co kiedyś było nie do pomyślenia. Tacy przynajmniej byli w zaufanym i sprawdzonym towarzystwie przyjaciół.
Wtedy dopiero, kiedy po ciemnym, chmurnym niebie i pustym sadzie hulał październikowy wiatr, a wszyscy siedzieli przy gorącej kuchni, po pysznej zapiekance warzywnej, przygotowanej przez Jacka na kolację, Joe odważył się po raz pierwszy opowiedzieć o tym, co się wydarzyło miesiąc temu w banku i na kogo trafił i jednocześnie nie trafił. Siedzieli w cieple, słuchali go i raz po raz sączyli piwo.
–Czy ta zmora nigdy nie da nam spokoju? – westchnął Nathan.
–Buduje nową armię – stwierdził Danny.
–I dlatego szuka nowych ludzi. – dodał Jack.
–Ale z tego, co widzę, raczej kiepsko mu idzie. – powiedział Danny. – Najpierw była ta sprawa z tym gangiem z hotelu, potem ta z tą dziewczyną, a teraz te patałachy z banku.
–Wszyscy oni byli zbyt słabi. Szuka odpowiedniego... – Joe szukał słowa – hm, nośnika.
–Teraz dopiero można stwierdzić, jak mocnym nośnikiem jest Jack. I dlatego szukał jego. Ale Jack nie dał mu sobą tak łatwo manipulować. A teraz jest wściekły, bo nie może znaleźć tak mocnego i dobrego następcy jak on. I jak Bryan. – powiedział Danny
–A propos, co u niego słychać, Jack? – spytał Joe.
Jack pokręcił głową.
–Bez zmian. Jest jak było. Nie ma z nim kontaktu i tyle. Dostaje jedzenie przez sondę i kroplówkę, robi pod siebie... nie ma w nim życia.
Przez parę sekund tylko wiatr wył za ścianą.
–Szkoda, że odzyskałeś ojca w takich okolicznościach. – powiedział Nathan.
–Nigdy go nie miałem.
–Ale masz go teraz. Nie zapominaj o tym.
–I co mi po tym?
Nathan wzruszył ramionami.
–Może ci się kiedyś spróbować odwdzięczyć za twoją dobroć.
–Niby jak?
–Nie wiem, może z zaświatów.
Jack milczał chwilę.
–Po tym, co spotkało mnie i Joego, myślę, że chyba wszystko jest możliwe.
–Owszem, wszystko jest możliwe. – skomentował Danny. – I jeśli z bezdomnych sierot zrobił świetnych zawodników, takich jak wy, to i z tej bandy w banku mógł zrobić świetnych żołnierzy. Ale problem polegał na tym, że mu to uniemożliwiliście. Zbyt wcześnie ich wszystkich zdjęliście.
–I tak ma być. – odparł Joe.
–Właśnie. – dodał Jack – Obiecałem Jessice, że nie poddam się nigdy i tak zrobię. Będę walczył z tym złem dopóki będę mógł.
–I ja. – dodał Joe. – Dopóki mi sił starczy, nie dam mu szans na odrodzenie się.
–Nigdy nie mów nigdy, Joe. – powiedział Danny.
–Ha, mówisz jak pan Walter. – uśmiechnął się.
–Kto? – zdziwili się wszyscy oprócz Joego.
–Jeden z sąsiadów. – wyjaśnił Joe. – Ale masz rację, zło też się nigdy nie podda.
–Racja. – dodał Danny
–Może i będziecie go zwalczać i nie dacie mu szans, ale ma nad wami jedną przewagę. Nie ma wieku. – powiedział Nathan – I jeśli nie za waszego życia, to odrodzi się kiedy indziej i zniszczy wszystko i wszystkich.
–Ale póki ja żyję, ten drań nie ma u mnie szans. – powiedział Joe
–Dołączam się. – dodał Jack.
–No i nie zapominajcie też o tej dobrej mocy. – dodał Nathan. – Tylko ona będzie w stanie walczyć z nim tak długo, jak on sam będzie istniał. Może znajdzie kiedyś kogoś, kto będzie mógł z nim walczyć, tak jak wy.
–Ludzie, o czym wy mówicie? – zapytał milczący do tej pory John.
–O tym, co nas spotkało po raz pierwszy w chacie. Jack opowiadał ci o wszystkim poprzednio, to powinieneś wiedzieć co mamy na myśli. A to, o czym mówimy, to jego kontynuacja.
Joe opowiedział Johnowi o wszystkich trzech wydarzeniach: o napadzie w hotelu, o porwaniu w doku i o napadzie w banku.
–Mówimy, o tym, co zdołaliśmy zobaczyć i czego doświadczyliśmy od niego do tej pory. Ale nie myśl, że my sami mamy pojęcie, co to wszystko znaczy. – powiedział Joe – Ja do dziś nie wiem, co się wtedy stało, tam w tym doku. Jack to widział – wskazał ręką na niego – Ta dziewczyna to widziała i ja sam. Ale nikt z nas nie ma pojęcia, z czym mieliśmy do czynienia. – upił łyk piwa i zamilkł.
–Może to była walka dobra ze złem? – zaproponował John, a Joe wzruszył ramionami.
–Za małe z nas pionki, żebyśmy się czegokolwiek mogli domyślać. – skomentował.
Znów zapadło upojne milczenie, wzmożone jeszcze poczuciem rozluźniającego ciepła i kojącą ciszą. Nathan zmienił temat.
–A może opowiedzielibyście nam coś o swojej pracy?
–Co tu dużo gadać, dobrze się nam pracuje i tyle. – powiedział Jack, patrząc na etykietkę piwa.
–Dobra, to ja zacznę, bo i tak wiem, że Danny wkrótce wszystko wypapla. – powiedział Joe – Pytajcie, o co chcecie.
–Z kim pracujesz? – spytał Nathan.
–Z Richardem. Jest taki niski. – pokazał ręką – Nosi grube szkła, ale jest gites. Natychmiast dogadaliśmy się po pierwszej akcji. Zasada jest taka, że Richard stawia na początku swoje warunki i ja muszę je przyjąć.
–Nie masz z tym problemu? – zapytał John.
Joe pokręcił głową.
–Żadnego. Przyzwyczaiłem się już do twardego szefa nad głową. Ale Richard za każdym razem pozwala mi działać samodzielnie i uwzględnia to w raportach. Moje poprawki w swoich planach również.
–No i często cię chwali za poprawianie jego własnych błędów. Potrafi przyznać, że to przez niego zawalacie niektóre akcje. – dodał Danny.
–O proszę. – ucieszył się Joe. – To właściwie wszystko.
–A ty Jack? – spytał Nathan.
Jack milczał.
–Ej, wiem, że nie lubisz się chwalić, ale nam możesz się wygadać. – namawiał Danny. – No, dalej, wiem, że chcesz. – on jednak się nie odzywał. – Dobra, jak nie chcesz, to ja powiem. Prokurator wymyślił, że będzie pracować z niejaką Michelle, żeby mógł się dogadać zresztą zespołu.
–I jak? – dopytywał John.
–Oba duety są nie do pobicia.
–A od kiedy to trwa?
–Od jakiegoś miesiąca.
–A jak ona go ocenia?
–Michelle mówi, że Jack to świetny współpracownik. Ma respekt dla jego metod. Doskonale potrafi się zgrać z nią zgrać co do wszystkich szczegółów.
–Co robią?
–Wspólnie planują różne akcje dla kolegów i swoje i realizują je.
–I zawsze się sprawdzają?
–W dużej większości. Najczęściej udają podstawiane małżeństwo i zgarniają przestępców, których zna Jack. Wie kiedy najczęściej działają i co może odwrócić ich uwagę i wtedy wreszcie wpadają w policyjne pułapki.
–Coś jeszcze?
–To, co Joe, Richard i reszta gliniarzy. Prowadzą obserwacje podejrzanych, zbierają dowody na ich działalność i robią zapisy ich rozmów. Albo Michelle na przykład prowadzi wywiad z rodziną, a Jack w tym czasie sprawdza dyskretnie całe domostwo i okolice. Odkrywają wytwórnie fałszywych pieniędzy i narkotyków, zgarniają handlarzy kosztowną biżuterią, dziełami sztuki i żywym towarem i wiele jeszcze innych spraw.
–No to świetnie Jack, jestem z ciebie dumny. Wygląda na to, że znalazłeś swoje nowe powołanie. – Jack milczał – A ja dogadujesz się z Michelle?
–W ogóle się z nią nie dogaduję. Nie pracujemy już razem.– odparł nagle – Jest na mnie zła i nie chce ze mną gadać o niczym innym jak tylko o sprawach zawodowych.
–A ty z nią chcesz rozmawiać?
Jack pokręcił głową.
–Po co? Dobrze się nam pracowało i to wystarczy.
–Darliście koty?
–Nie, po prostu pracowaliśmy razem, a potem każde z nas szło w swoją stronę. Nie chce, to nie. Nie będę się prosił. – John zaczął się uśmiechać. Patrzył na Jacka spode łba, a potem cicho się śmiał. – No co? – skonsternowany Jack również się uśmiechnął.
–Czuję podskórnie, że z tego coś będzie.
–Co? – Jack parsknął śmiechem. – Chyba żartujesz. – Przecież my się nawet do siebie nie odzywamy.
–Nie pamiętasz już, jak się poznaliście z Moniką?
–Co masz na myśli?
–Kiedy się pierwszy raz spotkali, omal się nie pobili. – John zaczął opowiadanie.
–Co? Jak to? – dopytywała się uśmiechnięta reszta.
–W pierwszym dniu ich spotkania Monika przyjechała na nasz parking trochę wcześniej niż Jack i zaparkowała na jego miejscu. Jak to kobieta, nie zwróciła uwagi na tabliczkę na murze. No i jak podjechał Jack i to zobaczył, to się wściekł. Wparował do rozgłośni, gdzie był radiowęzeł na cały budynek i ogłosił wszędzie, że chce dorwać tego sukinsyna, który mu zajął miejsce na parkingu.
–Cały Jack. – rzucił Joe.
–I podał numer tablicy. – kontynuował John. – No i po chwili, zamiast jak się spodziewał, jakiegoś faceta, wyszła do niego Monika.
–A co ona tam robiła? – spytał Danny.
–Wtedy mieliśmy okrągłą rocznicę istnienia naszego sztabu i zatrudnili ją do posadzenia kwiatów na klombie przed naszym sztabem w jego logo. W każdym razie, wyszła tam wtedy do niego i tak się zaczęli oboje głośno kłócić, że połowa ludzi wyjrzała za okna, żeby się dowiedzieć, co się w ogóle dzieje, druga połowa wyszła na parking.
–A ty byłeś tam? – zapytał Joe.
–Ja akurat przyjechałem do pracy i zobaczyłem, co się dzieje. Koledzy na parkingu śmiali się i tłumaczyli mi, o co chodzi.
–Bujasz, nie było aż tak źle – mówił uśmiechnięty i poczerwieniały Jack.
–Jack, byłem świadkiem. I uczestnikiem wydarzenia.
–Co? – spytali wszyscy naraz.
–Bo oboje się tak na siebie zaperzyli, że ani jedno nie chciało ustąpić. A Monika nie była ani słabeuszem ani wychuchaną niunią. Już go kilka razy uderzyła, żeby go sprowokować. A on już się zamierzał, żeby jej oddać i wtedy ja ich postanowiłem rozdzielić. Wszedłem między nich i krzyczałem, tak do jednego jak i do drugiego, że nie warto się bić o jakieś głupie miejsce na parkingu. Że to jest sztab wojskowy i że muszą oboje zachować powagę miejsca i swoją.
–I co? – spytał Joe.
–Monika była wściekła, ale bez słowa weszła do samochodu, trzasnęła drzwiami, odpaliła silnik i wyjechała, nieomal najeżdżając jego samego. Specjalnie to zrobiła. A po drodze jeszcze pokazała mu, co może zrobić ze sobą i swoim miejscem. – uśmiechając się wyciągnął środkowy palec, na co reszta mężczyzn, łącznie z Jackiem, wybuchła śmiechem.
–Nieźle – skomentował Danny.
–Ostra babka. – dodał Joe. – A co było potem?
–Potem nie odzywali się do siebie cały miesiąc. Chodzili koło siebie jakby w ogóle siebie nie widzieli. Aż w końcu Jack się przełamał, podszedł do niej z kubkiem kawy i przeprosił. Ona jego też przeprosiła i oboje przyznali, że zachowali się wtedy jak dzieci. I od tego czasu zaczęli już ze sobą normalnie rozmawiać. A potem... – wzruszył ramionami – sami wiecie.
–Niesamowita historia – mruknął Nathan.
–O ile wiem, Jessika i Aleksa na początku też cię nie za bardzo lubiły. – powiedział Joe.
–Kto to jest Aleksa? – spytał John.
–Nieważne – odparł Joe. – Grunt, że istotnie, być może coś z tego będzie. Masz szczęście do kłopotliwych dziewczyn. – dodał to usiłując się uśmiechać, ale wyszło to sztucznie i jakoś dziwnie. I tylko Nathan domyślił się dlaczego.
–Nie tym razem. – powiedział Jack. – Pracuję teraz z kimś innym i tyle.
–Zobaczymy. – powiedział John. – Zakładam się o dwieście dolców, że Jack i ta Michelle będą za jakiś czas razem.
–Nie ma mowy. – zaoponował Jack.
–Znowu się stawiasz? W takim razie wchodzę w to. – potwierdził Joe.
–I ja – dodał Nathan.
A potem w ciszy wszyscy popatrzyli na Dannego
–Ja się w to nie mieszam.
–Danny, nie bądź cykor, dawaj grabulę.
–Nie. I już. – trwał przy swoim.
–Oj, dawaj, co ci zależy.
–Nie, nie rozumiesz tego?
–Joe, daj mu spokój, jak nie chce, to nie. – sytuację załagodził Nathan.
Potem rozmowa potoczyła się na inne tematy. Następnie Nathan wyciągnął karty i grali do późnej nocy, aż po kolei wszyscy poszli spać i został tylko Jack i Danny.
–Muszę się przewietrzyć i zakurzyć. – mówił Jack, przeciągając się. – Idziesz?
–Czemu nie, jedną fajkę mógłbym zapalić.
Po chwili, ubrani w ciepłe swetry siedzieli na wyziębionym, pustym i ciemnym ganku i palili w ciszy. Wiatr na chwilę ustał i wokół panowała głucha, wiejska cisza, przerywana tylko ujadaniem psów.
–Co za idiotyczny pomysł z tym swataniem. Dzięki, że chociaż ty się w to nie dałeś wciągnąć. – powiedział Jack.
–Chodzi ci o zakład? – Jack kiwnął głową – Nie zgodziłem się, ale wiem, że na pewno wygrałbym te dwieście dolarów w cuglach. – Jack spojrzał na niego pytająco. – Jack – Danny nachylił się do niego i spoważniał – Muszę ci o czymś powiedzieć, bo najwyraźniej nie masz o niczym pojęcia. Wiesz, dlaczego Michelle nie odzywa się do ciebie? Dlaczego nie chciała z tobą pracować? I dlaczego nie chce cię znać? – Jack zamienił się w słuch. – Kilka lat temu zabiłeś jej męża. – Jack zmartwiał – Tak. David Summers poległ na służbie, bo był niepotrzebnym świadkiem i strzeliłeś do niego z daleka, a potem przydusiłeś, bo nie chciał się wykrwawić dość szybko.
–Przydusiłem? – zdziwiła się – Ale ja tak nie pracowałem. Nigdy nikogo nie dusiłem. – sam mówił to głosem przyduszonym z szoku, jakiego doznał. Zmarszczył czoło i wytężył pamięć, by przypomnieć sobie ten przypadek, ale nie mógł. Miał jakąś zaćmę w pamięci – Skąd w ogóle o tym wiesz?
–Zauważyłem, jak się do ciebie odnosiła i sprawdziłem ją. I wtedy przy okazji odkryłem tę prawdę. Michelle ma trudny charakter i nikogo się nie słucha. I dlatego ma zawsze kłopoty w pracy. Ma szalone, niemożliwe do realizacji pomysły, za każdym razem robi, co chce, i nie zawsze w granicach prawa, dokładnie tak jak ty i Joe. I dlatego tak dobrze się z tobą dogaduje. Ty robisz po prostu to, co ona zrobiłaby na twoim miejscu. Do tej pory bronił jej jej mąż i szef, ale odkąd David zginął, nikt inny poza naszym szefem nie chce jej bronić. Jeśli straciłaby u niego pracę, to już chyba nigdzie nie zyskałaby jej. I dlatego zgodziła się na współpracę z tobą.
–A co ze śmiercią Davida?
–Sprawdziłem zeznania świadka. – kontynuował Danny. – Dwa lata temu David został zgłosił do centrali, że jedzie na miejsce włamu do sklepu jubilera... nie pamiętam już jakiego. I kiedy przyjechał, ty i twój partner właśnie wialiście z miejsca. Partner Davida dostał kulkę w żebro ale przeżył. Natomiast David został postrzelony w okolicy lewego obojczyka. Kolega Davida zeznał, że nie widział, kto dokładnie strzelał, bo była noc, ale widział ciebie, jak dusisz go i uciekasz przed nadjeżdżającym następnym radiowozem.
–Skąd on wiedział, że to ja?
–Podał rysopis. Ale informacja, że to ty, pojawiła się dużo później, bo wtedy nie mogliśmy nic ustalić. Jeszcze nie było cię w bazie. Pojawiłeś się w niej dopiero po mojej interwencji w szpitalu. – Jack kiwnął głową.
–Nie przeżył?
–Pożył jeszcze trochę w szpitalu, ale zmarł z powodu ataku serca. – przez długą chwilę panowało milczenie. – Michelle bardzo to przeżyła. Jej córeczka również. To wtedy zaczęła ostro pić i dlatego została zawieszona w obowiązkach. Miała dobrego szefa, bo inny już dawno zwolniłby ją. Nie miała pracy, kasy, jej długi rosły, a bank odebrał jej dom i samochód. Do tego opieka zabrała jej dziecko i przyznała tymczasowe prawa rodzicielskie jej rodzicom. Była bezdomna, bez kasy, bez nikogo bliskiego i bez dziecka. W końcu postanowiła o siebie zawalczyć i zwyciężyła tę walkę. Odzyskała kontrolę nad piciem, potem pracę i dom a na koniec na specjalnych warunkach wróciła do niej jej córka. – Danny zapatrzył się przez chwilę w pustą przestrzeń i milczał przez chwilę. Potem znów odwrócił się do Jacka. – Dlatego nie zgodziłem się na ten zakład. Ona ci tego nigdy nie wybaczy. Ja też nie mógłbym. I myślę, że dobrze rozumiesz, dlaczego. – skończył papierosa, wyrzucił go na trawę, wstał i wszedł do domu, zostawiając Jacka sam na sam z tą obezwładniającą tajemnicą.
***
Kiedy Joe obudził się w zimny, niedzielny, zasnuty mgłą ranek, zastał Jacka siedzącego przy kuchennym stole. Przy nim stał kubek czarnej kawy, a Jack palił papierosa i podpierał brodę dłonią. Joe wszedł do kuchni, ziewnął, przeciągnął się i rzucił:
–Hej, jak ci się spało?
–Dobrze – rzucił obojętnie Jack.
Joe sprawdził wodę w czajniku. Było jej dużo i była świeżo zagotowana, więc po chwili już siedział obok Jacka z parującym czarnym płynem w kubku. Spojrzał na niego i nie spodobało mu się to, co zobaczył. Jack wcale nie wyglądał na wyspanego: miał podkrążone, czerwone oczy, powieki mu się zamykały, ale jednak nie do końca, był osowiały i dziwnie zapatrzony w przeciwległe okno. Jego twarz nie wyrażała smutku, ale nie było w nim też radości. Joe zbliżył się do niego.
–Kłamca. Stary, co się dzieje?
–Nic, na co mógłbym mieć teraz jakikolwiek wpływ.
–O czym ty mówisz?
–O niczym.
Joe siedział obok niego w milczeniu. Miał nadzieję, że Jack wyciągnie to z siebie sam, jak już wiele razy bywało, ale nic takiego nie nastąpiło – nic się nie przełamało. Tym razem naprawdę tylko siedzieli i pili kawę. Joe czuł, że on i Jack rozdzielają się. Począwszy od tamtego weekendu, kiedy pojechał sam do Nathana, a Jack został sam, ich drogi szły już równolegle, ale na pewno nie był to ten sam szlak, jak kiedyś.
„I dobrze. Każdy z nas musi znaleźć własną drogę życia.” – pomyślał Joe. A skoro mowa była o znalezieniu własnej drogi, przyszła mu na myśl Evita i gospodarstwo, które miał już wkrótce objąć i nie mógł się już tego doczekać. W głowie mu się to nadal nie mieściło, że po tym, co zrobił, spotkało go tyle dobra. Oczywiście przyjął je, jak na mężczyznę przystało i przyrzekł sobie, że nie zniszczy tego, co los mu podarował tak łaskawie.
Czuł, że powoli odzyskuje siebie – tego dawnego człowieka, którym miał niegdyś być, a który dawno temu został, jak mu się wydawało, zniszczony przez ojca oraz Croucketa i ich postępowanie z nim. Jednak Nathan i Evita udowodnili mu, że tak nie jest i że ten wesoły, pełen wyobraźni i wigoru rolnik, jakim miał od początku być, wychodzi na powierzchnię. Myślał o Evicie niemal nieustannie. Wspomnienia o niej pobudzały jego zmysły i znów poczuł to cudowne pieczenie skóry pod ubraniem. Na szczęście Jack niczego nie zauważył.
Wczoraj Nathan poprosił go w tajemnicy na stronę i wytłumaczył mu, jak gdyby był jasnowidzem, że Jack jest jego wiernym przyjacielem i że nigdy w życiu nie zrobiłby mu takiego świństwa, które przyszło mu do głowy. „Z Aleksą zrobił.” – Przyszło mu na myśl.
Ale zaraz potem doszedł do wniosku, że przecież Jack potrzebował wtedy Aleksy tak samo jak on i że nie ma prawa jej sobie przywłaszczać. Aleksa tak naprawdę nie należy do żadnego z nich ani do nikogo innego, chociaż na pewno chciałaby i na to zasługuje. „Co innego Evita. Ona jest tylko moja.” I czy chciał, czy nie, musiał o tym Jackowi powiedzieć.
Chciałby, żeby Jack był w takim samym nastroju, jak on był teraz. Jednak, kiedy spojrzał na przyjaciela, na typowy dla niego nieruchomy, pokerowy wyraz twarzy, podpartą głowę, przekrwione oczy i pojawiający się na niej zarost, znów ogarnął go smutek i przeczucie, że tym razem stało się coś naprawdę poważnego.
–Chcesz się przejść? – rzucił Joe. Jack rzucił okiem na Joego. Widział, że odzyskuje równowagę i zastanawiał się, czy może ją naruszyć szokującą historią Michelle, jaką opowiedział mu zeszłej nocy Danny. Joe, jakby to przeczuwał podskórnie, bo dodał – Pamiętaj, że mi możesz powiedzieć wszystko, nie ważne, jak straszne by to było. Przeszliśmy już razem nie jedno i jesteś dla mnie jak brat. A ja nie mogę się patrzeć, jak mój brat cierpi w samotności.
W odpowiedzi Jack wstał i kiwnął głową, by Joe się zwijał. Dopił więc kawę, wstał i poszedł do wyjścia, gdzie Jack już nakładał kurtkę i buty. Kiedy Joe robił to samo, Jack sprawdzał, czy ma paczkę papierosów i zapalniczkę w kieszeni i po chwili wyszli. Mroźne poranne powietrze owionęło ich twarze delikatnym, ale marznącym wietrzykiem.
Zapalili po papierosie, wyszli poza ogródek i zaczęli iść wzdłuż głównej drogi. Byli sami, a wszyscy mieszkańcy spali jeszcze w ciepłych łóżkach. Jack szedł chwilę ze spuszczoną głową, a po chwili zaczął opowiadać o tym, że teraz wie, dlaczego Michelle zareagowała tak, a nie inaczej, kiedy się dowiedziała, że będzie z nim pracować. Mówił o tym, czego się dowiedział od Danniego: o tym, że ponoć zastrzelił jej męża na służbie podczas jednego z napadów, o tym, co się potem działo z nią, z jej życiem i jej córką, o tym, jak wyglądało jej życie przez kilka lat, zanim zdołała się pozbierać i wszystko odzyskać.
Szli długo. Jack skończył mówić, ale Joe nie odzywał się. Podczas tej wędrówki zrobiło się trochę cieplej, bo wyszło słońce i przestało wiać. Kiedy doszli do przeciwległego końca wsi, czyli do pola dziadka Joego, zatrzymali się na nim i usiedli na kamieniu granicznym. Jack ponownie wyjął paczkę papierosów, wziął jednego i podał ją Joemu. Znów palili i milczeli. Joe milczał głównie dlatego, że, był równie zszokowany jak Jack.
–I to było podczas napadu na jubilera? – zapytał Joe, a Jack kiwnął głową. – kiedy to było?
–Nie wiem, nie pamiętam. Trzeba by zajrzeć do papierów.
–Skoro Danny się tyle dowiedział, to może nam coś jeszcze podrzuci. Albo przynajmniej udostępni.
–Trzeba z nim pogadać.
–A ty sam ile z tego pamiętasz?
–Niewiele. Właściwie to nic. Tyle tego było przez te lata.
–To mi do ciebie nijak nie pasuje. Przecież nie na darmo nosiłeś ksywkę „Złote Serduszko.” Nie zabijałeś zbędnych świadków, jak reszta z nas. I to uduszenie; przecież ty tak nie pracowałeś.
–Mi też to nie pasuje. Po co miałbym kogoś jeszcze przyduszać po postrzale?
–Potencjalnie po to, by nie przeżył i nie wydał cię policji.
–Ale wtedy mi na tym nie zależało.
–Musisz sobie to przypomnieć. – po chwili milczenia dodał – I musisz ją też przeprosić.
–Chciałbym to zrobić, tyle, że ona mnie wtedy zastrzeli. I kto wie, czy tak nie będzie lepiej.
–Ej, znowu zaczynasz? Przechodziłeś już gorsze rzeczy. Nathan rozwalił ci łeb, przebaczyłeś ojcu, który spaprał ci życie, Jessika cię zostawiła i jakoś to wszystko przetrwałeś.
–Sęk w tym, że ja wiem, przez co ona przeszła przez te lata i jak się teraz czuje. Czuje się tak samo, jak ja, gdybym miał pracować z zabójcą własnej żony i córki. – Joe zamilkł. Nie miał na to żadnego argumentu. – Dlatego nie będę się bronił, jeśli mi kiedyś przystawi lufę do głowy. – po chwili milczenia znów powiedział.
–Mówiłeś, że nie chcesz skończyć tak jak Simon.
–Ale widocznie będę musiał. – wzruszył ramionami – Nie powstrzymam jej przed tym.
–I pozwolisz, żeby się zagłębiała w to dalej? Przecież wiesz równie dobrze jak ja, że ta droga donikąd nie prowadzi; a właściwie, że jedyny kierunek prowadzi w dół, na samo dno.
–Masz jakieś inne wyjście?
–Tak, musisz ją przeprosić i błagać o przebaczenie. Dokładnie tak samo, jak ja błagałem tę dziewczynę w doku.
–To była piękna przemowa.
–Ty myślisz, że ja miałem pojęcie, co ja mówiłem? Słowa mi same wypływały z ust.
–Może Jessika maczała w tym palce? – zasugerował Jack.
–Być może. A może w twoim przypadku też ci pomoże.
–I myślisz, że przekonam ją słowami? – znów chwilę milczeli – Boże, jakie ona musiała przejść upokorzenie przeze mnie. Gdybym wiedział wcześniej...
–Posłuchaj, dobrze wiesz, co ona przeszła. A przeszła to samo, co ty. Wyobraź sobie, że to ten facet miałby cię teraz przepraszać i błagać o przebaczenie tego, że zamordował ci żonę i córkę. Co takiego by ciebie samego przekonało?
–A ty mógłbyś wybaczyć komuś takiemu?
–Dobre pytanie. Muszę się zastanowić nad odpowiedzią.
–Na szczęście nie musi już ze mną pracować. Nie będę jej męczył swoją osobą.
–Nie wierzę, żebyś to ty miał go zadusić. Może to był ktoś podobny do ciebie. Na razie musimy się dowiedzieć, jak to było naprawdę i co takiego tam się stało.
–My?
–A co, myślałeś, że cię z tym tak samego zostawię? Idziemy przez życie, może nie po tej samej drodze, ale obok siebie. I to mi odpowiada. Nie chcę, żebyś mi gdzieś zginął.
Jack uśmiechnął się blado.
–Dzięki.
Nastała kolejna chwila milczenia.
–Muszę wiedzieć jeszcze jedno. – przerwał ją Joe. – Zanim wrócimy do domu, musisz mi powiedzieć szczerze jedną rzecz. – westchnął i zapytał – Ty naprawdę do niej nic nie czujesz? – Jack milczał. – Czujesz, czy nie?
–Może mi czasem trochę brakuje jej towarzystwa. Brakuje mi współpracy z nią, bo się świetnie dogadywaliśmy w sprawach zawodowych.
–Nie wykręcaj się. – Joe zagrał teraz sposobem Nathana – Czujesz coś do niej, czy nie? To proste pytanie.
–Nawet jeśli tak, to ona będzie we mnie widzieć mordercę do końca życia. I nic tego nie zmieni.
Joe odetchnął, nastawił twarz do słońca i zamknął oczy.
–A jednak John miał nosa. Zna cię jak zły szeląg i wie, co się święci. Ja też od początku was obserwowałem i widziałem, jak ona się zmienia. Najpierw faktycznie chciała cię rozszarpać, ale w miarę waszej współpracy widziałem, jak uczyła się od ciebie, a ty dopasowałeś się do jej trybu działania. A ona wreszcie zaczęła się uśmiechać i łagodnieć. I pięknie to wyglądało. Miałem wrażenie, że znaleźliście się w korcu maku. A wtedy ty zgodziłeś się na współpracę z tym małolatem, Charliem. Po jakie licho to zrobiłeś? Ona nawet nie wie, jaki ma smutny wyraz twarzy, kiedy tak chodzi samotna i zła po korytarzach. A ty kompletnie nie zwracasz na to uwagi. Myślisz, że nadal zionie do ciebie złością i nienawiścią? Tak naprawdę walczy ze sobą i swoimi myślami.
–Skąd ty to wszystko...
–Nadal jestem dobrym obserwatorem. I widzę więcej, niż ci się wydaje. – po następnej chwili milczenia mówił dalej – Współczuję wam obojgu, bo nieźle musi się wam w duszach kotłować. Teraz rozgrywa się w was walka o miłość i rozsądek. Ale to wy sami musicie ją rozegrać między sobą. A teraz ja też ci muszę o czymś opowiedzieć. Chodźmy już z powrotem, bo mi tyłek odmarznie.
W drodze powrotnej Joe opowiedział Jackowi o całej rozmowie, jaką przeprowadził z nim Nathan. Wtedy Jack nareszcie uśmiechnął się, pogratulował mu i serdecznie uścisnął przyjaciela.
–Tak się domyślałem, że Evita to idealna kobieta dla ciebie. Już podczas tego pierwszego wspólnego ogniska widziałem, jak na ciebie patrzyła.
–Teraz muszę się z nią spotkać i o wszystkim jej powiedzieć.
–Jeszcze tego nie zrobiłeś? – Joe pokręcił głową – Ej, to musisz to koniecznie nadrobić. Jestem pewien, że ona już tam na ciebie czeka.
–Muszę ci o czymś jeszcze powiedzieć.
–Wal śmiało. – Jack wyraźnie poweselał.
–Wczoraj, kiedy wspomniałem o tych kłopotliwych kobietach... byłem zazdrosny i bałem się, że Evita...
–Też mi się dostanie? – Jack roześmiał się lekko i szczerze – Przestań, nawet tak nie myśl. Jesteś moim prawdziwym przyjacielem, a prawdziwi przyjaciele nie robią sobie takich rzeczy. Pamiętaj Joe, że nigdy w życiu nie zrobiłbym ci takiego draństwa. I przysięgam ci to.
–Dzięki, stary, ulżyło mi.
–Poza tym, ona jest nieobliczalna. Nigdy nie wiadomo, co jej strzeli do głowy, ani w co się wpakuje.
–I to mi się w niej podoba. – powiedział uśmiechnięty Joe.
Do domu doszli w zupełnie innych nastrojach niż wyszli. Weszli uśmiechnięci i raźni, akurat na samo śniadanie.
–Hej, a wy gdzie byliście tak wcześnie? – zawołał John.
–Musieliśmy się przewietrzyć. – powiedział Jack.
–I pogadać. – dodał Joe. – Danny, obaj mamy z tobą też do pogadania. Ale nie teraz, teraz musimy sobie porządnie zjeść. – Joe rozejrzał się. – A gdzie Nathan?
–W stajni. Oporządza zwierzęta. – odpowiedział Danny.
–Idę do niego. – powiedział i po chwili go nie było.
Jack tymczasem usiadł przy stole i zaczął smarować sobie chleb. Widział jednak, jak Danny przypatruje mu się uważnie. Przestał smarować chleb, zostawił wszystko na desce i zapytał Danniego:
–Wszystko ok?
–Tak, a co? – zdziwił się Danny.
–Bo cały czas przypatrujesz mi się.
–Wczoraj byłeś taki przybity, a rano wyglądałeś jeszcze gorzej. A teraz wyglądasz zupełnie inaczej. – mówił powoli. – I chciałem tylko się dowiedzieć, czy rozwiązałeś ten problem, o którym myślisz od wczoraj.
–Przestańcie mówić szyfrem i gadajcie szczerze, o co tu chodzi. – wtrącił się John – Ja jestem tu gościem, ale też jestem twoim przyjacielem, Jack i w niejednej sytuacji cię już widziałem.
–Mogę mu o tym powiedzieć, Danny?
Danny wzruszył ramionami.
–To twoja decyzja. Ja tylko przekazałem ci informacje. A co z nimi zrobisz, to twoja sprawa.
–Jakie informacje? – zapytał Nathan, który wszedł na te słowa. Jack odwrócił się i spojrzał na niego oraz na Joego tuż za nim. Nieznacznie kiwnął głową, dając mu tym samym swoją zgodę na ujawnienie wszystkiego.
–Ok, widzę, że przed wami niczego się nie da ukryć. Nie będzie więc żadnego ukrywania ani żadnych tajemnic. Muszę wam opowiedzieć o tym, o czym dowiedziałem się wczoraj od Danniego.
10. Bunt serca przeciwko rozsądkowi
Michelle siedziała w fotelu tuż przy otwartym oknie, żeby Lillian nie przeszkadzał dym z papierosa. Patrzyła na fotografię zmarłego męża, którą trzymała w ręku i gładziła ją. Był to pogodny, swobodny niedzielny poranek. Obie były po śniadaniu i spędzały go przesiadując leniwie: Michelle paląc przy oknie, a Lillian oglądając kolejną serię ulubionych niedzielnych kreskówek.
Była to ulubiona pora relaksu Michelle – jedna z tych nielicznych chwil, kiedy miała szansę przypomnieć sobie jeszcze, że życie składa się nie tylko z łapania przestępców i planowania kolejnych akcji, ale także ze zwykłych momentów, jak zabawa z dzieckiem, zmywanie, czy planowanie nie akcji, lecz co zrobić dziś na obiad.
Zwykle szły z Lillian na pizzę lub do restauracji, ale wczoraj córka poprosiła, by mama ugotowała coś w domu. Michelle prawie nigdy nie gotowała. Nawet kiedy żył David, nie potrafiła zrobić niczego innego niż jajecznica z boczkiem. Zwykle zamawiali coś w restauracji. Z resztą, oboje nie potrafili gotować, ale dopóki nie urodziła się Lillian, nie przeszkadzało im to. Kiedy Lillian była pod opieką babci, przyzwyczaiła się do dobrego, domowego jedzenia, więc kiedy znalazła się pod jej opieką, ciężko było jej się pogodzić z ciągłym jedzeniem w restauracji.
Dziś poprosiła o naleśniki. „Kurczę, to nie powinno być takie trudne, może mi się udać.” – łudziła się, jednak nie była pewna. Ostatnio nic się jej nie udawało – nawet praca. Od kiedy znowu zaczęła pracować z Eddiem, wszystko się pochrzaniło. Nie pozwalał jej na realizację jej własnych planów, wszystkie pomysły kwitował stwierdzeniem „wariatka”, a jedyne, na co jej pozwalał, to pisanie raportów i odnoszenie próbek do laboratorium. I groził złożeniem skargi, kiedy mu mówiła, gdzie może sobie wsadzić te próbki i raporty. Traktował ją jak jakąś asystentkę albo posługaczkę.
Z trudem musiała przyznać w duchu, że z Jackiem pracowało się jej zupełnie inaczej i o wiele lepiej. On nie kazał jej wypełniać raportów. Zresztą sam kładł na to niewielki nacisk – ot, byle coś było w papierach. Dopiero potem robili mnóstwo poprawek i dopisków. Jack zawsze słuchał tego, co mówiła, kładł nacisk na cele, jakie mu wyznaczyła i proponował swoje rozwiązania z uwzględnieniem jej pomysłów i propozycji. Potem wspólnie dyskutowali nad możliwością wykonania tych zadań i dzielili się nimi. I ta współpraca układała się tak dobrze, że przez pewien. czas byli najskuteczniejszym duetem w całym rejonie.
Michelle musiała także przyznać, że sporo się nauczyła od Jacka. Jego własne pomysły lub rozwiązania często krzyżowały jej plany, ale obserwowała go w pracy. Zmieniał pierwotny plan działania wtedy, gdy wymagał tego rozwój akcji – nigdy samowolnie. Ona sama była jednak bardzo niezależna, więc nie przeszkadzało jej to, że Jack wykonuje wiele rzeczy na swój własny sposób. Gdy później wspólnie analizowali dany przypadek, Jack zawsze potrafił udowodnić, że inaczej nie mógł postąpić. Zawsze jednak pilnował, by wynik danej akcji jak najbardziej przypominał założony przez nią cel. I to jej się podobało – przy nim poczuła się jak szefowa. Teraz znów była tylko marną asystentką od zanoszenia próbek.
Odbijało się to na jej życiu, kontaktach i jakości pracy. Znowu chodziła zła i wściekła na wszystkich dookoła. Czuła, że koledzy tolerują ją bardziej przez wzgląd na jej zmarłego męża i nie chcą mieć do czynienia z nią. Owszem, potrafiła przyznać, że plany jej akcji czasem graniczyły z wariactwem, czy wręcz niemożliwością wykonania, ale Jack za każdym razem udowadniał, że da się je zrealizować, chociaż po jego własnych poprawkach.
Znowu z nikim nie rozmawiała, ani nikt inny z nią nie chciał rozmawiać. Nawet córka odsunęła się od jej chłodnej postawy, choć jeszcze miesiąc temu świetnie się ze wszystkimi dogadywała i spędzała z Lillian mnóstwo czasu. No, ale miesiąc temu pracowała z Jackiem i czuła się... wreszcie spełniona – to słowo z trudem przechodziło przez jej gardło, czy myśl.
Trudno jej było uwierzyć, ale tak właśnie czuła się przy zabójcy własnego męża – wstydziła się tego. A teraz, od kiedy go nie było, znów wróciła do dawnej, zakompleksionej i wkurzonej na cały świat siebie. Znów kopała wszystkie śmietniki na około i pyskowała do kolegów z pracy. A co najgorsze, popsuły się jej stosunki z Lillian i zaczęło ją znów ciągnąć w stronę butelki. Nie chciała powtarzać tego, z czym tak ciężko walczyła, ale to wracało do niej samo.
Wstała, odłożyła fotografię męża na półkę, wyrzuciła niedopałek za okno i zamknęła je. Poszła do kuchni i postanowiła jeszcze raz zawalczyć: „Dobra, zrobię te przeklęte naleśniki.” Korzystała, jak zawsze, z pamięci i intuicji. Wyjęła mąkę, jajka i mleko. Nie pamiętała proporcji, więc wzięła dużo mąki i dwa jajka. Chciała wlać mleko, ale z butelki wlała się tylko jego resztka. „Woda chyba będzie równie dobra.” – pomyślała i dodała wody z kranu.
Niestety, zamiast ładnej, jednolitej emulsji, zrobiła się breja pełna kluch. Próbowała ją rozbić i zrobić krem, ale nie udało jej się to. Postanowiła to zignorować. Wyjęła więc patelnię, postawiła ją na gazie i kiedy się rozgrzała, wlała pierwszą łyżkę szarej, kluchowatej brei. I dopiero po minucie, kiedy nie mogła oderwać spieczonego na węgiel naleśnika, zorientowała się, że zapomniała o oleju. Rzuciła patelnią o ścianę, a szarą breję wylała do zlewu. Hałas przyciągnął do kuchni zaniepokojoną Lillian. Dziewczynka weszła ostrożnie do kuchni, a gdy zorientowała się, co się dzieje, powiedziała:
–Znowu ci coś nie wyszło, mamo?
Michelle broniła się przed powiedzeniem: „Życie mi nie wyszło, córeczko.” Zamiast tego, powiedziała:
–Co powiesz na naleśniki w restauracji?
Lillian przestąpiła z nogi na nogę i westchnęła:
–Znowu?
–Niestety. Ale przysięgam ci, że naprawdę próbowałam.
–Właśnie widzę – powiedziała Lillian, patrząc na plamę z szarej brei na ścianie – Jak nie umiesz gotować, to załatw mi tatusia, który będzie to umiał. – Michelle parsknęła śmiechem, a Lillian wyszła z kuchni, ale po chwili była z powrotem – Jak ten pan z parku nauczył mnie wiązać buty, to ciebie też może nauczyć gotować. Zaraz będę gotowa. – poszła do swojego pokoju.
Nie wiedziała, że Lillian wciąż pamiętała Jacka, jako kogoś dobrego, mimo iż Michelle powiedziała jej, że jest złym człowiekiem. „Mała jest jeszcze, nie rozumie dużo rzeczy.” – powiedziała sobie w duchu. Wstała pozbierała i pomyła naczynia i poszła do przedpokoju. W międzyczasie przypomniał się jej tamten reportaż, gdzie wszyscy dowiedzieli się, że Jack miał córkę i dlatego nie zabił Maggie. Potem było z nią dużo reportaży i wyjaśniała, że wcale nie chciała bronić Jacka. Stwierdziła tylko, że sądzi, że jej się udało, bo była w odpowiednim wieku, ale ktoś inny mógł nie mieć tyle szczęścia.
Jak na ironię od czasu ujawnienia tamtej historii zaczęły powstawać inne reportaże, gdzie ludzie zgłaszali swoje ocalenia przez tego człowieka. Można było usłyszeć wiele historii, gdzie zwyczajni ludzie, a czasem nawet zamaskowani przed widzami przestępcy opowiadali w więzieniach, jak Jack uratował im życie. Raz po raz słyszała, jak ktoś wypowiada się o nim: „Złote Serduszko”. Nazwa ta padała jednak tylko z ust więźniów i zamaskowanych przestępców. Ofiary twierdziły, że wcale nie krył przed nimi twarzy ani nie próbował być groźny. Stwierdzały, że był wobec nich ludzki, ale bez skrupułów katował i zabijał na ich oczach ich oprawców. Jack jednak zawsze twierdził, że niczego takiego nie pamiętał.
„Skoro tylu ludzi uratował, to dlaczego akurat musiał zabić mojego męża?” – mówiła zawsze, kiedy ktoś się wypowiadał pozytywnie o Jacku. Mimo iż tyle rzeczy przemawiało za Jackiem i musiała przyznać, że brakuje jej współpracy z nim, wciąż nie mogła na niego patrzeć. Kiedy tylko go widziała, widziała też bladą i zapadłą twarz męża w szpitalu.
Czuła wstręt i gniew, kiedy przechodził obok niej korytarzem. Wciąż słyszała jednostajny pisk aparatu podtrzymującego życie jej męża. Pamiętała, jakie spustoszenie w jej życiu wywołał ten dźwięk. A także o swojej przysiędze, że jeśli uda się jej znaleźć Hammeta, wymierzy mu sprawiedliwość osobiście, choćby miało ją to kosztować życie, czy więzienie.
Ale w końcu przyznała, że to była lekkomyślna i egoistyczna decyzja. Kiedy ją składała, nie miała jeszcze przy sobie Lillian. Ale kiedy ją odzyskała, zdała sobie sprawę, że spełnienie przysięgi zostawi ją na świecie kompletnie samą i pozbawioną jakiegokolwiek oparcia, oprócz zaborczych dziadków. Nie mogła jej tego zrobić. A jednak rozsądek dyktował jej co innego – powinna strzelić do niego i patrzeć, jak umiera. I chciała to zrobić. „Ale co z Lillian?” – podpowiadało serce.
Póki co, znowu wyszły z Lillian na naleśniki do ich ulubionej restauracji u Marthy. Martha znała jej matkę i była przyjaciółką rodziny. Z tego względu Michelle zawsze miała u niej zniżkę na wszystkie potrawy. A kiedy była bezdomna, koło tylnej bramy zaplecza baru Marthy zawsze mogła znaleźć w kartonie resztki z całego dnia, które pożerała jednym haustem. Martha zastępowała jej matkę. Michelle nie była sierotą, ale nigdy nie miała takiego kontaktu z własną matką jak z Marthą. To jej zwierzała się ze wszystkich myśli i problemów.
–Michelle, Lillian, miło was znów widzieć. – zawołała z uśmiechem na ich widok, kiedy usiadły przy stoliku.
–Mama próbowała zrobić naleśniki. – powiedziała Lillian z udawanym żalem.
–I pewnie trzasnęła patelnią o ścianę, jak ją znam. – zgadła Martha. Lillian kiwnęła tylko głową. – Tak myślałam. Co będziecie brały?
–Ja jak zwykle z czekoladą i bitą śmietaną. – powiedziała Michelle.
–A ja z porzeczkami. – powiedziała Lillian.
–Robi się dziewczyny, za chwilę cała góra gorących naleśników będzie wasza. – powiedziała i odeszła.
–Masz szczęście mamo, że jest ktoś taki jak Martha. – powiedziała Lillian, kiedy odeszła.
–Nawet nie wiesz, jakie córeczko.
To właśnie jej postanowiła się zwierzyć z tego, co przeżywała. Kiedy się najadły, Michelle zapłaciła, pożegnały się i poszły do wesołego miasteczka – nie tylko Lillian chciała tam iść – Michelle również uwielbiała te zabawy, mimo iż dawno już z nich wyrosła. Bawiły się aż do znudzenia, a potem poszły do kolejnej restauracji na dobre hamburgery.
Michelle uwielbiała takie dni – mogła się zapomnieć i znów bawić jak mała dziewczynka. Ale kiedy wracały do domu, znów musiała sobie przypomnieć, że jest matką i ojcem z jednej osobie i że jest odpowiedzialna za nią. Znów wracała rzeczywistość, wraz z nią dopilnowywanie, by ubrania do szkoły były czyste i wyprasowane, zadania nazajutrz odrobione, do tego mycie, usypianie. To był jeden z tych dni, kiedy znowu miała ochotę zacząć prowadzić normalne, zwykłe życie, zamiast tej namiastki, jaka jej pozostała.
A kiedy Lillian spała, Michelle zadzwoniła do Marthy.
–Hej, jesteś tam jeszcze? – spytała.
–Tak, a co masz jakiś problem?
–Zawsze muszę mieć jakiś problem?
–Nie wiem, jak cię znam, to pewnie powiesz, że chcesz pogadać, a to oznacza, że masz problem.
–Znasz mnie jak zły szeląg – uśmiechnęła się Michelle. – Tak, mam problem. Możesz wpaść? Przygotuję dobre winko, przynajmniej to mogę ci podać bez porażki kulinarnej.
–Dobra, będę za jakieś dziesięć minut.
Michelle otworzyła drzwi, wyjęła z lodówki wino, przygotowała kieliszki i włączyła cichą, spokojną muzykę. Czuła się doskonale i wciąż się uśmiechała. Po dziesięciu minutach Martha siedziała naprzeciwko niej i obie żartowały, śmiały się i opowiadały sobie historie całego dnia.
–Jeszcze w ciebie nie zwątpiłam. – mówiła Martha. – Wierzę, że kiedyś nauczysz się robić te naleśniki.
–Poważnie? – śmiała się Michelle.
–Na sto procent.
Michelle wciąż się uśmiechała, ale zamyśliła się.
–To zabawne. Dziś Lillian weszła do kuchni, zobaczyła mnie z tą szarą breją nad zlewem i powiedziała, że jak nie umiem gotować, to powinnam jej znaleźć tatę, który umie gotować.
Martha spoważniała.
–Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała, ale być może tak powinnaś zrobić.
–Przecież mówiłaś, że nauczę się sama.
–Nie powiedziałam, że sama. Nie powinnaś być sama. Być może nowy tato Lillian nauczy cię ich robić.
–Moje życie to teraz Lillian i praca. I nic więcej nie chcę.
–Wkrótce Lillian zacznie dorastać i będzie miała swoje życie. A co ty wtedy zrobisz?
Michelle westchnęła i zastanawiała się przez dłuższą chwilę.
–Nie wiem, pewnie zestarzeję się samotnie i zgorzknieję, jak moja matka.
–Na pewno tego chcesz? Czy nie lepiej sobie odpuścić?
–Odpuścić? Z czym?
–Z tą całą maskaradą, z tym udawaniem, że nic i nikt cię nie obchodzi. – Michelle milczała i spoważniała. – Znowu zamykasz się w skorupie twardzielki odpornej na wszystko i udajesz, że nic cię nie rusza. A gdzie jest ta wrażliwa Michelle, ta szukająca piękna i dobra we wszystkim?
–Nie ma jej już.
–Nie, ona jest. To ty ją zamykasz w sobie. Nie zaprzeczaj, bo tak jest. Byłam przy tobie, kiedy układałaś sobie życie z Davidem, byłam przy tobie, kiedy zginął, byłam, kiedy staczałaś się na dno i opiekowałam się tobą, jak mogłam, kiedy żyłaś jak trup za życia, zmusiłam cię do walki o swoje życie i o Lillian i z nadzieją obserwowałam, jak samodzielnie się dźwigasz z tego bagna, w którym wylądowałaś. I miałam nadzieję, że nie zrezygnujesz z życia i szukania miłości. Ale teraz znowu zaczynasz się odgradzać się swoim cierpieniem od wszystkich na około. – Michelle słuchała i milczała. Martha miała rację. Zawsze miała rację. – Nie rób tego.
–Łatwo ci to powiedzieć. Życie samo tego ode mnie wymaga. Ostatnio przeszłam ciężką próbę. Wyobraź sobie, że szef kazał mi pracować z... zabójcą mojego męża.
–Z tym Jackiem z telewizji? – Martha wciągnęła powietrze i podniosła ręce do ust. Opuściła je po chwili – Przepraszam cię, nie wiedziałam...
–Najgorsze jest to, że ja... –westchnęła. Ciężko było jej to wyznać. – Świetnie mi się z nim pracowało. To był najlepszy miesiąc od śmierci Davida. On mnie nie wyśmiewał jak reszta chłopaków, nie mówił, że czegoś nie da się zrobić. Po prostu analizował to po swojemu, wprowadzał poprawki, a potem razem realizowaliśmy to, co ja postanowiłam. I to był pierwszy człowiek oprócz Davida, który myślał nad tym, jak mi pomóc w osiągnięciu celu, a nie, jak skomentować moje plany działań. On jest bardzo doświadczony. Wiele się od niego nauczyłam. Teraz mogę być o wiele lepsza dzięki niemu, tylko, że ci idioci z komendy nie zamierzają mi dać szansy. – Michelle zamilkła, ale Martha jej nie przerywała – Chciałabym z nim znowu pracować, bo to dobrze na mnie wpływało, sama zresztą widziałaś. – Martha kiwnęła głową – Ale nie mam odwagi mu tego przyznać. Kiedy go widzę, widzę także Davida i jego śmierć w szpitalu i nie mogę mu tego wybaczyć. Kiedy pomyślę, że David już nie żyje, a on chodzi całkiem wolny i nie ponosi żadnych konsekwencji swoich win... życzę mu śmierci.
–Nie mów takich rzeczy.
–Nie, chcę go dorwać i zabić.
–Michelle.
–I to własnymi rękoma. Taka jest prawda. Tęsknię za nim i nienawidzę go jednocześnie. Czy to się jakoś da wytłumaczyć?
–Chciałabym ci odpowiedzieć jednoznacznie, ale nie mogę. Mogę ci tylko poradzić, żebyś poprosiła o dalszą współpracę z nim.
–Nie, nie mogę tego zrobić.
–Ale jeżeli to sprawia, że czujesz się lepiej...
–Alkohol też sprawia, że czuję się lepiej.
Martha westchnęła.
–Wyszłaś do mnie na chwilę, a teraz znowu zaczynasz się wycofywać? Po co mi o tym powiedziałaś?
–Bo musiałam komuś o tym powiedzieć. Mam tylko ciebie.
–A twoja mama?
–Mama mnie nie zrozumie. Zamknie się tylko w swojej krzywdzie i skrytykuje mnie.
–I kto to mówi? Spójrz na siebie, przecież za parę lat będziesz taka sama jak ona wobec swojej córki. A ona będzie ci wyrzucać, że nie umiesz zrozumieć życia, a prawda jest taka, że ranimy ludzi, nawet jeśli oni na to nie zasługują. A jeśli ona cię kiedyś zrani tak jak ty swoją matkę?
–Zrobiłam tylko to, co mi serce podpowiadało.
–A no właśnie. Serce ci podpowiedziało, że tak naprawdę chcesz zostać policjantką, a nie prezesem rodzinnej firmy. I wyjść za Davida. I posłuchałaś go. Żałujesz teraz? – nie padła odpowiedź – bo jeśli nie, to sama wiesz, co powinnaś zrobić teraz.
–Boli mnie to, że on ułożył sobie życie, podczas gdy moje zawaliło się w gruzy. I nie całkiem jeszcze z tych gruzów wyszłam. I jeszcze tak łatwo zrezygnował ze współpracy ze mną. Jest taki zimny i obojętny.
–A ty jaka jesteś wobec niego? – Michelle milczała – Odpowiada ci tym samym, co ty.
–Masz rację, ale nie potrafię być wobec niego inna.
–Nie mówię ci, żebyś była dla niego inna. Ale, jeżeli współpraca z nim ma wpłynąć na ciebie pozytywnie i oczyszczająco... warto poświęcić dla niej ten gniew.
–Zastanowię się nad tym. Obiecuję ci.
***
Było chłodno, a w kominie świstał porywisty, wyjący wiatr, ale w domu Elisy było sucho, ciepło, cicho i spokojnie. W kominku paliły się dwa trzaskające i syczące polana, a na stoliku przed nim stał kieliszek niedokończonej Sangrii i miseczka z resztkami sałatki owocowej. Elisa siedziała z podkulonymi nogami na krwistoczerwonej, welurowej kanapie przed stolikiem i kominkiem. Wzrok utkwiła w ogniu i trwała tak w tej nieruchomej ciszy.
Koiło ją to wszystko – syczenie, trzaskanie, wycie wiatru i cisza dookoła. Ostatnio nie była zbyt spokojna – jej myśli przeżywały nawroty dzikich emocji, odkąd pojawił się Nathan. Co wieczór, niezależnie od pogody zjawiał się pod jej domem i wciąż krzyczał pod jej oknami, przepraszał i błagał o wybaczenie – wciąż od nowa. Przepraszał za to, co zrobił kiedyś, za to to, że zostawił ją samą i że dopuścił do tego, by nie zatrzymała Jacka przy sobie.
Doprowadzało ją to wszystko do niezrozumiałej dla niej pasji. Dziś też był, ale poszedł, zanim wiatr rozszalał się na dobre. „Nathan – myślała – po latach przychodzisz do mnie codziennie? Tak nagle po tylu latach? Zjawiasz się tak nie wiadomo skąd, a ja zwijam się przed tobą w środku jak dzika kotka! Co we mnie wstąpiło? Nie dam sobą tak pomiatać jak wtedy, nie, nie dostaniesz mnie. Nie pozwolę na to.”
Zaczynała już tracić nawet zainteresowanie własną sztuką. Nie malowała więcej – nie miała do tego głowy, nudziły ją własne obrazy, a kilka nowo tworzonych nawet zniszczyła w kominku i wyrzuciła wszystkie farby do kosza. „I tak nie miało to większego sensu. Tylko straciłam pieniądze na darmo. Myślałam, że jeśli ubarwię rzeczywistość na obrazach, to będzie ona bardziej kolorowa niż moje nędzne życie. Ale tak nie jest. Nie będę więcej malować.”
Spojrzała na swoje obrazy. W jednej chwili wszystkie wydały jej się mazią bezładnych plam. „Trzeba to wszystko zniszczyć.” Po chwili zdjęła jeden z obrazów i bez żalu wrzuciła do kominka. Płótno zajęło się ogniem, zasyczało, a po salonie rozszedł się zapach palonej farby. Zdjęła następny obraz i znowu wrzuciła go do ogniska. Potem kolejne obrazy, jeden po drugim, lądowały w kominku, aż w salonie zrobiło się nieznośnie gorąco i cuchnęło farbą.
Elisa uchyliła nieco jedno z okien, by wpuścić do środka trochę powietrza. Razem z chłodem środka dostał się silny wiatr. Wiatr wyrwał Elisie okiennicę z ręki i okno trzasnęło o ścianę, a z parapetu spadła seria obrazów, nałożonych jeden na drugi. Natychmiast złapała okiennicę i z wysiłkiem zamknęła ją z powrotem.
Schyliła się nad stertą zwalonych obrazów. Były to jedne z pierwszych prób – nawet nie pamiętała, czego one dotyczyły. Wzięła więc jeden z nich i popatrzyła na niego uważnie. Był to krwistoczerwony kanion z szarym niebem i czarnym jak smoła dnem. Kiedy popatrzyło się dostatecznie blisko, na samym środku można było dostrzec maleńką postać spadającą głową w dół. To była Elisa. „Symbol dołu, w jaki wpędził mnie Nathan. Z szarego nieba spadałam przez krwawiącą latami ranę aż na czarne dno rozpaczy.”
Jak na ironię, był to kanion, na brzegu którego Nathan wyznał jej po raz pierwszy miłość. W pamięci Elisy znów zapanował bezwietrzny, upalny skwar, a oni oboje mieli po osiemnaście lat i krew tętniącą w żyłach, której tempo jeszcze go spotęgowało. Znowu stali na brzegu stromej przepaści, od której kręciło się w głowie, kiedy się w nią spojrzało. Nathan, mimo młodego wieku, był taki, jak zawsze: poważny, nad wyraz dojrzały, opanowany i milczący. Ale wtedy po raz pierwszy odważył się na prawdziwe szaleństwo. Wziął jej ręce w swoje ręce, ucałował je i powiedział:
–Zobacz, jak tam głęboko. Aż się dostaje gęsiej skórki na plecach, nie? Ale jak mi powiesz: 'skacz', to skoczę.
–No to skacz – powiedziała wtedy dla żartu, ale gdy zobaczyła, że Nathan naprawdę przymierza się do skoku, krzyknęła – No co ty? Żartuję.
Wtedy Nathan odwrócił się do niej i powiedział:
–Ale ja nie. Nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłbym dla ciebie. Kocham cię, Eliso i zrobię dla ciebie wszystko. Zażądaj ode mnie śmierci, a zginę. Chcesz, żebym dla ciebie żył, będę z tobą do końca życia. Jeśli powiesz 'odejdź', odejdę i nigdy mnie nie zobaczysz.
Była wtedy rozanielona i szczęśliwa, bo również go kochała i wcale nie chciała, żeby odchodził. Byli sami, byli młodzi i szaleńczo w sobie zakochani. Chciała zrobić to tam i wtedy. Zdjęła z siebie cienkie ramiączka czerwonej sukienki, pokazując, że nie wstydzi się go ani swojego ciała. Spojrzał na jej jędrne piersi, westchnął i jęknął, nie ukrywając żądzy, a jednak chwycił ramiączka sukienki i podciągnął je. „Czemu?” – mówiło jej spojrzenie.
–Chcę, żeby to było czyste, uczciwe. Wiesz, że przez rodziców mamy razem z bratem spaprane życie. Zawsze kradliśmy wartościowe rzeczy dla ojca, który nigdy nie może spłacić kredytów, bo mu się nie chce pracować. Nie chcę kraść twojego piękna. Chcę, żeby nasza miłość była piękna, czysta i uczciwa. Eliso, czy pozwolisz mi zacząć wszystko od początku z tobą u boku?
Elisa zgodziła się. Płakała wtedy ze szczęścia. A dziś płakała z pomieszania zmysłów. Przytulała do obrazu policzek, całowała go i moczyła łzami. Ściskała w ramionach, jakby broniła skazańca przed językami trzaskających płomieni. Drżała cała w spazmach płaczu, choć nie płakała głośno. To najpiękniejsze w jej życiu wspomnienie pokrywało się ze słowami, jakie usłyszała od niego w szpitalu: „Może faktycznie szukałaś kogoś lepszego, a kiedy już znalazłaś, to odjechałaś z nim i dostałaś to, na co zasłużyłaś…”, „To koniec. Między nami wszystko skończone, słyszysz?”
Nadal ściskała obraz w ramionach, jakby chciała go obronić przed płomieniami, a jednak wiedziała że i tak go wrzuci. Nie miała wyjścia – jeśli naprawdę chciała się odciąć od przeszłości, musiała to zrobić. „Nie, proszę o ten jeden jedyny kawałek, błagam” – kłóciła się sama ze swoim rozumem, który brał powoli nad nią władzę – „Jeśli chcesz być całkowicie wolna, wiesz, że musisz to zrobić. No chyba, że znowu chcesz być nieszczęśliwa.”
Przypomniała sobie te wszystkie zimne i samotne noce, kiedy pozwalała, by posuwał ją byle kto, kto bardziej przypominał jej Nathana. Rano zawsze czuła się paskudna i zbrukana. I to wszystko przez niego. Puste i bezpłodne dni, kiedy upijała się do nieprzytomności, a potem wir pracy reportera, w który rzuciła się całą sobą, by zapomnieć o upokorzeniu i cierpieniu, które spowodowała i którego doznała i by nie oszaleć.
Ta praca ją uratowała. A pracowała jak automat – robiła reportaż za reportażem, mijała kraj za krajem, pamiętała niebezpieczeństwa, z których sobie kpiła, a także śmierć i choroby, którym śmiała się w oczy, kolejnych mężczyzn, których rzucała jak zużyte chusteczki higieniczne. Był nawet taki czas, kiedy myślała, że nic już jej w życiu nie ruszy i że osiągnęła względny spokój.
To było w Tybecie. To państwo i panująca w nim atmosfera refleksyjnej ciszy, jaka może panować tylko w górach, atmosfera życzliwości i spokoju wpłynęły na nią kojąco i rozluźniająco. Szła i jechała jak zwykle samotnie, ale po drodze spotykała mnóstwo ciekawych i dobrych ludzi. Pewnego dnia na względnie niskiej wysokości, pośród zielonych jeszcze zboczy, dotarła do chaty pewnego samotnika. Jego sława sięgała wszystkich granic tych gór, a Elisa do niego właśnie szła.
Samotnikiem tym był Roy. Był Anglikiem. Mieszkał w maleńkiej drewnianej chatce na skraju lasu. Umówił się z lokalnymi władzami tak, że mógł w nim polować i zbierać jego dary w zamian za pilnowanie porządku. Codziennie więc chodził po lesie i sprawdzał, czy nie grasują w nim kłusownicy, czy nie ma dzikich wysypisk śmieci, czy zwierzyna ma się dobrze i jaki jest jej stan. Bawił się w myśliwego, chociaż nigdy nim nie był.
Zanim się tu przeniósł, przyjechał tu na urlop razem z rodziną. Był wtedy prezesem małej, ale prężnie działającej firmy komputerowej. Był zajęty niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę, jego życie przypominało jeden wielki chaos, a wynajęty prywatny detektyw znalazł dowody na liczne zdrady żony podczas jego nieobecności. Zdał sobie wówczas sprawę, że żona i dzieci traktują go jak bankomat. Cierpiał z tych powodów, ale zrozumiał, że sam do tego doprowadził. Miał wszystkiego dość. Czuł, że głowa mu zaraz eksploduje, ale na zewnątrz wszystko było w najlepszym porządku.
Kiedy przyjechał tu z żoną na urlop i przez dwa tygodnie doświadczał tej ciszy i spokoju, poczuł, że znalazł tutaj swoje miejsce na ziemi i że tu odzyska kontakt ze sobą, światem i rzeczywistością. Żona i dzieci śmiertelnie się tu nudzili, ale przy wyjeździe już postanowił – zrobi wszystko, by tu wrócić i zamieszkać.
Przez następny rok czynił przygotowania: zapoznawał się z kulturą, językiem, mentalnością, w chińskiej dzielnicy u lokalnych sklepikarzy starał się dowiedzieć wszystkiego, co mógł na temat tego kraju i jego mieszkańców, a nade wszystko tego, czy zaakceptują go tam. Ćwiczył jogę i bieganie i zbierał pieniądze. Zamierzał je dać na konto i zostawić zabezpieczenie finansowe rodzinie. Kiedy żona dowiedziała się o tym, wyrzuciła go z domu, na który samodzielnie ciężko pracował przez większość życia.
Mówił, że nadal widzi, jak ze wstydem, ale bez żalu zbiera ubłocone koszule i spodnie z chodnika, składa je w walizce i ostatni raz podchodzi do automatu, by zadzwonić po ostatnią taksówkę. Miał szczęście, że wypłacił z konta wszystkie nagromadzone oszczędności, bo żona natychmiast zablokowała mu dostęp do wszystkich kont w bankach. Kiedy na lotnisku zdał sobie z tego sprawę, zamiast porażki, poczuł wolność.
–Wolność od niej, od jej zdrad i chciwości, od tej ciągłej gonitwy w piętkę za spłacaniem rat i kupowaniem kolejnych dywaników do łazienek... – mówił – Kiedy przyjechałem tutaj i zobaczyłem, że ludzie tutaj mogą żyć bez tych wszystkich cudów, ale mogą być za to szczęśliwi za siebie i innych, nie wahałem się ani chwili. Po prostu wsiadłem w samolot i przyjechałem tutaj ponownie. – mówił, a Elisa nagrywała.
–A co z dziećmi? – spytała Elisa.
–Nie chcą mnie znać. I nie dziwię im się. Nie było mnie przy nich nigdy, kiedy tego potrzebowały. Byłem zbyt zarobiony. Cóż, może z innym ojcem będzie im lepiej.
–Ale... gdyby ci dały jakiś znak życia, co zrobiłbyś? – mówiła, myśląc o Jacku.
–Nie wiem, nie myślałem o tym nigdy. Przyjąłbym ich nie lepiej i nie gorzej niż kogokolwiek innego. Na przykład ciebie.
–Ale to twoje dzieci.
–To zależałoby od nich, czy chciałyby, bym był ich ojcem.
–Ale jesteś, czy chcesz, czy nie.
–Nie mógłbym im pokazać nic ponadto, czym jestem, bo skłamałbym, jak ich matka. – To przekonało Elisę, że też tak powinna postąpić wobec Jacka, jeżeli go kiedyś spotka. Nie może udawać innej, niż jest. – Myślisz teraz o swoim synu, którego zostawiłaś dawno temu? – Elisę przeszył dreszcz, a on zamknął oczy i kiwnął głową – Nie martw się o niego, spotkasz go w przyszłości. A na razie daje sobie świetnie radę bez ciebie. Przepraszam za to ostatnie, ale taka jest prawda. – Elisę rzeczywiście w tym momencie zakłuło serce.
Nie był sławny z powodu zamieszkania tutaj, ani też dlatego, że człowiek z kompletnie innej kultury i kraju przeniósł się tu. W poprzednich latach było tu wielu takich śmiałków, którzy prędzej, czy później wracali do swojego kraju, mając dość suchej wołowiny z niesolonym ryżem, odczuwając dotkliwie brak kawy i nadmiar niesłodzonej, wodnistej herbaty i stęskniwszy się za hamburgerami.
Powodem nawet nie było samo wytrwanie tu przez tyle lat – był sławny z powodu wizji, jakie zaczęły go nawiedzać, kiedy wyciszył umysł i usłyszał wewnętrzne głosy. Pewnego razu przechodził koło pola, na którym pracowali mieszkańcy jego wsi. Na widok pewnej kobiety, w głowie zobaczył obraz rodzącej krowy w oborze. Stanął i popatrzył jej w oczy. Ona odsunęła się od niego, bo to było bardzo niegrzeczne z jego strony. Ale kiedy jej wyjaśnił w jej języku o co chodzi, przezornie wysłała syna do domu. Okazało się, że miał rację – kiedy oni pracowali w polu, w oborze przy ich domu cieliła się krowa .
Wkrótce po tym wydarzeniu zaczęli ściągać do niego mieszkańcy okolicznych wiosek z darami i prośbami o przepowiednie. Sam nie wiedział, skąd to się w nim wzięło, ale dzięki temu nie czuł się tu już jak intruz. Miał już status lokalnego myśliwego, a teraz dołączył do tego status szamana. Przyjmował zapłatę w naturze, nigdy w pieniądzach, a wdzięczni mieszkańcy utrzymywali go jak mogli. Wizje dotyczyły różnych ludzi i nie zawsze je miewał, ale kiedy cokolwiek się pojawiło w jego umyśle, nie omieszkał tego wyjawić, cokolwiek by to było.
Tym razem wyjawił wizję Elisie. Zamieszkała u niego na okres dwóch tygodni. Nie wyrzucał jej, ale kazał pracować, by oboje mieli co jeść. Nie miała nic przeciwko temu i razem z nim pracowała w polu, sprzątała gnój z kurnika, robiła paszę dla bydła, doiła krowy i robiła potrawy. Pewnego dnia siedzieli zmęczeni, ale szczęśliwi i spokojni po całym dniu pracy. Naokoło zapadał szary, zimny wieczór, a oni siedzieli na progu, popijając świeżo zaparzoną jaśminową herbatę i delektując się wyciszeniem, radością i spokojem po pracy. Nagle Roy odezwał się:
–Nie.
–Co nie? – Elisa spojrzała na niego zdziwiona.
–Nie prześpisz się ze mną. – Elisa poczerwieniała i schowała głowę w ramionach. – Nie masz się czego wstydzić. Jesteś piękną kobietą, a ja też bardzo tego chcę.
–No to dlaczego nie?
–Bo możesz spać tylko z tymi facetami, na których ci nie zależy. A ja cię kocham. I jeśli teraz prześpisz się ze mną, to nie odejdziesz stąd nigdy, a ja cię nie wypuszczę.
–Dlaczego nie może tak być? – zawołała zawiedziona.
–Bo ty nie jesteś taka jak ja. Ja znalazłem swoje miejsce tutaj i nigdzie się już stąd nie ruszę. Ale ciebie wciąż ciągnie na przód i wkrótce byłabyś ze mną bardzo nieszczęśliwa. Czułabyś się jak sokół na uwięzi. Ja już jestem bardzo nieszczęśliwy, bo wiem, że kobieta, którą tak mocno pokochałem musi mnie zostawić. Ale tak musi być. – Elisie zakręciły się w oczach łzy. – Poza tym, jest ktoś, kto nadal cię kocha, jeszcze mocniej ode mnie. I mimo krzywdy, jaką ci kiedyś wyrządził, to do niego należysz, czy chcesz, czy nie. I mimo iż dzielą was teraz setki kilometrów, kontynenty i całe życie, on wciąż przy tobie trwa myślami, tak jak ty przy nim. Kiedyś się spotkacie i będziecie jeszcze razem bardzo szczęśliwi. Ale nie wolno ci mu ulec. On musi cię długo błagać o przebaczenie. I to musi być jego inicjatywa, nie twoja. On musi się na to zdobyć pierwszy. – Tym razem Elisa już nie kryła łez i głośno szlochała. – Przepraszam, że znowu rozdrapałem tę ranę, ale nie miałem innego wyjścia. Nie dałaś mi wyboru. – milczeli oboje przez chwilę, po czym Roy dodał ostrożnie – Spakowałem ci już do plecaka kanapki na drogę.
Tym razem Elisa wstała bez słowa, pociągając nosem i pochlipując weszła, tak jak stała, do swojego śpiwora. Wkrótce zasnęła. Roy również wstał i zesztywniały poczłapał do swojego śpiwora. Tak jak przewidywał, wyszła z jego chaty przed świtem i poszła w dalszą tułaczkę.
Wiedział, że tak musi być i pozwolił jej na to. I choć bolały go wszystkie mięśnie, powstrzymał się od zatrzymania jej na siłę. Nigdy więcej się nie zobaczyli, ale nigdy też o sobie nie zapomnieli. To Roy był tym, o kim nie śmiała wspomnieć przy Nathanie. Zmyśliła sobie Michaela – artystę. Chciała go zranić, ale nie zdobyła się na to, by ujawnić, że to właśnie Roy był dla niego jedynym i prawdziwym konkurentem, który zrezygnował w obliczu prawdziwej miłości.
Kiedy wszystkie wspomnienia już przeminęły, nadszedł czas na wnioski. Ten obraz, który tak kurczowo zaciskała, był symbolem jej cierpień, ale także przynosił najpiękniejsze wspomnienia i przypominał o możliwości tego, co mogło się stać – mogli być oboje szczęśliwi i być domem dla siebie nawzajem. Ale tak się nie stało – życie potoczyło się inaczej.
To, co bolało ją najbardziej, to fakt, że zawsze na niego czekała – na tego tchórza – i wiedziała, że chciał, ale nigdy nie mógł do niej podejść i przeprosić. Bolało ją to, że najpierw stwierdził, że jest jego królową i włada jego życiem, a potem tak łatwo zrezygnował podczas pierwszej próby i oskarżył ją o niewierność i kpinę. A ona powiedziała mu przecież najszczerszą prawdę. Zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle jest w stanie mu wybaczyć i czy on na to zasługuje.
„Ale skąd on to miał wiedzieć? Przecież wtedy był młody i głupi.” Przez swoją głupotę i podejrzliwość, Nathan, zamiast szarego wprawdzie, ale nieba, urządził sobie i jej czarne piekło na ziemi. A kiedy już myślała, że znalazła zieloną wyspę na pełnym morzu, jej właściciel przypomniał jej, że musi płynąć dalej, choć opada z sił. Kiedy odeszła z chaty Roya, myślała, że ostatnia deska ratunku właśnie odpłynęła i że wszystko, co jej pozostało, to czekać, aż utonie.
Jednak to nie nadeszło – wciąż jakimś cudem płynęła dalej, aż do dnia, kiedy niespodziewanie twarzą w twarz zobaczyła się z własnym synem i Nathanem. Wtedy poczuła, że wciąż obdarza go tlącą się, ale niezagasłą, niespełnioną miłością. Jednocześnie wciąż go nienawidziła za to, że zranił ją dotkliwie swoją głupotą za młodu, rozdarł jej serce i sprawił, że nie mogła pokochać nikogo innego. No i pamiętała wciąż zaskakujące słowa Jacka: „Tu stoi gość, który nikogo w życiu tak nie kochał jak ciebie.”
„Jeżeli Roy czuł, że jest jedynym prawdziwym konkurentem dla Nathana, wiedział, co on mi zrobił i pokochał mnie, a mimo to pozwolił mi odejść, to chyba wiedział, co mówił i co robił. Zwłaszcza, że jego przepowiednia się sprawdziła – spotkałam się z Jackiem i z nim. Jeśli nawet Jack stwierdził, że Nathan mnie kocha... i nawet Roy wiedział, że wciąż myślę o nim... to chyba ja też go kocham. Ale jednocześnie nie mogę znieść jego widoku. Ja chyba oszaleję! Boże, co ja mam robić?I co ja tak naprawdę czuję?”
Spojrzała na obraz i na postać lecącą głową w dół. Nagle zdała sobie sprawę, z tego, że obraz nie był wspomnieniem szczęśliwych dni – to był przecież symbol jej cierpienia. Przypominał jej, że przebyła wiele lat w rozpaczy i krzywdzie. Kiedy patrzyła na niego, to wrażenie potęgowało się jeszcze. A prawdziwe wspomnienie o szczęśliwych dniach wrosło tak naprawdę w jej serce i nie mogła się go pozbyć, czy tego chciała, czy nie tak, jak powiedział Roy. Dlatego też stanęła bez żalu nad kominkiem i po chwili patrzyła, jak jej cierpienie płonie jasnym, żywym ogniem.
11. Poświęcenie i egoizm
Kiedy Joe poprosił o dzień wolnego, Jack bez rozmowy z nim domyślał się, po co. Rano, przed wyjściem do pracy zajrzał jedynie do jego pokoju. Joe siedział już przygotowany i zamyślony na łóżku i pił czarną kawę. Spojrzał z powagą na Jacka.
–Powodzenia, stary. Nie strać odwagi. – powiedział – I pozdrów ją ode mnie.
Joe kiwnął głową, a Jack zamknął drzwi, zostawił go sam na sam ze swoimi myślami i poszedł do pracy. Joe, jak to miał w zwyczaju, w spokoju i powoli wypił kawę, odstawił kubek, wstał i ruszył do wyjścia. Wsiadł do samochodu i pojechał do więzienia dla kobiet. Na miejscu, tak jak Nathan, zbierał wszystkie siły, by nie spanikować w ostatniej chwili. Szedł przez kolejne drzwi i kraty, tym razem z drugiej strony – nie jako więzień, ale jako odwiedzający.
Więzienie nie było tak szare i ponure, jak więzienie dla mężczyzn. Było jasne, kolorowe, a strażniczki wydawały się miłe i wyrozumiałe. I tak miał wrażenie, że to miejsce pełne stłamszonego cierpienia i ukrytego szaleństwa. Wszedł, tak jak poprzednio Nathan, do małej sali z pancerną szybą oddzielającą więźnia od odwiedzającego. Usiadł na przygotowanym krześle i czekał, aż wpuszczą więźniarki.
W międzyczasie przyjrzał się innym odwiedzającym. Byli to w większości mężczyźni i parę kobiet. Jedna z nich, starsza pani, niska i pulchna latynoska o długich, czarnych, kręconych włosach, siedziała obok niego i z zamkniętymi oczami odmawiała różaniec na paciorkach. Poruszała ustami, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Joemu natychmiast stanęła przed oczyma Jessika.
Wtedy usłyszał szczęk otwieranych, ciężkich zamków i po chwili do pomieszczenia za szybą weszły kobiety, a wśród nich Evita. Kiedy zobaczyła Joego, z zaskoczenia zakryła na chwilę usta rękami. Potem zdjęła je i uśmiechnęła się. Natychmiast usiadła przy nim i wzięła słuchawkę. Teraz uśmiech nie schodził z twarzy ani jemu ani jej.
–Cześć, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że do mnie przyjechałeś.
–Pewnie tak samo, jak ja. – Joe uśmiechał się do niej szeroko. – Co słychać, łysolu?
Rozmawiali swobodnie o różnych sprawach, aż początkowe napięcie całkiem się rozluźniło. W pewnym momencie Joe spytał o dwie nurtujące go sprawy.
–Czemu cię w ogóle ogolili? I dlaczego siedzimy tutaj, a nie w sali otwartych spotkań?
–To za karę.
–Mogłem się tego domyśleć. A co tym razem zmalowałaś?
–Łysa głowa za to, że ukradłam paczkę chili i dosypałam ją sobie do zupy.
–I za to cię ogolili?
Evita pokręciła głową z uśmiechem.
–Była taka jedna grubaska, która zawsze prała po gębach inne więźniarki, wyrywała im talerze z obiadem i zjadała im obiad na ich oczach. A kiedy się stawiały, mogły nieźle od niej oberwać. No i kiedy trafiła na mnie, w moim talerzu była akurat cała paczka startej na proszek papryczki chili. – Joe parsknął śmiechem. – Omal się nie udusiła. – Tym razem przez chwilę oboje głośno śmiali się. – Zabrali ją do szpitala. Ale i tak zrobiłam jej przysługę, bo dała nogę i do dziś nie mogą jej złapać.
–A ta sala?
–A ta sala to za to, że nie chciałam się dać zgwałcić w celi i wbiłam współwięźniarce widelec w okolice wątroby.
–Ładnie, jestem z ciebie dumny. – Joe był naprawdę zachwycony, a Evita poczerwieniała i spuściła oczy – Nie masz się czego wstydzić, zuch dziewczyna z ciebie. Pewnie nie mogłaś udowodnić jej winy. – Evita pokręciła głową. – To teraz rozumiem, że jesteś super niebezpieczna.
–Tylko teoretycznie. Ale wszyscy wiedzą, że ze mną lepiej nie zadzierać.
–Pięknie.
Evita milczała chwilę.
–Chociaż... potrafię być miła dla koleżanek, kiedy chcę. – powiedziała to zmysłowo.
Joe mruknął przez słuchawkę.
–Nie wątpię.
Evita uśmiechnęła się po raz kolejny i z zażenowania położyła głowę na blacie, ale zaraz ją podniosła.
–Nie krępuje cię to? – spytała ostrożnie, pamiętając raniące słowa Nathana.
–Wręcz przeciwnie, nakręca. Chętnie popatrzyłbym na to, jak bardzo miła jesteś wobec koleżanek z celi. – Evita śmiała się jeszcze, ale z oczu popłynęły jej łzy. – Co się stało? Powiedziałem coś nie tak?
Evita pociągnęła nosem i zaprzeczyła.
–Szkoda, że nie poznałam cię wcześniej. – próbowała uspokoić płacz – Moglibyśmy być naprawdę szczęśliwi razem. A teraz...
–Teraz musimy to przetrwać. – przerwał jej głośno Joe. „Powinienem poczekać aż wyjdzie i zrobić to jak należy. – myślał – Walę to, teraz albo nigdy.” Wyprostował się i położył ramię ze słuchawką na blacie, aby oprzeć na nim brodę i w ten sposób znaleźć się chociaż trochę bliżej niej. – I przetrwamy to. To pikuś w porównaniu z tym, co nas jeszcze czeka.
–Co masz na myśli? – uspokoiła się trochę na te słowa.
–Musimy zbudować porządny dom, oborę dla krów i stajnię dla koni. – mówił to głośno, by wypchnąć zamierający w kratnii głos.
–Jak to, my?
–Musimy założyć firmę, która będzie dostarczać świeże produkty do supermarketów i restauracji, odnowić pole, na którym mój dziadek siał pszenicę. Z tego będzie największy zysk.
–Joe, o czym ty mówisz? – mówiła oniemiała.
–A przede wszystkim, musimy się poznać. Ja chcę cię poznać. Chcę wiedzieć o tobie wszystko. Bez żadnych ograniczeń. Chcę wiedzieć, co cię pociąga, a co odstręcza, co cię cieszy i co cię smuci, kiedy się wkurzasz, a kiedy wzruszasz... – milczał przez sekundę, przełykając gulę w gardle – Chcę wiedzieć, ile dzieci chcesz mieć i być dla nich wszystkich tak dobrym ojcem, jak tylko będę mógł. – Evita słuchała go znieruchomiała. Reszta gości również zamilkła. Wiedział, że wszyscy go słuchają. – Evito – mówił dalej głośno. Nie dbał już o to, że wszyscy go słyszeli. – Czy zostaniesz moją żoną, kiedy stąd wyjdziesz?
Zapanowała idealna cisza. Wszystkie głosy, muchy, komary i oddechy zamarły w oczekiwaniu na odpowiedź.
–A jak myślisz? – spytała
Stropił się i zesztywniał z nerwów. Po chwili padło słabe:
–Oczywiście, że tak, durniu.
Potem rozległy się okrzyki zachwytów i oklaski. Wszyscy goście i więźniarki wstali i zgromadzili się wokół przytulającej się teraz do szyby pary i wciąż klaskali. Oboje płakali i śmiali się jednocześnie.
–Ej, nie bądźcie tacy! – krzyknął ktoś do weneckiego lustra – Dajcie im się chociaż raz pocałować!
Po chwili na drugą stronę weszły dwie uśmiechnięte strażniczki, wzięły rozpłakaną Evitę za ramiona i poprowadziły ją w kierunku drzwi. Oklaski ustały, ale ludzie się nie rozchodzili. Po chwili otworzyły się drzwi, z których razem z uzbrojonymi strażniczkami wyszła zapłakana i uśmiechnięta Evita. Rzuciła się w ramiona Joemu i po raz pierwszy w życiu pocałowali się długo i gorąco. Znów rozległy się okrzyki i brawa.
–Nie mogę uwierzyć. – mówiła, kiedy po chwili oderwali się od siebie, ale nadal trwali w swoich ramionach. – Nie zasługuję na takie szczęście, jestem złą kobietą.
Joe wzruszył ramionami.
–I co z tego? Ja też jestem złym facetem. Chcesz mnie takiego, jaki jestem? Ze wszystkim, co mam? – Evita z uśmiechem kiwnęła głową. – To ja też chcę cię taką, jaką jesteś. Ze wszystkim. – I znów się pocałowali.
–Musisz wracać. – powiedziała jedna ze strażniczek.
–Jeszcze chwila. – poprosił Joe i mocno przytulił się do Evity. – Bądź złą kobietą i nie zmieniaj się. Baw się dobrze z koleżankami w celi, przynajmniej dopóki cię nie dostanę w swoje ręce. – szepnął jej na ucho, wypuścił ją i puścił do niej oko.
Evicie wciąż spływały łzy po policzkach, kiedy strażniczki zabierały ją razem z innymi więźniarkami. Joe śledził ją do końca, po czym opuścił salę w tłumie gratulujących mu ludzi. Kiedy znalazł się na zewnątrz, zobaczył, że pulchna, stara latynoska czeka na niego. Podeszła do niego i powiedziała:
–Pan Joe Bensley, prawda? – kiwnął głową. – Pewnie sądzi pan, że znam pana wyłącznie z tych programów, które lecą cały czas w telewizji. – pokręciła głową – Pan zabił mojego syna.
Joe spoważniał i powiedział:
–Bardzo mi przykro. Żałuję, że to zrobiłem i proszę panią o wybaczenie.
Kobieta pokręciła głową. Myślał, że mu nie wybaczy i że zaraz zacznie się kolejna nagonka, ale było inaczej.
–Mój syn był draniem. Regularnie najeżdżał mój dom, demolował go doszczętnie razem ze swoimi kumplami i okradał mnie z całej mojej renty. Nie mogłam mieć nic wartościowego ani swojego życia i nie mogłam nic zrobić. A policja miała to gdzieś. Dlatego, kiedy usłyszałam, że nie żyje... ucieszyłam się. Ulżyło mi. I to pan zastrzelił go podczas jakiegoś włamania.
–To na pewno ja?
–Tak, bo czytałam o tym w gazecie. Mam ten reportaż, kiedy przyznawał się pan do win razem z kolegą. I tam znalazłam imię i nazwisko mojego syna na liście zabitych pod pana zdjęciem i nazwiskiem. To dziwne, że mówię to, jako matka, ale wraz z jego śmiercią przywrócił mi pan znowu spokój i radość życia. Mój syn miał niejednokrotnie szansę wyjść na prostą i nigdy tego nie zrobił. A pan dostał tylko jedną szansę, ale jak widzę, wykorzystał ją pan. Dlatego wybaczam panu. Będę się za was modlić; za pana, pana kolegę i za pańską przyszłą żonę.
–Dziękuję za takie słowa i za modlitwę; miło mi to słyszeć. Do widzenia. – powiedział Joe i ukłonił się.
–Do widzenia – powiedziała kobieta i poszła.
Przez resztę podróży z powrotem był w dziwnym, mieszanym nastroju. Radość i szczęście mieszały się z refleksjami na temat tego, co powiedziała tamta kobieta. Za dużo tego było – nie pojechał do hotelu, ale w plener. Zatrzymał samochód nad jedną z przepaści i wyłączył silnik. Wysiadł z samochodu, z bagażnika wyjął koc, rozłożył go tuż nad przepaścią i usiadł na nim, zwiesiwszy nogi w dół. Zapatrzył się w dal, w zielony dywan traw i pól, maleńkie z jego perspektywy, głazy, drogi i rzekę, niskie, pojedyncze krzaki i drzewa i w bezkresną, gdyby nie horyzont, zieleń.
Powoli docierało do niego, co zrobił: „Wyszedłem na prostą, jak powiedziała tamta kobieta. I obarczyłem się odpowiedzialnością za życie i los Evity, tak, jak mi to uświadomił Nathan. Do tej pory myślałem, że to on przekazał mi te obowiązki, ale teraz wiem, że podjąłem tę decyzję, kiedy tylko ją ujrzałem. Jack powiedziałby, że należymy do siebie, jak te przysłowiowe dwie połówki jednego jabłka. I miałby rację. Ona jest moja. Ale czy tylko moja?” – przypomniał sobie, co mówiła o zabawie z koleżankami i uśmiechnął się.
Po chwili spoważniał, bo oczyma wyobraźni ujrzał też Aleksę w ramionach Jacka, a potem w swoich. Uświadomił sobie wtedy, że żadna z kobiet nie należy do niego, a to, że pozwoliły mu być ze sobą przez jakiś czas, to dla niego zaszczyt. Wiedział już, że kocha je obie i że nie będzie w stanie zrezygnować z żadnej z nich. „A gdyby tak było w przypadku Evity? Gdyby oprócz mnie kochała jeszcze innego? Cóż, nie będę jej trzymał w klatce. Wolę, żeby wychodziła i wracała co jakiś czas, niż, żeby czuła się jak w więzieniu.”
Położył się na kocu. Było cicho, bezwietrznie i świeciło rzadkie o tej porze słońce. Był lekki i szczęśliwy. I był kompletnie sam. W wyobraźni leżały przy nim obie jego ukochane kobiety – Evita i Aleksa. Rozpiął spodnie, wyjął z nich penisa i zaczął go wolno pocierać. Powoli rozbierał je obie ze wszystkiego i kochał długo, mocno i szczerze, aż skończył i zasnął.
Obudził go ziąb i wiatr. Wstał, wyczyścił się, zapiął spodnie, spakował koc i ruszył do hotelu. Kiedy dotarł do hotelu, był już ziąb i późne, mokre popołudnie. Skierował się do pokoju, ale po drodze, kiedy mijał pokój Jacka, zatrzymał się tuż przed drzwiami. Zdał sobie sprawę, że nie chce jeszcze tam wracać – do tej obskurnej, szarej samotności. Wolał spędzić ten wieczór w jego towarzystwie. Nacisnął klamkę.
Jack, jak zwykle, leżał na łóżku, wlepiał nieruchomy, zamyślony wzrok w telewizor i popijał kolejne piwo. Nie odrywając wzroku od telewizora, przesunął się i zrobił mu miejsce. Joe wszedł i zamknął drzwi. Usiadł na łóżku obok Jacka i odebrał od niego nową butelkę piwa i otwieracz. Po chwili tak jak on – pił i również gapił się niemym wzrokiem w telewizor.
–I co? – zagadnął w końcu Jack. – Jak ona się trzyma?
–Nieźle. Daje sobie radę. – opowiedział Jackowi o przygodach Evity, z czego obaj szczerze się uśmiali. – No to jestem o ciebie spokojny. Widzę, że z nią nie zginiesz. – opowiedział mu również o tym, co powiedziała mu latynoska. Wtedy Jack spoważniał – Proszę, a jednak potrafisz być dobry, nawet jak jesteś zły. Miło mieć świadomość, że dzięki tobie ktoś przestaje cierpieć, nie? – Joe kiwnął głową.
–Jeżeli w ten sposób miałbym ratować ludzi, to mógłbym to robić cały czas.
–Uważaj, bo jeszcze się spełni.
–Aha, zapomniałem ją pozdrowić od ciebie.
–Zrobisz to następnym razem.
–Miałem ważniejszą sprawę na głowie.
Milczeli obaj długo.
–Chyba nawet się domyślam jaką. – powiedział w końcu cicho Jack.
Joe znów długo milczał, zanim powiedział:
–Będę miał do ciebie prośbę.
–Strzelaj.
Joe poruszał chwilę ustami, formując zdanie, po czym spytał:
–Będziesz świadkiem na moim ślubie?
Jack uśmiechnął się, usiadł i uściskał przyjaciela. Kiedy go puścił, powiedział:
–Tak myślałem, że po to tam jedziesz. Oczywiście, że będę, to dla mnie zaszczyt. Moje gratulacje. A teraz musimy to oblać.
–A co niby teraz robimy? – Joe pokazał na butelkę.
–Ale nie piwem, tylko czymś porządnym. Znam nawet odpowiednie miejsce, gdzie możemy nabyć dobry towar.
–Nie wątpię.
Jack wstał i kiwnął głową do Joego.
– No chodź, ja stawiam.
Joe ściągnął się ciężko z łóżka i wyszedł za Jackiem.
–Jack, jutro idziemy do roboty.
Jack zamknął drzwi, ruszył korytarzem i spoglądał uważnie na idącego obok Joego.
–A od kiedy ty się zrobiłeś taki gorliwy?
–U Bryana było inaczej. Jego gówno obchodziło, co robimy – mieliśmy wykonać zadanie. Ale tutaj, możemy wylecieć za nietrzeźwość. A to oznacza powrót do paki.
Jack zatrzymał się i przypomniał sobie słowa Johna, kiedy ten mył go kompletnie pijanego w łazience. Przypomniał sobie, że wtedy po raz pierwszy dotarło do niego, jak bardzo odsunął się od rzeczywistości i jak bardzo osunął się w dół. Teraz Joe mówił do niego już z tej samej pozycji, co John – ze świata rzeczywistości, a Jack nadal tkwił w bagnie. Uważnie popatrzył na przyjaciela.
–Faktycznie, zmieniasz się Joe. I to na lepsze. To bardzo dobrze, cieszę się. Bo to znaczy, że zdajesz sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka na tobie ciąży.
–Na nas. – poprawił go Joe.
–Tak, na nas. Masz rację. Chciałbym móc powiedzieć to samo, ale ja już dawno zapomniałem, jak to jest.
–Wierzę, że w twoim przypadku też się wszystko odkręci.
–Ja już nie.
–Jack...
–Teraz nie chodzi o mnie, tylko o ciebie. Idziemy – znowu ruszył korytarzem, a Joe za nim.
–Masz rację, nieraz chodziłem do roboty na kacu i nigdy nie zawaliłem. Jedna butelka więcej nie zrobi mi różnicy.
Wyszli na parking i wsiedli do samochodu. Jack prowadził. Jechał tam, dokąd zawsze jeździł po dobrą whisky, kiedy chciał się napić – do baru Jima Straighlersa. Od kiedy zrobił mu przysługę i wystrzelał całą załogę nielegalnej fabryczki, sprzedającej na lewo tanią podróbkę whisky z jego okolicy, Jim nie miał więcej konkurencji, a Jack miał u niego zawsze butelkę dobrego trunku za darmo, raz w miesiącu. I korzystał z tego prawa regularnie. Tym razem chciał zapłacić.
Jack zaparkował z tyłu sklepu, w ciemnej, wąskiej i cuchnącej uliczce. Wyszli z samochodu i weszli do obszernego pomieszczenia.
–Nareszcie u siebie. – powiedział z ulgą Joe na ten widok. – Kiedy my tu ostatnio byliśmy?
–Wydaje mi się, jakby to było wieki temu.
Drewniane deski ścian były pokryte licznymi, wulgarnymi napisami i rysunkami, wyrytymi gwoździem lub nagryzmolonymi markerem, a także kurzem i brudem. Wszędzie panował półmrok i siwe obłoki dymu, spoza których nie było widać, czy są sami, czy w sali jest jeszcze ktoś oprócz nich, ale zawsze tak było. Ze sceny przy barze sączył się powolny blues, grany przez pogrążonych w mroku dwóch gitarzystów i perkusistę. Atmosfera przesiąknięta była duszącym tytoniem i zapachem dobrej whisky. Obaj uwielbiali ten bar i to się nadal nie zmieniło. Postali chwilę w drzwiach, by znowu nasycić się jego atmosferą. Nie było tu ich od czasu wypadku Jacka. Po chwili już siedzieli przy barze. Jim akurat wyszedł z zaplecza.
–Hej, co tu robicie, zakały społeczne, co? – przywitał ich z uśmiechem.
–Jak to co? Przyszliśmy do domu. – odparł Jack, siadając na stołku barowym.
–Czym mogę was uraczyć?
–Dziś zamawiam coś specjalnego. Masz coś na zaręczyny?
–Twoje, czy Joego? – w odpowiedzi Jack wskazał głową na Joego. Jim wyciągnął ją do Joego. – Moje gratulacje. A kto jest tą szczęśliwą wybranką? – spytał, kiedy podał mu rękę.
–Była sekretarka Lighera. – odpowiedział Joe i uśmiechnął się.
Jim grzebał chwilę w pamięci, ale przypomniał sobie, o kogo chodzi.
–No to fantastycznie, niezła szprycha. Na takie okazje mam coś naprawdę specjalnego, czekajcie – zniknął za drzwiami.
Oni w tym czasie odwrócili się do pomieszczenia i obserwowali je. Jednak natychmiast zauważyli niepokojące sygnały: gitarzyści na scenie w ogóle się nie poruszali, a zazwyczaj towarzyszyło mi jednostajne poruszanie głowami do rytmu. I muzyka brzmiała za czysto – nie tak, jakby była wykonywana na żywo, raz głośniej, raz ciszej, ale cały czas pobrzmiewał jeden i ten sam ton – jakby pochodził z nagrania. Poza tym, zawsze było w tle słychać jakieś przekleństwa, pokrzykiwania, czy rozmowy. Tym razem nic takiego nie było słychać. A najważniejsze spostrzegli obaj, ale było za późno.
–Zajrzę do toalety. – powiedział Jack.
–Zrób to. – Joe poparł go z niepokojem w głosie.
Przy pierwszym stoliku zawsze siedział kulawy Malley – czarnoskóry, wiecznie zalany pijaczyna. Jego głowa wiecznie leżała albo spoczywała na rękach na stole. Zawsze było słychać jego pochrapywanie, albo mamrotanie do siebie, ale zawsze tu był. To była swoista maskotka tego baru. Jim i pozostali goście już się do niego przyzwyczaili. Wszyscy wiedzieli, że pierwszy stolik jest zarezerwowany dla niego i nikt go nigdy nie zajmował. Zawsze tu siedział i wychodził tylko za potrzebą lub, kiedy Jim zamykał bar. Siadał wtedy w kartonach pod barem i czekał na jego otwarcie z rana. Tym razem stolik był całkowicie pusty.
Jack wyszedł z toalety i pokręcił głową. Na to Joe wszedł za bar i wyjął z szuflady ze sztućcami swoje ulubione narzędzie – ostry, mocny nóż i dołączył do Jacka, który z naładowaną bronią w ręku rozglądał się po barze. Jack podszedł do gitarzystów. Siedzieli na swoich miejscach bladzi i nieruchomi. Potrząsnął jednym z nich, a on osunął się z krzesła na podłogę. Joe sprawdził resztę sali – nie było nikogo – byli sami. Co więcej, Jim za długo bawił na zapleczu i nie wracał. Nagle wszystko ucichło, a światło pochłonęła ciemność.
–Ale ze mnie bałwan, mogłem się domyśleć, że to on. – powiedział w ciemności Jack. – Hej, gdzie jesteś? – zwrócił się do Joego.
Po chwili Jack poczuł dłoń na swoim ramieniu.
–Tutaj – to Joe szukał po omacku Jacka. – Czego on chce tym razem? – Teraz Jack przyciągnął go do siebie i trzymali się razem, próbując iść na przód.
–Pewnie chce nas dorwać i zemścić się za tamten bank, albo za strażników z hotelu.
–Za wszystko, co mu popsuliśmy.
–Obaj się mylicie – usłyszeli znajomy głos, a potem pojedynczy głośny strzał i zdrętwieli z przerażenia. To był głos Danniego. Nagle wszystko z powrotem pojaśniało. Wrócił dzień i jego odgłosy, których do tej pory nie było. Zza drzwi wyszedł Danny. Ręce trzymał w kieszeniach, a na twarzy brakowało mu jakiegokolwiek wyrazu.
–Ty skurwielu, jesteś w jego ciele – powiedział Jack. – Jakim cudem tam się dostałeś?
Danny chwilę milczał, zanim odpowiedział:
–Jesteś zapatrzonym w siebie egoistą Jack – powiedział Danny – I to lubię w tobie najbardziej. Od samego początku, zamiast skorzystać z wizytówki Sancheza i podzielić się z nim swoim cierpieniem i gniewem, zamykałeś je w sobie i pozwalałeś, by narastały i pęczniały, jak zepsuta konserwa w puszce. I jestem ci za to wdzięczny, bo dzięki temu cię namierzyłem. Ciebie, samowystarczalnego twardziela, który przetrwa wszystko sam. A jednak wciąż jesteś samotny i nie masz ani jednej życzliwej duszy na świecie, nie? Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile ludzi wokół cię kocha i podziwia. Choćby Danny... no cóż, muszę ci to wyjaśnić.
–Gadaj, co mu zrobiłeś? – wyciągnął w jego kierunku spluwę.
–No dalej, strzelaj. – powiedział spokojnie Danny. – Zabijesz jednego ze swoich najlepszych przyjaciół, a ja spokojnie pójdę dalej. – Jack schował ją. – Teraz znacznie lepiej. No więc, jak wspomniałem, muszę ci to wyjaśnić. Przyłapał mnie akurat, kiedy po cichu wydostawałem się z ciała tego debila z banku. Z resztą, kiedy tylko zorientowałem się, że wkraczasz do akcji, – zwrócił się tym razem do Joego – już wiedziałem, że jestem pozamiatany i czym prędzej czmychnąłem w głąb jego duszy. Wtedy zostało mi tylko czekać, aż będę mógł się spokojnie z niego ulotnić. I okazało się, że źle wymierzyłem czas, bo jak na złość, akurat, kiedy chciałem się wydostać z celi przez wywietrznik, przechodził tamtędy Danny. Zobaczył mnie. Pamiętał dobrze wydarzenia z parkingu, z chaty i z doku, a więc wiedział, jaką przybieram postać w naturze. Spytał się więc mnie, kogo zamierzam teraz skrzywdzić. Mnie, jako czarny dym! Dobrze, że nie było tam nikogo innego, bo wzięliby go od razu do wariatkowa. W każdym razie odpowiedziałem mu. Dość nieostrożnie przyznaję, ale byłem wtedy wściekły i zniecierpliwiony ciągłymi porażkami. Powiedziałem mu, że idę wreszcie odzyskać swoją dawną formę. A on, ze swoją babską intuicją od razu wpadł na to, że idę właśnie po ciebie. I natychmiast powiedział, że nie pozwoli na to. I postawił warunek, że albo zabije ciebie, żebym się do ciebie nie dostał, albo wykorzystam jego ciało. To była prawdziwa odwaga. I zgodziłem się. A dlaczego? Wiesz, ja też się uczę. I wasze postępowanie nauczyło mnie, że lepiej jest do swoich celów wykorzystać ciało kogoś, na kim wam będzie zależeć, niż kogoś, kogo od razu chcielibyście sprzątnąć. Nie chodzi mi o Danniego, ale o ciebie, Jack. To ty masz być następcą Bryana. Szukałem wszędzie, wierz mi, i wyszło na to, że nie mam mocniejszego... nośnika od ciebie. Tylko, że ta suka w habicie musiała mi wtedy przeszkodzić...
–Nie waż się o niej tak mówić, ty sukinsynu. – syknął przez zęby Jack.
–Wiem, wiem, to twoja wielka miłość. Tak wielka, że nawet nie wiesz, że Jessika poświęciła swoje miejsce przy tobie dla kogoś, kto będzie do ciebie o wiele lepiej pasował.
–Jessika porzuciła mnie, bo chciała się ode mnie uwolnić.
–Tak, uwolnić. Ona jest związana z tak wielką mocą, że nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak bardzo naraża się codziennie, bo wciąż jeszcze myśli o tobie. A Joe? Twój przyszywany brat? Tak bardzo martwił się o ciebie, że poświęcił dla ciebie nawet swoją meksykańską muzę. Myślał, że tak bardzo może kochać tylko ją, ale nauczył się w końcu, że nikt nie należy do nikogo. Nawet sama Evita. Prawda, Joe?
–Joe?
–Potem o tym pogadamy. – mruknął.
–Tak pogadacie potem, bo ja mam tu jeszcze coś do powiedzenia. A teraz co się tyczy samego Danniego. Siedzę w nim już jakiś miesiąc i wciąż się przyzwyczajam do jego jęków i płaczu. O wiele lepiej współpracowało mi się z Bryanem.
–Współpracowało? To, co po nim zostało, to jałowy, wegetujący, organizm, nawet nie wiem, czy mogę go jeszcze nazwać człowiekiem.
–Fakt, wiele mi poświęcił.
–Zabrałeś mu wszystko, co miał.
–Jeśli wiesz, co się stało z tak silnym zawodnikiem jak Bryan, to pomyśl co mogę zrobić Dannemu. I co już mu zrobiłem, bo to właśnie on otruł wszystkich gości w tym barze. Z kulawym Malleyem na czele. – Jack milczał, nie wiedząc, co powiedzieć. – Nawet nie zauważyłeś jego zmiany, a on pokochał cię jak brata. A nawet bardziej jak brata. Tyle,że nigdy się do tego nie przyznawał.
–Dlaczego się nie domyśliłem, że coś z nim jest nie tak? Przecież zachowywał się naturalnie.
–Naturalnie? – Danny roześmiał się – Proszę cię Jack, zawsze byłeś kiepskim obserwatorem, ale teraz to już przegiąłeś. Kiedy ostatni raz Danny palił z tobą papierosa?
–Danny palił? – spytał Joe – Przecież to maniak zdrowego trybu życia. A ty tego nie zauważyłeś?
Jack czuł się teraz głupio.
–A kiedy podałem ci na tacy te wszystkie informacje w chacie i na werandzie, to co? Myślałeś, że Danny ot tak po prostu by ci je przekazał i powiadomił, że masz sobie z tym radzić dalej sam? Po tym, jak samodzielnie odkrył cały mój szwindel z firmą Croucketa? – Jack milczał. Teraz nawet Joe patrzył na Jacka ze zdziwieniem. – To dowodzi tylko, jak bardzo nie zwracałeś na niego uwagi. Jak bardzo obojętny ci był. A nawet nie wiesz, jakim wzorem dla niego byłeś. Już samo to, że zaliczyłeś go w poczet najlepszych przyjaciół, było dla niego jak medal. Nawet nie usłyszałeś, że nagadałem się jako on tyle rzeczy o mnie samym, ani na to, że Danny nigdy w życiu nie powiedziałby ci, że nie wybaczy ci czegokolwiek. Byłem tam, w chacie, obok ciebie. Siedziałem i śmiałem ci się w twarz, a ty przez cały ten myślałeś tylko o sobie i swojej krzywdzie. – przez chwilę panowała idealna cisza – A teraz sobie stąd wyjdę i pójdę spokojnie, bo nie sądzę, żebyś był na tyle obojętny, by strzelić mu w plecy. A do ciebie dostanę się tak, czy owak. Jesteśmy na siebie skazani. Prędzej, czy później dorwę cię w swoje ręce. – to powiedziawszy, wyszedł i zostawił zmieszanego Joego i zawstydzonego Jacka.
12. Sezam ze skarbami
Kiedy Danny zniknął za drzwiami, szarzał już świt. Przyzwyczaili się do niewyjaśnionego upływu czasu za każdym razem, kiedy pojawiał się facet w czarnym płaszczu. Nawet nie próbowali go gonić. Nie było sensu. Nie chcieli zranić swojego najlepszego przyjaciela i dlatego musieli postępować z nim ostrożnie. Przez ich nieuwagę zło zatriumfowało i wzięło Dannego jako swoistego rodzaju zakładnika.
Na razie musieli się rozejrzeć po barze, zorientować w sytuacji i zadzwonić po policję. Jack to zrobił, a potem czekali na nich. Dopiero teraz widzieli, ile zwłok leżało na podłodze pod stołami. Kiedy po paru minutach przyjechały pierwsze radiowozy, chodzili razem z policją po barze nie dotykając niczego, ani nikogo i oglądali wstępne oględziny zwłok. Policjanci znaleźli wciśnięte w kąt za barem zwłoki Malleya, a Jack znalazł na podłodze na zapleczu zwłoki Jima oparte o ścianę. Siedział w kałuży krwi. Natychmiast skojarzyło mu się to z obrazem Simona.
Zdali raporty i złożyli zeznania. Komendant, ze względu na zaistniałe okoliczności zgodził się, by zaczęli ten dzień od popołudnia, więc pojechali w milczeniu do hotelu. Na miejscu poszli do pokoju Joego. Zrobił dwa kubki kawy. Jeden podał Jackowi. Obaj usiedli na łóżku i dopiero wtedy zaczęli rozmawiać:
–To prawdopodobnie pierwsze ofiary Danniego. – powiedział Jack.
–Teraz nie ma wyjścia. Jest pod jego kontrolą.
Minęło trochę czasu, zanim Jack powiedział:
–Jak to się stało, że tego wszystkiego nie zauważyłem? Dopiero, kiedy on mi o tym wszystkim powiedział.
–Długo gapiłeś się w ten rozporek, zanim on tobą nie potrząsnął.
–Co? – Jack nie zrozumiał, a Joe kontynuował.
–Teraz nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Teraz musimy pomyśleć nad tym, jak go z niego wyciągnąć. Z resztą, ja też mogłem cokolwiek zauważyć. Ale nie widziałem i nie kojarzyłem.
–Jak mogliśmy być tak ślepi, że nie zauważyliśmy go tak blisko?
–Pewnie dlatego, że wtedy wreszcie daliśmy sobie obaj luz. Policjanci z komendy nas polubili, pokazaliśmy im obaj, co potrafimy, poza tym, byliśmy trochę zmęczeni po robocie, a u Nathana jest zawsze miło i bezpiecznie i wreszcie mogliśmy się czymś pochwalić. No i byliśmy wszyscy w dobrych nastrojach. I nie chcieliśmy tego zmieniać. Nareszcie było jakoś tak... normalnie.
–A on to wykorzystał. Zawsze wykorzystuje nieuwagę.
–Nie mieliśmy czasu się kontaktować z Dannym, bo wszyscy mieliśmy dość swojej roboty. Ale, że nie zauważyłeś, że Danny nigdy przy tobie nie palił? I że powiedział ci, że nie wybaczy ci? Czego miał ci nie wybaczyć?
–Tego, że zabiłem męża Michelle i doprowadziłem ją do rozpaczy.
–Jak znam Danniego, to powiedziałby, że co się stało, to się nie odstanie i że trzeba w przyszłości żyć lepiej.
–Cholera, wstyd mi teraz jak szlag. Widzę to wszystko dokładnie. Nie doceniałem tego chłopaka. A on wykazał się taką odwagą. Miał rację z tym zamykaniem się.
–Zgadzam się. – odparł Joe. – Ale i z tym egoizmem też.
–Co? Ty też?
–Tak, bo to prawda, Jack. Nikt z nas nie jest samotną wyspą. A ty zrobiłeś ze swojego życia dżunglę otoczoną kolczastym drutem pod napięciem. Tyle, że ostatnio John zniszczył ci napięcie.
–Łatwo ci mówić, ty już wyszedłeś na prostą.
–A ty myślisz, że ja taki mądry sam z siebie jestem, co? Mam to wszystko, co osiągnąłem, bo zawsze otwierałem się ze swoimi problemami przed wieloma ludźmi. I ostatnio otworzyłem się też przed Nathanem i to on mi wszystko wyjaśnił. To on zastępuje mi ojca, którego nigdy nie było przy mnie, kiedy go potrzebowałem. On mi wyjaśnił, że nie wystarczy się zmienić, ale trzeba jeszcze dać znać o tym ludziom, z którymi przebywasz. On mi powiedział, że zmieniasz się nie tylko dla siebie, ale też dla nich i musisz im o tym powiedzieć, żeby mogli to w pełni zobaczyć.
–Żeby się zmienić, najpierw muszę mieć jakiś cel.
–Najpierw pokaż ludziom, że nie muszą się już ciebie bać i że nie skrzywdzisz nikogo. A cel przyjdzie sam.
–Ale jak to zrobić?
–Nie użalaj się nad sobą, tylko weź się w końcu w garść. I zamiast żalem, złością i pogardą, zacznij się dzielić z ludźmi swoimi uczuciami, dobrem i miłością.
–I myślisz, że to zadziała?
–W moim przypadku zadziałało.
–Szczęściarz.
–Myślisz, że to jest takie łatwe? Myślisz, że nie wkurwia mnie, jak ludzie podchodzą do mnie i otwarcie plują mi w twarz? Jak matki i ojcowie grożą mi osobnymi procesami i lecą na mnie z pięściami? Wciąż wylewają na mnie pomyje w telewizji i w radiu, a jednak cały czas pokazuję im, że się zmieniłem. Że nie będę już zabijał i kradł i że nie chcę dłużej tak żyć. Mógłbym się całkowicie poddać, wynieść z miasta i zostać już na farmie, żeby pomagać w gospodarstwie Nathanowi. Z resztą, o niczym innym nie marzę. A jednak zbieram tyłek w troki i idę do tej pieprzonej komendy, żeby zbierać kolejne baty, bo na to zasługuję. I ty też, nie zapominaj o tym. Nikt nie mówił, że ta droga będzie łatwa i prosta. Ale my wciąż biegniemy, Jack. Może już nie razem. Może tylko obok siebie, ale wciąż biegniemy. I nie zostawiaj mnie samego, bo sam nie dam rady. Pamiętaj, co mówiła Jessika – razem jesteśmy silniejsi, niż osobno.
–Nie zostawię cię. Nie mógłbym. Razem w tym siedzimy i razem z tego wybrniemy.
–Proszę cię – pamiętaj, co mówiła Jessika. Nigdy nie zamykaj w sobie uczuć, bo nie warto. Ja jej posłuchałem, ty nie. I zobacz, jak obaj na tym wyszliśmy. Ty wciąż się dusisz z ludzką nienawiścią, z wyobcowaniem, z tym, że twoja najlepsza do tej pory partnerka nie chce z tobą pracować i z tym, że Jessika od ciebie odeszła. Do mnie podeszła matka, której zastrzeliłem syna. Katował ją i okradał całe życie. Przeprosiłem ją i błagałem o wybaczenie i co? I podziękowała mi za to, że jej go odebrałem.
–I jesteś z tego dumny?
–Nie, wstyd mi za siebie, bo odebrałem matce dziecko, ale kiedy mi powiedziała, że dzięki mnie może znowu normalnie żyć, to... to było jak bukiet kwiatów. Wierz mi Jack, że dla takich chwil warto to robić.
–Wiem o tym. A dlaczego mam taką ksywkę, jaką mam? Sam jej nie wymyśliłem. Dlatego nie uwierzę, że męczysz się na tej pieprzonej komendzie. Owszem, jest ciężko, ale jesteś w tym dobry; o wiele lepszy niż ja. I widzę, że lubisz to, co robisz, a więc powinieneś przy tym zostać. Powinieneś nadal łapać takich gnoi, jak my, zwłaszcza, że znasz ich psychikę, logikę i metody działania. Kochasz tę robotę i ja to wiem. – Joe uśmiechnął się – Poza tym, parędziesiąt głosów nienawiści, to jeszcze nie cały świat. Jest wielu ludzi, którzy tak samo jak ta starsza pani, mogliby ci podziękować. Sam usłyszałem, że jest wielu ludzi, którzy mnie kochają, ale nie widziałem tego do tej pory. I przez swoją ślepotę straciłem kiedyś wolność, a teraz Dannego. Masz rację, nie powinienem był być tak ślepy. I powinienem był już dawno ją zostawić, ale nie mogę.
–Mówisz teraz o Jessice? – Jack kiwnął głową. – Odeszła od ciebie, bo musiała i kropka.
–Co ja teraz bez niej zrobię?
–Znowu zaczynasz?
–Nie o to chodzi... wszyscy mają jakieś cele w życiu. Ja bez niej nie wiem nawet, co będę robił jutro. Jestem zagubiony, jak dziecko we mgle. Ja wciąż nie mogę bez niej żyć, a ona nagle przestała mnie kochać i już. Właśnie to mnie boli.
–Pogódź się z tym. Wyżyj się na paru meblach, bo to na pewno boli tam w środku, ale nie duś tego w sobie. Boisz się, że wszyscy idą na przód, a ty ciągle tkwisz w miejscu? Zmień to. Poszukaj w sobie tego, co ci się nie podoba i wyrzuć to. Na sam początek zacznij od kłódki na drzwiach do tego sejfu, który zrobiłeś ze swojego serca i rozwal ją w końcu. Spróbuj okazać choć trochę uczuć i emocji.
–Przecież już to zrobiłem.
–Nie dość dobrze. Chcę zobaczyć tego Jacka, o którym mówił John, bo to wspaniały człowiek.
–Naprawdę tak myślisz?
–A mówiłbym ci, gdybym tak nie myślał? Pokaż wszystkim, że masz tę drugą stronę i że chcesz ją pokazać. Nawet facet w czarnym płaszczu ci powiedział, że znalazł cię właśnie przez to, że zamknąłeś się na cały świat. Więc dusząc w sobie zło nic nie zyskasz, a jeszcze bardziej pogrążysz się na dnie. Całemu światu pokaż, kim naprawdę jesteś.
–Dostało mi się od ciebie i to nieźle.
–Należało ci się.
–Wiem, dzięki stary.
–A teraz masz ode mnie jeszcze jedno zadanie. I masz je wypełnić.
–Co takiego?
–Masz podejść do Michelle z kubkiem kawy i zacząć z nią rozmawiać.
–No chyba...
–Ja nie żartuję. No, może nie dokładnie w taki sposób, ale masz pokazać jej, jaki jesteś naprawdę.
Jack jakiś czas milczał i patrzył przed siebie.
–Myślisz, że to jeszcze możliwe?
–A co masz do stracenia? Zaryzykuj. I tak cię nie lubi. Najwyżej spierze cię po mordzie.
Zachichotali obaj. Po dłuższej przerwie Jack powiedział:
–Przepraszam za Aleksę. Mieliśmy oboje chwilę słabości. Wiem, że jest twoja.
Joe westchnął ciężko, zamknął oczy i milczał, zanim się odezwał.
–To już historia. Ona zresztą nie jest moja. Evita też nie. Nikt nie należy do nikogo. Poza tym, gdyby nie ona, pewnie już dawno leżałbyś martwy w jakimś rowie.
–Mylisz się. – Jack opowiedział Joemu o tym, od czego naprawdę uratowała go Aleksa.
–Teraz rozumiem. No to miałeś ogromne szczęście, że tam po ciebie wyszła. Było blisko. Powinieneś być jej naprawdę wdzięczny. I bardziej na siebie uważać.
–I jestem jej wdzięczny. Jestem jej wdzięczny za wiele rzeczy. Gadaliśmy całą noc i wiele rzeczy mi wyjaśniła. Dzięki niej na przykład zrozumiałem, dlaczego Jessika musiała mnie zostawić. Powiedziała mi, że spróbuje wyjść na prostą. Ciekawy jestem, czy dotrzyma słowa.
–Jedźmy sprawdzić.
–Teraz?
–A masz coś lepszego do roboty? – Jack zaprzeczył – No to jazda.
Wsiedli w samochód i pojechali pod „bar pod wyrwinogą”. Gdy weszli, Joe zapytał barmana:
–Hej, jest Aleksa?
–Aleksa już tu nie pracuje.
–Co się stało? Kiedy się wyniosła?
–Nie wiem, co się stało, po prostu zabrała swoje rzeczy, wyszła i już nie wróciła.
–Kiedy to było?
–Jakiś miesiąc temu.
–Masz jej nowy adres?
–Nic nie zostawiła.
–Ok, dzięki. A więc zrobiła jak mówiła.
Mieli już pójść, gdy barman dodał:
–Ale przyszło to. – sięgnął pod blat i podał im kopertę, na której znaną już czcionką był napisany adres baru i adresaci: „Do Jacka i Joego” Jack chwycił kopertę i wyszli na zewnątrz. Kiedy weszli do samochodu, rozerwał kopertę, wyjął list i czytali w ciszy:
Drogi Jacku i Joe,
Znowu witam Was tylko listem. Muszę Wam przekazać nowiny i złożyć gratulacje. Joe, wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. Cieszę się, że zebrałeś się na odwagę i w końcu oświadczyłeś się Evicie. Ona na to bardzo czekała. Teraz w spokoju będziecie mogli budować rodzinne szczęście, tak, jak oboje tego zawsze chcieliście. Pomogą Wam w tym Wasze twarde charaktery i zdyscyplinowanie a także wyrozumiałość, łagodność, szczerość oraz życzliwość wobec ludzi.
Natomiast Wasze nieokiełznanie w sferze seksualnej może Wam przysporzyć tylko wrogów wśród lokalnej społeczności. Ale z czasem, gdy ludzie zobaczą, że potraficie ciężko i nieustraszenie pracować nad swoją rodziną i wspólnym dobrem, zrozumieją, że niezła para wariatów z Was, ale przynajmniej nieszkodliwa i szczera wobec siebie. Pamiętajcie tylko, żeby nikogo nie zmuszać siłą ani perswazją do Waszych wspólnych zabaw i by Wasze dzieci zawsze widziały, że miłość między Wami jest mocna i szczera i że zależy Wam na wspólnym dobru i szczęściu.
Teraz parę słów do Ciebie, Jack. Mam nadzieję, że siedzisz, bo padnie teraz sporo krytycznych uwag pod Twoim adresem. Musisz wreszcie zdać sobie sprawę z tego, że nie tylko ja istnieję na tym świecie. Jesteś wolny, ale to Ty musisz chcieć wyjść z tej klatki. Ja już wyszłam – pora na Ciebie. Aleksa powiedziała Ci już, że wypuściłam Cię i miała rację. Jest przecież tylu innych ludzi, którzy Cię potrzebują.
Przede wszystkim, potrzebuje Cię młoda, ogolona na łyso policjantka w zielonym swetrze i jej córka, którą nauczyłeś wiązać buty w parku. Prowadzimy teraz osobne życia i musisz się z tym pogodzić – życie idzie na przód, nie czeka na Ciebie ani na mnie – pędzi i tylko od Ciebie zależy, ile z niego złapiesz. Możesz go złapać z kimś, lub sam. Ale wolałabym, żeby wokół Ciebie było pełno szczęśliwych ludzi, bo wtedy zobaczysz, że Ty to nie tylko Twoja dusza i ciało, ale też Ci, których pokochasz i którzy Ciebie kochają – tak jak Danny.
Otwórz się więc na świat i na ludzi. Posłuchaj Joego i pokaż wreszcie ten sezam skarbów, którymi są Twoje serce i dusza. Zacznij je rozdawać ludziom, jak kiedyś. Pokaż swoją drugą stronę, zwłaszcza, że Twoja żona i Twoja córka Cię o to proszą. Wkrótce sam zobaczysz, że wrócą do Ciebie podwojone. Sam widzisz, co przyszło Ci z zamykania się w sobie i tłumienia gniewu – nie dość, że masz wrażenie, że Twoje życie zatrzymało się w miejscu, to jeszcze zło zatriumfowało i to wielokrotnie.
Mi też jest ciężko tak jak Tobie, bo czuję twoje cierpienie i walkę o siebie w każdym momencie. Musisz się od tego odciąć, bo ja też cierpię. Nie, nie zapomniałam o Tobie i nie przestałam Cię kochać. I to nie prawda, że moc karze mnie za miłość do Ciebie. Moc dobra jest tak wielka, że rozumie, akceptuje i zgadza się na moją miłość do Ciebie, która nadal trwa. Tak – przyrzeczona miłość trwa nadal, czy kochankowie tego chcą, czy nie – nawet, jeżeli nie są już razem.
I to tyczy się też Ciebie, Joe – wybrałeś Evitę i pamiętaj o tym. Nie bój się i powiedz jej o swoim rozdwojeniu – ona zrozumie, że kochasz Aleksę tak samo jak ją, bo sama kocha Nathana tak mocno jak Ciebie i także męczy się z tą podwójną miłością. Ale nawet jeśli Ona nie będzie już z Nim, a Ty nie będziesz z Aleksą, Wasza podwójna miłość nadal będzie trwać.
Tak samo jak nasza miłość, Jack. Nie bój się, to się nie skończyło – wciąż jesteśmy razem, tak długo jak się da, mimo iż osobno. Wrosłeś we mnie, tak jak ja w Ciebie. I czuję Twoje cierpienie w każdym momencie. A kiedy Ty jesteś nieszczęśliwy, to ja też jestem. I nie mogę się poczuć inaczej ani przez chwilę. Sprawiasz mi nieustanny ból. A ja chcę, żebyś był szczęśliwy, bo ja wtedy także będę się mogła cieszyć pełnią szczęścia.
Wiem, że kochasz Michelle, nawet jeśli ona Cię nienawidzi. I to ją widzisz w każdej kobiecie. Możesz zaprzeczać, ale mnie nie okłamiesz – to ona była przyczyną przegapienia fałszywego Dannego, a nie Twoja krzywda, jak powiedział Ci facet w czarnym płaszczu. Ja wiem, że bijesz się między mną a nią i dlatego proszę Cię – przestań. Pozwól sobie i mi na szczęście i zaopiekuj się Nią i jej córką. Spraw, by wyszła z tej skorupy, w której od lat siedzi tak samo jak Ty. Spraw, by poczuła się znowu kobietą, a Ty poczujesz znowu, że masz dla kogo żyć.
Teraz zwracam się do Was obu. Nie możecie zatrzymać dla siebie całej wiedzy, jaką zdobyliście, nawet, jeżeli zdobyliście ją własnymi rękoma. Tylu innych ludzi potrzebuje Waszej pomocy i Waszego doświadczenia. Chociażby ci wszyscy młodzi policjanci, których szkolicie. Wychodzą ze szkół z wiedzą teoretyczną, ale nie mają pojęcia o działalności przestępczej, takiej, jaką Wy ją znacie. Owszem, poznaliście ją od spodu, ale jeśli przekażecie im wszystko, co wiecie, stworzycie oddział strażników, który nie będzie miał sobie równych. A w przyszłości uratujecie z nimi życie wielu ludziom.
Kończę ten długi i trudny dla Nas wszystkich list. Mam nadzieję, że przekazałam Wam w miarę wystarczająco, jak sytuacja wygląda, a jak powinna wyglądać. A teraz parę drobiazgów na koniec. Jeśli chodzi o męża Michelle, powinny Wam wystarczyć dwa słowa – Stan Grumpey – sprawdźcie go. Poza tym Jack, powinieneś nauczyć Michelle, jak porządnie robi się naleśniki i inne potrawy, a zyskasz sprzymierzeńca w jej córce. I nie martwcie się o Aleksę – zajęłam się już nią.
Wasza walka ze złem się nie skończyła – przygotujcie się na powtórkę z doku. Będzie chciało wkrótce znowu dopaść Jacka w ruinach. Joe, liczę teraz na Ciebie. W odpowiedniej chwili usłyszysz głos w głowie. Jeśli go posłuchasz i w porę zrobisz to, co ci każe, uratujesz mu życie.
Kocham Was obu i modlę się za was. I pamiętaj Jack, że z Tobą pozostanę na zawsze, niezależnie od sytuacji i miejsca. Wasza Jessika.
Długo siedzieli w milczeniu w samochodzie i nie mogli wyjść z podziwu i strachu. Mieli wielki szacunek dla Jessiki, jej wiedzy o wszystkim i doceniali fakt, że dzięki mocy, która ją posiada, potrafi tak mądrze budować, a nie niszczyć. Już dawno przestali dociekać, skąd ona to wszystko wie – zaakceptowali to, że się tego nigdy nie dowiedzą, tak samo jak tajemnicę istoty tego jasnego światła i tym razem zamierzali na serio się dostosować do jej wskazówek. Jack troskliwie schował list do koperty i włożył ją do kieszeni pod kurtkę.
–Teraz możemy jechać. – powiedział, a Joe bez ruszył słowa do hotelu.
13. Historia Michelle
Od kiedy Michelle zakończyła współpracę z Jackiem, spadła w notowaniach bardzo nisko. Nie było to winą jej niekompetencji, ale pogardy, jaką ją obdarzało środowisko policjantów. Nie była już dla nich typową, miłą, pomocnicą, ale pchała się do dowodzenia i stanowiła zagrożenie dla dotychczasowych przywódców. Dotychczas to jedynie Jack pozwolił jej na to, dostosowując się do jej planów i pozwolił jej uświadomić sobie, że całkiem dobrze jej to wychodzi. Niestety, nie miała takich szans w grupie normalnych policjantów.
Jedyne dobre wspomnienie z grudnia, to wigilia u Marthy z córką. Zawsze do niej chodziła na wigilię, chociaż Lillian co roku prosiła, żeby choć raz przyszły obie do babci. Odkąd jednak Michelle samowolnie zadecydowała, że chce ukończyć akademię policyjną i wyjść za miłość swojego życia, czyli Davida Summersa, a nie ukończyć prestiżowe studia ekonomiczne i zostać bizneswoman, jak zaplanowali już jej rodzice, miała zakaz wstępu do domu i przyrzeczenie wydziedziczenia jej z testamentu. Ale Lillian była jeszcze za mała, by to wszystko pojąć.
Z Davidem wiodła szczęśliwy, choć siermiężny żywot. To przy nim zaczęła rozwijać swoje pomysły. David mówił że gdyby je trochę dopracować, byłby to świetne akcje, choć ponad możliwości zwyczajnych policjantów. On sam też ograniczał się jedynie do komentarzy i gdy Michelle mówiła, że chciałaby sprawdzić, czy da się to zrealizować, mówił „Może innym razem”, albo „To fantastyczne, ale raczej ponad moje możliwości.” I tak Michelle została tylko rola wiecznej asystentki.
Odwiedzająca ich często Martha mówiła, że w ich domu zawsze brakowało „duszy i tego czegoś”,. Jej zdaniem, dom przypominał bezbarwny pokój hotelowy. Byli oboje zbyt zajęci, by myśleć o kolorze ścian, wykładzin, czy obiedzie – prawie zawsze przebywali poza domem i wszystko usprawiedliwiali nawałem pracy. Martha zawsze mówiła, że ich dom to „miejsce, gdzie po prostu trzymają swoje rzeczy.”
Mimo to, nie żałowała ani jednego dnia z okresu, kiedy byli razem. Oboje pracowali na różnych komisariatach, ale razem wstawali, razem wychodzili, spotykali się podczas lunchu oraz dość często podczas akcji, a Michelle była uśmiechnięta, miła, zadbana, lubiana, choć zagoniona i często wykończona. Ale była szczęśliwa, bo wiodła życie, jakiego zawsze chciała. Nie zamieniłaby swojej decyzji o ślubie z nim na nic innego na świecie.
Miała wiele niezapomnianych wspomnień. Jedno z nich, to moment, kiedy rozmawiała z nim przez CB radio, informując męża o przebiegu udanej akcji. Zapomniała się wtedy i powiadomiła go: „A tak przy okazji, to jestem w ciąży.” Natychmiast z drugiej strony głośnika oraz w radiowozie, w którym jechała, rozległy się wiwaty, okrzyki uznania, gratulacje i oklaski. Spłonęła wtedy rumieńcem ze wstydu i schowała twarz w dłoniach, ale gdy przyjechała do komendy, koledzy, z komendantem na czele, otworzyli szampana z tej okazji, a czekający na nią David obdarzył gorącym pocałunkiem.
Kiedy urodziła się Lillian, jej życie jako policjantki zostało przerwane. Musiała się przyzwyczaić do myśli, że jest matką i że musi poświęcić się dziecku, a nie obmyślaniu, jak przyskrzynić paru drani. Nie mogła jednak powstrzymać przychodzących jej do głowy rozwiązań i postanowiła je spisać, by raz na zawsze uwolnić od nich głowę i zająć się bez reszty małą.
Z czasem z paru kartek zrobił się gruby brulion. Pokazywała te pomysły mężowi, ale wciąż ją zbywał, więc pewnego dnia pokłóciła się z nim o to. „Nigdy ich nie wykorzystasz, powiedz to otwarcie.” – krzyczała. „Michelle, to jest wszystko nie realne.” – powiedział – „Może i dobre teoretycznie, ale praktycznie nikt się na to nie odważy.” Wtedy porzuciła myśli o ich wykorzystaniu, ale nadal je spisywała – już tylko po to, by pozbyć się ich z głowy.
Kiedy dowiedziała się, że David został ciężko ranny podczas akcji, wzięła maleńką córeczkę w ramiona i tak jak stała, wybiegła z domu. Złapała taksówkę i natychmiast pojechała do szpitala, w którym leżał. Pamiętała, jak leżał na szerokim łóżku, otoczony doktorami, pielęgniarkami i asystentami oraz aparaturą i sprzętem do ratowania życia. Wokół niego było dużo szumu, pisk maszyn, okrzyki doktorów, a on leżał nieprzytomny pośród tego wszystkiego, z ogromną dziurą w piersi.
Pamiętała, jak spływały jej łzy po twarzy i jak w sercu błagała Boga, by jej go nie zabierał – jeszcze nie teraz, kiedy właśnie układali sobie wszystko i tak dobrze się im razem żyło. Błagała, by nie zabierał małej Lillian ojca. Siedziała tam z nią dobre parę godzin. Życzliwe pielęgniarki udostępniły jej izolatkę, gdzie mogła ją nakarmić piersią i przewinąć, oraz przespać się. Skorzystała z tego i kiedy tylko przyłożyła głowę do poduszki, obie zasnęły natychmiast. Po dwóch godzinach obudziła ją jedna z pielęgniarek. Powiadomiła, że mąż jest w stabilnej sytuacji i że może z nim chwilę porozmawiać.
Poszła do niego ze śpiącą Lillian na rękach. David był bardzo słaby, ale trzymał się.
–Hej, słońce ty moje.– zawsze tak się do niej zwracał – Nie wyszło mi tym razem. Nie będę cię okłamywał. Nie przetrwam tego.
–Przestań gadać głupoty i trzymaj się. Dla mnie i dla niej.
–Pokaż mi jeszcze tego okruszka. – Michelle pokazała mu śpiącą Lillian. David uśmiechał się i łzy spływały po jego policzkach. – Pamiętaj, że zawsze będę przy was. I nie pozwolę, żebyś przegrała swoje życie.
–O czym ty mówisz?
Chciał podnieść rękę, żeby pogłaskać żonę i córeczkę, jednak ledwo to zrobił, aparatura zapiszczała, a on zaczął się rzucać na łóżku. Michelle natychmiast zawołała pielęgniarki. Zjawiły się, usunęły ją z sali, a lekarze zaczęli znów ratować mu życie. Po godzinie, kiedy znowu karmiła Lillian, przyszedł do niej lekarz z wiadomością, że David nie przeżył.
Michelle nie płakała wtedy, ale była w takim szoku, że nie słyszała nawet płaczu głodnej i zmoczonej Lillian. Maleństwo płakało bezradnie na jej ramionach, dopóki jedna z pielęgniarek nie wzięła dziecka od matki. Przewinęła je i nakarmiła odżywką z proszku. Michelle w tym czasie siedziała sama i załamana.
W tamtej chwili poczuła przerażający strach. Została kompletnie sama z Lillian. Matka i ojciec wyklęli ją, David właśnie zmarł, a ona została sama z małym dzieckiem. Jedyną osobą, na którą mogła w tamtej chwili liczyć, była jak zwykle przyjaciółka matki, Martha – jej duchowa matka. Musiała się do niej zwrócić o pomoc.
W tamtym czasie, mimo iż jeszcze była w zbytnim szoku, by móc o czymkolwiek decydować, przyszła następnego dnia na komisariat, by odebrać jego rzeczy i dowiedzieć się szczegółów akcji. W szpitalu poinformowano ją, że David miał pod obojczykiem ranę postrzałową i zmarł przez nagły atak serca. „Ktoś do niego strzelił.” – tyle wtedy do niej dotarło.
Kiedy szła przez komisariat następnego dnia, tak jak jeszcze rok temu było pełno śmiechu, radości i szampana, tak tym razem panowała cisza i bezruch, przerywane jedynie kwileniem Lillian. Wszyscy mężczyźni byli poważni, a kobiety płakały. Ona sama w spokoju i otumanieniu odbierała kondolencje i wyrazy współczucia. Potem poprosiła, by powiedziano jej, co się tak naprawdę wydarzyło.
Koledzy pokazali jej na jej prośbę wszystkie raporty i zeznania z akcji. Ze względu na Lillian, pozwolili jej je nawet wziąć do domu, by się z nimi zapoznała. Z tych akt Michelle dowiedziała się, że jej mąż zginął na samym początku pościgu, z rąk dwóch śmiertelnie niebezpiecznych i nieuchwytnych, jak do tamtej pory, bandytów zwanych „duchami”. Wszyscy wiedzieli, że istnieją, ale nikt nie wiedział, jak naprawdę wyglądają i byli tamtym razem nieuchwytni.
Partner Davida również dostał, ale jemu udało się przeżyć. Zeznawał, że kiedy tamci uciekli ze sklepu, a oni zaczęli ich gonić, rozległy się strzały w ich kierunku. Obaj dostali. Kolega Davida stracił przytomność. Kiedy się obudził, przy Davidzie kręcił się jeden z przestępów i przyciskał go mocno. Zdawało mu się, że go dusił i tak też zeznał. Był odwrócony tyłem do niego, więc nie mógł go zobaczyć. Czmychnął dopiero wtedy, gdy usłyszał pierwsze syreny. Policja próbowała jeszcze go potem znaleźć, ale nie natrafiła już na żaden ślad. To wszystko zdarzyło się w przeciągu kilku minut, ale dla niego trwało to wieki.
Wieki trwało też przyzwyczajanie się Michelle do nowej sytuacji. Była panienką z bogatego domu i nigdy nie sprzątała, nie gotowała ani nie opiekowała się nikim i niczym. Samodzielna praca i zajmowanie się Lillian i domem po śmierci męża było dla niej jak szkoła przetrwania, której nie dała rady ukończyć. Nie mogła znieść nieustannego płaczu głodnego dziecka, płakała po nieprzespanych nocach, w domu panował nieopisany bałagan i miała dość jedzenia po barach i knajpach na wynos.
W końcu zadzwoniła zapłakana do Marthy i przyznała, że nie daje sobie rady. Martha czym prędzej przyszła do niej i roztoczyła nad Michelle swoje skrzydła. Regularnie po pracy, mimo iż była zmęczona, zaglądała do niej i uczyła jej prowadzenia gospodarstwa i opieki nad dzieckiem. Kuchnię pominęła, bo sama świetnie gotowała i codziennie przynosiła jej domowe obiady. Wkrótce Michelle już samodzielnie opiekowała się domem i Lillian i całkiem nieźle sobie radziła. Kiedy pytała z czego żyją Michelle mówiła, że żyje z odsetek od nagromadzonych wspólnie w banku oszczędności, do których miała prawo. Nawet zapisała Lillian do żłobka i zaczęła znowu chodzić do pracy.
I już wydawało się, że pójdzie dalej sama, gdy pewnego dnia, późnym popołudniem Martha dostała telefon od spanikowanej przedszkolanki. Kobieta twierdziła, że Michelle nie odebrała córki ze żłobka. Zadzwoniła więc pod numer, który znalazła w danych dziecka, jako alarmowy. Martha zgłosiła się po Lillian osobiście, jako bliska przyjaciółka matki.
Kiedy przyjechała do domu, długo dzwoniła i pukała, ale nikt jej nie otwierał. Zadzwoniła więc na policję. Przyjechali koledzy Michelle. Kiedy dowiedzieli się, o co chodzi, wyważyli drzwi do mieszkania i zastali tam spitą do nieprzytomności Michelle. Weszli, wzięli ją bez słów za ramiona i za nogi i ponieśli do radiowozu, by zawieźć ją do izby wytrzeźwień.
To był pierwszy raz, kiedy Michelle spiła się do nieprzytomności. Takich razy miały jeszcze nastąpić setki w następnych latach. Martha wzięła wtedy spłakaną i spanikowaną Lillian do siebie. Dziecko najpierw płakało długo, ale w końcu zmęczone zasnęło. Kiedy Michelle wytrzeźwiała, było jej strasznie wstyd. Martha przeprowadzała z nią ostrą rozmowę i wymusiła na niej obietnicę, że sytuacja się nie powtórzy. Michelle z płaczem przystała na nią.
I faktycznie, przez kilka miesięcy był spokój. Po tym czasie Martha znów otrzymała telefon od przedszkolanki. I tym razem pojechała odebrać Lillian, ale nie wzywała już kolegów, tylko posłużyła się potajemnie skopiowanymi kluczami do mieszkania Michelle. Wyrobiła je dla siebie po pierwszym upiciu się na wszelki wypadek, a teraz akurat się przydały.
Za pierwszym razem była zmartwiona sytuacją Michelle, ale teraz musiała interweniować. Mieszkanie było bowiem spustoszone, a Michelle spała spita na gołej podłodze. Martha wpadła w przerażenie: zniknął telewizor, meble, komputer, kuchenka, a nawet dywany, obrazy i samochód sprzed domu. Kiedy Martha próbowała ocucić nieprzytomną Michelle, nie udało jej się to i zdenerwowana zadzwoniła pod numer, pod który dawno już nie dzwoniła – do matki Michelle. Powiadomiła ją o całej sytuacji.
Matka Michelle przyjechała, tak jak mówiła, po paru minutach. Kiedy weszła do domu, nawet nie próbowała udawać zainteresowania córką, zmartwienia ani szoku stanem jej stanem. Po prostu weszła i przywitała się z Marthą.
–Witaj, przepraszam za nią – kiwnęła głową na Michelle, odbierając Lillian z rąk Marthy. – Zawsze wiedziałam, że stoczy się na dno i nie pomyliłam się.
–Pomóż jej, nie zrobisz tego?
–Nic nie mogę zrobić. Sama się do takiego stanu doprowadziła.
–Nathalie, jesteś jej matką! Wzywam cię do porządku!
–Martha, ona przestała być moją córką w momencie, gdy wyprowadziła się z domu do tego Davida. Poza tym, sprawdzałam już jej sytuację. Od miesięcy już pije. Przez to straciła pracę. Nie zarabia już i wydała wszystkie oszczędności nagromadzone na koncie. Teraz wszystko jej się pokończyło i jak widzisz, banki wyniosły jej wszystko z domu, żeby mieć jakieś pokrycie. Zgodziłam się już płacić za resztę rat.
–Jak ona będzie tu mieszkać sama?
–Nie będzie tu mieszkać. To jej ostatni dzień w tym domu. Jutro ma eksmisję.
–Bierzesz ją do siebie razem z dzieckiem?
–Nie, będzie żyła na bruku. A do siebie zabieram Lillian.
–Nathalie!
–Już wszystko uzgodniłam z prawnikami i od dziś jestem jej prawną opiekunką.
–Nathalie, jesteś okrutna, zabraniam ci tak postępować z nią!
–Musi nabrać rozumu. A jeżeli ma się to tak odbyć, to proszę, niech i tak będzie.
–Pozbawiasz ją dziecka i dachu nad głową, to nie fair.
–A ona postąpiła ze mną fair? Kiedy dała mi do zrozumienia, że moja jedyna córka nie przejmie po nas rodzinnej firmy i tradycji, jaką prowadzimy od trzech pokoleń? Kiedy zdałam sobie sprawę, że będę musiała oddać rodzinny interes w obce ręce? Ja też byłam wtedy zrujnowana. Niech ona teraz zobaczy, jak to jest.
–Ale Lillian...
–Niech się cieszy, że jej córka trafi do kochających dziadków, a nie do jakiegoś zimnego i obojętnego na jej los domu opieki społecznej. Przy nas jej się nic nie stanie i ma okazję na szczęśliwe dzieciństwo, a nie życie przy boku zapitej żebraczki bez szansy na pracę. – Martha umilkła. Nie miała słów, by wyrazić swoje oburzenie, ale wiedziała, że Nathalie ma dużo racji. – Chodźmy stąd.
–Nie, ty idź już z małą. Kręci się niespokojnie, a to znaczy, że jest głodna. Zaraz się rozpłacze. Musisz kupić jej tę odżywkę w różowym kartoniku...
–Martho, wiem. Wiem, co lubi moja wnuczka. To samo, co jej matka. Przepraszam cię, ale pożegnam cię już. Sama rozumiesz...
–Rozumiem, Lillian. Ale ja nie zostawię jej samej.
–Jak ja ci się odwdzięczę, Martho? Jesteś taka kochana. Dziękuję ci, że się nią tak opiekujesz. Nie zaniedbuj jej. – po chwili dodała ze łzami w oczach – To nie jest tak, że jej nie kocham.
–Wiem, Nathalie.
–To jest moje dziecko. Tyle, że ona sama musi zobaczyć na własnej skórze, jak bardzo życie potrafi dać w kość. Może wtedy zmądrzeje i wróci. Pójdę stąd już, zanim się rozbeczę na dobre.
Martha odprowadziła Nathalie i płaczącą Lillian do samochodu i wróciła do nadal nieprzytomnej Michelle. Sama wezwała odpowiednie służby i po godzinie Michelle leżała już na izbie wytrzeźwień. Kiedy się obudziła następnego dnia, Martha opowiedziała jej o tym, co się stało i co zrobiła jej matka. Michelle nie protestowała. Płakała gorzko, ale nie protestowała. Była w rozpaczliwej sytuacji – była na dnie i wiedziała, że na to zasłużyła. Nie miała matce za złe, że odebrała jej Lillian. Cieszyła, się, że chociaż jej córka jest bezpieczna i że matka będzie za nią spłacać pozostałe raty.
Martha zaproponowała jej pracę u siebie w kuchni i pokój w mieszkaniu, ale Michelle odmówiła. „Sama się tu ściągnęłam i sama muszę wstać. Jeśli cały czas ktoś będzie mnie wyciągał za fraki z tego szamba, to w życiu nie nauczę się w nim pływać. Muszę to zrobić sama. A David obiecał mi, że nie da mi zginąć, więc mu wierzę.” – mówiąc to wyszła na ulicę, by spędzić pierwszą noc w cuchnących ciuchach i zapchlonych kartonach.
Co noc kostniała, szczękała zębami, trzęsła się z zimna i wiele nocy nie mogła zasnąć. Chodziła całymi dniami wygłodniała i zmęczona i zapłakana, a dół zdawał się nie mieć końca. Pewnego dnia zobaczyła kawałek wyrzuconego na śmietnik hamburgera i podeszła do niego, by go podnieść i wreszcie coś zjeść. Wtedy wyprzedził ją jakiś inny żebrak i wyrwał jej go z jej słabej ręki. Pochłaniał bezcenną bułkę z satysfakcją w oczach tuż przed nią.
To wtedy poczuła pierwszy raz taki gniew, taki chłód i obojętność. Przestała płakać, wymierzyła mu cios w brzuch, aż wypluł zawartość ust na chodnik i wypuścił hamburgera. Potem solidnie kopnęła go w krocze, aż się zwinął i upadł, wzięła z chodnika niedokończoną bułkę i sama ją zjadła. Po raz pierwszy od roku poczuła się cudownie lekka i zadowolona. Teraz już wiedziała, co ma robić, by przetrwać.
Przestała się bać i mazać, a zaczęła wykorzystywać swoje policyjne doświadczenie i uczyć się przetrwania: wiedziała, gdzie ma iść, żeby znaleźć sobie dobrą, ciepłą i bezpłatną noclegownię – w kanałach z ciepłą wodą, skąd wyganiała bezdomnych z kolegami. I wiedziała gdzie ma chodzić, a gdzie nie, by nie dać się złapać. Wiedziała na które śmietnisko ma iść, żeby znaleźć jakieś zepsute, ale dające się jeszcze wykorzystać sprzęty i znalazła tam swoje skarby: materac, rozdarty śpiwór, dwa zawszone, ale ciepłe swetry, poza tym, po roku niemycia się jej skóra przywykła już do pluskiew pcheł, wszy i robaków. Dowiedziała się z której restauracji i o której godzinie wywalają resztki jedzenia z całego dnia. Wkrótce było jej ciepło, miała gdzie spać i co jeść.
Jej rejonem były stare, śmierdzące dzielnice i ruiny. Tu mieszkała, tu zdobywała szlify i uczyła się, jak wygląda druga strona życia i jak ją wykorzystać. Nie pokazywała się na głównych ulicach, bo było jej wstyd przed kolegami z pracy. Często jednak przychodziła pod bar, który prowadziła Martha, bo zawsze wieczorem, kiedy kończyła pracę, znajdowała papierowy kartonik z resztkami placków, kanapkami i smacznym obiadem w środku. Zjadała to wszystko ze łzami w oczach – była Marcie dozgonnie wdzięczna za te okruszyny dobroci, bo tylko one trzymały ją w zapewnieniu, że jeszcze nie wszyscy na tym świecie są wilkami walczącymi o przeżycie.
O tej walce wilków przekonywały ją właśnie ruiny. To był jej dom i jej szkoła życia jednocześnie. W ruinach mogła się zawsze gdzieś ukryć. Działy się tutaj wszystkie te rzeczy, których wstydziła się uładzona i cywilizowana ludzkość. Tu widziała gwałty, kradzieże, handel ludźmi, dziełami sztuki, kradzioną biżuterią i prochami, zabójstwa, pojedyncze strzały w tył głowy z bliska, łamanie kości i inne tortury w celu wymuszenia zeznań, czy ich zmiany, umierających powoli ćpunów na pełnym haju lub na głodzie oraz samobójców wieszających się na przetrwałych jeszcze krokwiach i inne podobne sprawy. A w domach po drugiej stronie tego całego piekła dzieci i rodzice w swoich domach jedli codzienny obiad po odmówieniu wspólnej modlitwy – to był święty Graal dla niej i jej podobnych.
Widziała także przestępców. Pracowali zawsze w maskach i jednorazowych gumowych rękawiczkach. Za każdym razem mieli na sobie inne, znoszone stare ubrania z Armii Zbawienia. Domyślała się, że po dokonaniu zbrodni zawsze wrzucali wszystko do ognia, łącznie z butami. Nigdy, albo bardzo rzadko odzywali się do swoich ofiar.
Wśród nich od pewnego czasu zaczął się jeden wyróżniać. Zwróciła na niego uwagę bo zauważyła, że jako jedyny nie używa maski. Tak samo, jak inni, używał rękawiczek, tak samo zmieniał ubrania i buty, ale jego maską była gęsta broda i długie włosy. Zresztą, zawsze, kiedy wykonywał robotę, nosił wielkie, ciemne okulary, a więc w istocie, cały był schowany. Ściągał je dopiero przy końcu wykonywania zadania, kiedy strzelał po raz pierwszy i ostatni do swoich ofiar. I tylko po zimnych i obojętnych oczach można było go rozpoznać.
Michelle zapamiętała te oczy. Zapamiętała ich zimny wyraz, kiedy za każdym razem odbierał komuś życie. Widziała też, że za każdym razem był wcięty, bo chwiał się i tracił równowagę. Ale, jak kot bawi się myszą, tak on bawił się każdą swoją ofiarą. I mimo iż wydawało się, że ten ktoś mu się zaraz wymknie, nigdy na to nie pozwolił. W milczeniu obserwował, jak jego ofiary się miotają i szukają wyjścia, ale w ostatniej chwili i tak strzelał do nich, niby od niechcenia, ale zawsze celnie i zawsze tylko raz.
Niektórzy stali spokojnie tuż przed nim i wypowiadali takie słowa, jak: „Strzelaj, zasłużyłem na to.” On im wtedy odpowiadał: „Nie, zasłużyłeś na ciężkie więzienie. Ale jak chcesz.” Zapamiętała również ten głos. Wszyscy padali z jego ręki na miejscu, jak muchy potraktowane packą, a on odchodził zawsze takim samym, chwiejnym krokiem.
Michelle nie mogła zrozumieć, jak można tak celnie trafiać, będąc pijanym, ale nie mieszała się w to – oboje w końcu żyli w dżungli, ale jego świat nie był jej światem. Jej światem były ciepłe, zapluskwione kołdry, cuchnące kartony i kubły z jedzeniem z restauracji. Była szczurem piwnicznym, tak samo jak ten koleś był kotem zabójcą – tak myślała wtedy o sobie i nim. Poza tym, bała się, że sama zarobi kulkę, a wtedy Lillian nie będzie już miała nikogo. Tak, Lillian również wciąż ją trzymała przy resztkach rozumu.
I pewnego dnia, a było to właśnie wtedy, kiedy zauważyła, że ten dziwny koleś zniknął i nie pojawił się od dłuższego czasu, właśnie wtedy wyszła naprzeciw niej Martha. Akurat wybierała zawartość kartonika, kiedy wyszła do niej z baru. Z jasnego wnętrza wydobyły się piękne zapachy, światło i muzyka – dla Michelle był to wtedy raj, na który nie zasłużyła, więc czym prędzej dała nura w zimną ciemność. Martha zatykała usta i nos, ale podeszła do niej.
–Kiedy wreszcie wyjdziesz z tego grobu, co? Nie mogę już patrzeć na to, co robisz ze swoim życiem. Tak chcesz żyć? Przestań się wreszcie bawić ze swoim losem i weź się w garść. Lillian dorasta. Czy chcesz, żeby pewnego dnia poznała swoją matkę taką, jak teraz? Zapchloną, śmierdzącą pijaczkę? Michelle, musisz się z tego dźwignąć, jeśli kochasz swoją córkę i chcesz, żeby cię jeszcze kiedykolwiek chciała znać. No, chyba, że chcesz, żeby w przyszłości miała tylko dziadków, którzy wychowają ją na bezduszną bizneswoman. Tego chcesz? Bo na razie zrobiłaś im ogromny prezent w postaci swojej córki i nie robisz nic, by ją odzyskać. Daj mi znać, jeśli się na to nie zgadzasz i wyjdź do mnie. Teraz.
Te słowa przekonały Michelle. Wyszła z cienia.
–Co mam robić?
–Na początek chodź do mnie, wymyj się, zmień ubranie i zjedz porządny obiad.
I tak zrobiła. Dla Lillian w jednej chwili zostawiła całe swoje życie w ruinach. Ale jej droga powrotu z nich się na tym nie skończyła. Poszła do lekarza, żeby się dowiedzieć, że ma osteoporozę, ciężki szkorbut, kilka groźnych chorób skóry, nabytych dzięki wszom i pchło a jej włosy i paznokcie były w tragicznym stanie. Ale za to psychikę miała teraz z azbestu i nie trawiły jej już tego typu problemy. Stała się niezniszczalna. Nie bała się już życia, ani tego, co może jej ono przynieść. Wróciła do tego, co zostawiła, bo gorzej niż tam w ruinach być już nie mogło. Żyła teraz tylko dla Lillian i chciała, żeby tak pozostało.
Jej mieszkanie było już zajęte przez inną rodzinę, ale Martha zachowała dla niej parę rzeczy, które w nim pozostały. Był to między innymi zielony sweter, który David wręcz uwielbiał nosić w domu po pracy i zawsze go zakładał, oraz ocalony cudem jej notes z pomysłami na akcje. Od tej pory zawsze goliła głowę na znak żałoby po Davidzie i nosiła na sobie czysty i wyprasowany zielony sweter, jak relikwię, niezależnie od tego, co nosiła pod spodem.
Zeszyt przepisała do nowego, czystego notesu. Teraz, z perspektywy doświadczenia i rzeczy, które ujrzała na własne oczy, zaczęła czytać to wszystko jeszcze raz, wstawiać poprawki, zmieniać, udoskonalać i wymyślać nowe propozycje. Niektórych swoich pomysłów się wstydziła, z innych całkowicie zrezygnowała, ale spostrzegła też, że są takie, które przydałyby się wszystkim policjantom.
Zdała sobie jednak sprawę z tego, że David miał rację – w większości jej pomysły przekraczały kompetencje i odwagę zwykłych policjantów. Były dla kogoś, kto nie bałby się ryzykować swojego zawodu i balansować na granicy prawa i bezprawia. I znowu odłożyła notes na lepsze czasy.
Przez następne lata leczyła choroby skóry, wstawiła nowe, piękne zęby, które rodzice zafundowali jej z okazji powrotu z piekła, brała mnóstwo wapnia, witamin i minerałów, ćwiczyła zdrowy tryb życia i wróciła do pracy na specjalnych warunkach. Ale nadal mieszkała w surowych warunkach, spała na materacu bez łóżka i jadła wyłącznie u Marthy.
Kiedy po raz pierwszy zjawiła się w pracy po powrocie, w zielonym swetrze, znoszonych dżinsach z drugiej ręki, wysokich koszykówkach i z ogoloną głową, wszyscy zamarli. To nie była już tamta, uśmiechnięta, wrażliwa i życzliwa dla wszystkich dziewuszka. Teraz do kantyny wchodziła wychudła, blada twardzielka, która w dodatku paliła i nie stroniła od butelki, ale potrafiła przestać, kiedy chciała i nie tknąć ani jednego papierosa i ani kropli więcej. W dodatku klęła jak szewc i nie wstydziła się tego. Pracowali z nią sami mężczyźni, bo kobiety się jej bały i nie lubiły jej.
Swoje zadania wykonywała dobrze i bez mrugnięcia okiem. Pamiętała wszystkie zasady, procedury i przepisy, stosowała się do nich i nie stawiała nigdy oporu. Wykonywała wszystko, cokolwiek jej polecili tylko po to, by pokazać, że nadal może dobrze pracować, choć bez serca. Wszyscy mieli ją bardziej za dobrego kumpla, niż za kobietę, z którą chcieliby się umówić na randkę. Nie przeszkadzało jej to, dopóki miała na sobie zielony sweter.
Serce, a przynajmniej jego część wróciła do niej, kiedy opieka przyznała jej wreszcie opiekę nad Lillian. To był punkt przełomowy. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła dość dużą już dziewczynkę, o długich, czarnych włosach, mówiącą do niej „mamo”, rozpłakała się. A na pytanie Lillian, co ona takiego zrobiła, że mama przez nią płacze, odpowiedziała z uśmiechem przez łzy, mocno tuląc zaskoczoną dziewczynkę: „To ze szczęścia. Ty jesteś moim największym skarbem w życiu. Dla ciebie przetrwałam i już nigdy i nigdzie bez ciebie się nie ruszę.”
Więź matki i dziecka jednak nawiązywała się powoli. Lillian nie od razu chciała zamieszkać z matką. Michelle to rozumiała i nie miała jej za złe. Po prostu była jej obca. Kiedy Michelle ją zostawiła, miała zaledwie roczek, a przez następne lata przyzwyczajała się do luksusów w domu babci i dziadka. Oboje zresztą pokochali uroczą wnuczkę i rozpieszczali ją całkiem świadomie przy każdej możliwej okazji. Nie mogła teraz jeszcze zamieszkać w surowym i pozbawionym życia domu matki.
Z trudem, ale przystosowała swoje życie i dom do wymogów dziecka. W porozumieniu z rodzicami dostosowała jeden z pokoi do wymogów Lillian, ale resztę mieszkania pozostawiła w niezmienionym stanie. Wstawiła do domu telewizor i wykupiła abonament na podstawowe programy oraz ulubione programy Lillian, część pieniędzy odłożyła na jej potrzeby, zabawki i podzieliła czas między pracę i ją.
Lilian po długim czasie widywania się z mamą, zgodziła się z nią zamieszkać. Ale dziadkowie zapisali w umowie punkt, że gdyby tylko Lillian poskarżyła się im na cokolwiek, co zaniepokoiłby ich, natychmiast miała wracać do nich. Dziewczynka przyzwyczaiła się jednak do matki i zaakceptowała jej twardą rękę, bo widziała, że matka ją naprawdę kocha i stara się, by było jej dobrze i że nie chciała jej skrzywdzić. Dlatego jej zaufała. No i w końcu, wraz Lillian wróciło do domu w miarę normalne życie. Brakowało tylko taty.
14. Pokrzyżowane plany
Wszystko przewróciło się znowu, kiedy w całym mieście i państwie, w prasie, w radiu, w telewizji, a przed wszystkim w świecie policji z całego miasta wybuchł skandal związany z firmą Croucketa – szanowanego do tej pory biznesmena i wielokrotnego zdobywcy nagrody „Biznesmena Roku”, który, jak się nagle okazało, okradał i oszukiwał każdego, kogo się dało na grube miliardy, w tym skarb państwa. Sam biznesmen czmychnął i nie został po nim żaden ślad, ale złapano wielu pozostałych po nim ludzi, którzy sami rozpoczęli swoje własne życie przestępcze.
Wtedy też złapano Stanleya Grumpeya, jednego z żołnierzy Croucketa ze słynnego w całym mieście „gangu duchów.” Na przesłuchaniu mówił bardzo długo – zeznawał prawie cały miesiąc i wyśpiewał wszystko. Zeznał między innymi, kto postrzelił Davida Summersa i wskazał na Jacka Hammeta. Powiedział, że Jack najpierw strzelił do niego, a gdy zobaczył, że jeszcze żyje, podbiegł do niego i chciał go zadusić. Więcej nie powiedział, bo odjechał z miejsca przestępstwa, by chronić własną skórę i zostawił Jacka samego. To pasowało do zeznań kolegi Davida, który widział, jak ktoś rzekomo go dusił.
Kiedy Michelle to usłyszała, przysięgła sobie, że dorwie tego Hammeta i zastrzeli go z własnego rewolweru. Toteż później, kiedy dowiedziała się, że ma właśnie z nim pracować; kiedy w lokalnych gazetach i na listach gończych zobaczyła zimne, okrutne oczy kota łowcy; kiedy w telewizji usłyszała głos tego człowieka z ruin, wpadła w szał. Gdyby koledzy jej nie trzymali, rozniosłaby pół komendy. Ale nie dziwili się jej – współczuli jej. Sami nie mogli znieść faktu, że tacy przestępcy będą bezkarnie pracować wśród nich.
Prokurator również ją rozumiał. Ale jemu, tak jak Michelle, także od czasu do czasu świtał w głowie jakiś szalony pomysł, do czego nikomu się nie przyznawał. I oto właśnie miał okazję sprawdzić pomysł współpracy byłych przestępców, którzy chcą wrócić do życia w społeczeństwie, z policją. Wiedział, że to nie fair z jego strony wobec Michelle – miał tego pełną świadomość.
Ale miał wrażenie, że współpraca Jacka z Michelle da jej to, czego podświadomie poszukiwała od tylu lat – partnera do współpracy na jej poziomie i szansę wywalczenia awansu na stanowisko komendanta, na które w pełni zasługiwała i którego jej szczerze życzył, bo było ją na to stać.
Michelle bowiem pracowała na zupełnie innym poziomie, niż ten, na którym widziało ją wielu zwykłych policjantów. A Jack, w przeciwieństwie do innych przestępców, wykazywał prawdziwą skruchę i chęć powrotu do normalnego życia, a jednocześnie daleko było mu było do wyczucia granic policyjnej działalności. No i oboje mieli podobne doświadczenie życiowe. Pasowali więc do siebie idealnie.
Zagroził jej wtedy, że wyrzuci ją z pracy. To było również nie fair, bo to był szantaż. Równało się to utracie jakiejkolwiek pracy oraz utracie zarobków. A to z kolei skutkowało utratą Lillian, która na pewno wróciłaby do dziadków. Tego Michelle nie zniosłaby i wiedział o tym. A więc nie miała wyjścia i podjęła decyzję, że będzie z współpracować z zabójcą własnego męża. To również było nie fair z jego strony i każdy o tym wiedział. Nawet sami policjanci gardzi za to prokuratorem i opowiedzieli się w pełni po stronie Michelle.
Od tego czasu minęło kilka miesięcy i cała gama różnych nastawień do Jacka – od stuprocentowej nienawiści i pogardy dla wszystkiego, co robił, przez zaskoczenie i podziw dla łatwości i tempa ich współpracy, radość z wysokich wyników ich duetu, zobojętnienie w stosunku do niego, a na samym końcu przyzwyczajenie się do niego i żal z powodu zakończenia współpracy. Jack natomiast cały czas wydawał się taki sam – zimny, cichy i obojętny jak kot. Michelle natomiast miała nadzieję, że skutecznie ukrywa swoje nastroje za nienawiścią i obojętnością.
Od kiedy przestał z nią współpracować, jedno minęło na pewno – skuteczność działań Michelle. Grudzień poprzedniego roku był dla niej koszmarny, a styczeń nowego jeszcze gorszy. Tak źle nie było nigdy odkąd wróciła z dna. Miała wrażenie, że cofa się wstecz i jeszcze chwila, a znowu straci wszystko, co osiągnęła z tak wielkim trudem.
W styczniu Michelle nie chciała już pracować z nikim, ani nikt nie chciał pracować z nią. Eddie narzekał, że jest zbyt niezależna i nie chce współpracować. Miało to w rzeczywistości oznaczać, że nie chciała robić jedynie tego, co jej kazał. Billy narzekał, że Michelle za bardzo się rządzi. Nawet młody Charlie, który zakończył już praktykę u Jacka, przyznał, że jej pomysły i propozycje są niedorzeczne i głupie. Wszyscy zaś narzekali na poziom agresji i przekleństw, jakimi miotała. Mówili, że przekraczają one nawet ich własne granice.
W dodatku Lillian miała dość ciągłego jedzenia w restauracjach i barach i zagroziła, że jeżeli wkrótce Michelle nie nauczy się porządnie gotować, albo nie znajdzie kogoś, kto to potrafi, przeprowadzi się do dziadków pod pretekstem, że mama ją bije tak, żeby nic nie było widać.
Kiedy zatem Lillian nie było w domu, a ona miała akurat wolne, płakała długo i gorzko w ciszy. Wylewała łzy i bała się, że za miesiąc całe jej dotychczasowe życie obróci się w perzynę, a ona sama znowu wyląduje w rowie z butelką whisky pod pachą. Pozorny, ale jednak spokój, jaki ona daje, zaczął ją bowiem znowu pociągać.
Nie mogła już teraz ukrywać przed samą sobą, że naprawdę tęskni za współpracą z Jackiem. Z dreszczem strachu przebiegającym kark uświadomiła sobie, że tęskni za całymi dniami spędzonymi w ciszy przy okazji obserwacji jakiegoś miejsca, czy osoby, za jego uwagami dotyczącymi jej planów, za palonymi w ciszy papierosami, a nawet za tym charakterystycznym marszczeniem czoła, kiedy zastanawiał się nad możliwością wdrożenia jakiegoś planu w życie.
Ale czuła, że nic z tego nie będzie. Jack był w tej chwili podziwiany, rozchwytywany i wszyscy go oprócz niej lubili, mimo iż wciąż był niedostępnym, zimnym milczkiem. Joe okazał się o wiele sympatyczniejszy, choć też potrafił wyznaczyć granice dostępności. Michelle miała świadomość tego, że sympatia dla niego i dla Joego wynika z faktu, iż okazało się, że obaj potrafią o wiele więcej, niż zwykli policjanci i teraz każdy chciał się od nich uczyć.
Michelle nie chciała się uczyć – chciała współpracować. Wiedziała już teraz ile potrafi, zasmakowała w zwycięstwach i chciała je kontynuować. Nie dla samej sławy, czy poklasku, ale dla zwykłej sprawiedliwości i poczucia, że właściwi ludzie siedzą na właściwych miejscach. Nie miała jednak pojęcia, że właśnie za te cechy Jack podziwiał ją i szanował ją najbardziej ze wszystkich policjantów. A jej miejsce widział o wiele wyżej. I na pewno nie było ono na poziomie asystentki, jak starano się jej wmówić. Ale dotychczas tylko Jack dał jej to odczuć.
Pomyślała więc, że skoro nie ma szans na współpracę z nikim, a sam Jack na pewno się o nią nie upomni, poszła na początku stycznia do prokuratora, by zwolnić się z pracy. Poszła do niego późnym wieczorem, kiedy nie było już wielu ludzi i kiedy mogła z nim swobodnie porozmawiać.
–Jedno pytanie, Michelle – dlaczego. Proszę o poważne powody. I dlaczego akurat teraz?
–Chcę się zwolnić, bo... nie daję tu sobie rady. Czuję się tu zbędna, nikt nie chce ze mną pracować i wszyscy na mnie narzekają. Nie ma tu dla mnie miejsca. Może znajdę miejsce na kasie w jakimś supermarkecie.
Prokurator słuchał jej z niedowierzaniem.
–Czego ty chcesz, Michelle? – odezwał się w końcu – Dałem ci do współpracy takiego wariata jak ty i nie chciałaś go od samego początku. Rozumiem doskonale dlaczego i nie dziwiłem ci się, kiedy mówiłaś, że prędzej go zabijesz, niż będziesz z nim pracować. Ale miałem nadzieję, że z czasem jakoś się do siebie przyzwyczaicie. Mieliście przecież tyle fantastycznych wyników razem. Ale potem on zgodził się na wzięcie pod swoją opiekę Charliego, a potem innych. Wiedziałem już, że nie poszło wam. Więc dałem ci do współpracy najlepszych moich ludzi i teraz słyszę, że oni ci też nie odpowiadają. Więc pytam, czego ty chcesz?
–To nie jest tak, że oni mi nie odpowiadają ale ja im nie odpowiadam. Czy pan nie słyszy, że nikt nie chce ze mną pracować?
–Słyszałem, że za bardzo się rządzisz i nie chcesz robić tego, co ci każą.
–Właśnie. Wszyscy reagują w ten sam sposób. Jeżeli współpraca z innymi ma polegać na spełnianiu życzeń, to niech sobie znajdą jakąś wróżkę, bo ja się z tego wypisuję.
–Jack nigdy takich rzeczy o tobie nie mówił.
–Przede wszystkim Jack nie jest policjantem. A poza tym, nie wiadomo, co on naprawdę myśli i chyba nigdy się nie dowiemy.
–Wręcz przeciwnie. Ostatnio wezwałem go i Joego do siebie i zapytałem ich, między innymi, co sądzą o twojej pracy. Joe powiedział, że obserwuje cię uważnie i przyznał, że chętnie umieściłby cię na stanowisku jakiegoś głównodowodzącego, bo wykazujesz o wiele więcej inicjatywy i kompetencji niż, jak to określił, ci partacze, z którymi musisz pracować. Natomiast Jack powiedział, że współpraca z tobą przyniosła mu o wiele więcej satysfakcji i korzyści niż praca z innymi policjantami i przyznał, że twoje pomysły na akcje są, wbrew powszechnej opinii, całkiem realne i niezłe, tylko, że muszą być dopracowane pod względem możliwości strategicznych i zwrotu akcji. – Michelle milczała mile zaskoczona – I co ty na to?
Naraz wrócił jej sceptycyzm.
–Chwila, przecież oni wiedzieli, że mówią to do pana i że pan powtórzy wszystko mnie. Więc posłodzili mi i to zdrowo.
–Wcale nie. O innych policjantach wypowiadali się krytycznie. Na przykład Eddiemu dostało się od Joego za posypianie na służbie. Jack skrytykował Bryana za tchórzostwo i odmowę wypełniania swoich zadań w ostatnim momencie.
–Ale wszyscy wiedzą, że Bryan zawsze sika w gacie przed bardziej ryzykowną akcją. Ja na przykład nigdy w życiu nie posłałabym go do porwania; już prędzej do patrolowania bogatych dzielnic. A na Eddiego nigdy nie można liczyć w nocy, bo na pewno zaśnie. Mnie zawiódł wiele razy i zawsze musiałam sama kończyć akcje. Ale rano i przed południem jest nie do zdarcia i pracuje jak maszyna.
Prokurator zaśmiał się.
–Teraz już wiem, co miał na myśli Joe, mówiąc, że musisz pracować z partaczami. Michelle, mylisz się. Nie wszyscy są w stanie zauważyć takie cechy, pozbierać je do kupy i wyznaczyć właściwe zadania dla konkretnych osób. Ty to potrafisz, inni nie. A może akurat to powinnaś robić? A poza tym, skoro jest tak jak mówisz, a oni zauważyli cechy typowe dla każdego z policjantów, to dlaczego sądzisz, że akurat ciebie mieliby wyróżnić? – Michelle nie znalazła odpowiedzi. – Poza tym, musisz wiedzieć, że Jack sam poprosił mnie o przydzielenie mu ciebie do współpracy. Sprawdził i przypatrzył się już każdemu policjantowi z osobna i stwierdził, że jak dotychczas, najlepiej i najskuteczniej współpracowało mu się z tobą. Przyznał ,że słyszał o tym, że prawdopodobnie jest mordercą twojego męża...
–Prawdopodobnie?
–I dlatego będzie pracował z tobą tylko wtedy, kiedy wyrazisz na to własną, niczym nie wymuszoną zgodę. Sam zabronił mi grozić ci ponownie zwolnieniem cię z pracy z jego powodu. – Michelle nadal milczała, a wszystko w środku zaczynało w niej drżeć. – Więc albo się pozbierasz, albo się zwalniaj. Daję ci ostatnią szansę, by się zastanowić, co chcesz dalej robić. Chcesz się dalej zwolnić? Proszę bardzo, no chyba, że chcesz wciąż pracować, tyle że z Jackiem.
–Chcę... chcę pracować.
–Poza tym Michelle – prokurator podszedł do niej całkiem blisko i mówił cicho – Nie zostawiaj mnie samego z tymi patałachami tam. – kiwnął głową w stronę kantyny, w której siedzieli inni policjanci – Tak naprawdę tylko wasza trójka zna się na rzeczy i tylko wam mogę zaufać, że się nie wygadacie przed resztą. I tylko z tobą i z tymi dwoma nowymi mogę poważnie porozmawiać o konkretnych sprawach.
–Skoro tak, to dlaczego jeszcze nie jestem komendantem, albo chociaż detektywem?
–Wiem, powinnaś być komendantem. Ale wiesz, że do tego musisz zdobyć odpowiednią liczbę dobrze rozwiązanych spraw. Wiem, że potrafisz to zrobić. Dotychczas nie miałaś okazji, bo nie mogłem trafić na odpowiedniego partnera dla ciebie. Ale na szczęście pojawił się Jack. A teraz, nawet jeśli nim pogardzasz, powinnaś wykorzystać to, że Jack nie jest przeciwny tobie i chce podjąć z tobą współpracę. Dzięki niemu masz szansę na wysoki awans, tak jak zasugerował Joe.
Michelle milczała, zastanawiając się. Od kiedy pojawił się Jack, w środku wszystko się w niej przewróciło. Przez niego miała teraz w swoim wnętrzu jeden wielki mętlik. Z jednej strony zgrzytała zębami na jego widok. Ale prokurator to już druga życzliwa jej osoba, która zasugerowała współpracę z tym mordercą w zamian za korzyści z niej płynące, więc może coś w tym było? Najpierw wszystko miało być rozwiązane według jej idealnego planu: zwolnienie, praca w markecie, środki na utrzymanie Lillian i samotne, ale spokojne życie. A tu nagle, przez tych dwóch nowych, wszystko wzięło w łeb. Była za to zła, bo oznaczało to koniec planów o łatwym i przyjemnym życiu z córką. Ale z drugiej strony czuła się wręcz cudownie.
–No dobra, proszę więc mu przekazać, że jutro rano będę na niego czekać jak zwykle w kantynie. – powiedziała poważnie.
–Świetna decyzja. To wszystko, możesz iść.
Wyszła więc z komendy, ale na pewno nie ostatni raz, jak wcześniej zaplanowała. Było zimno i panował mróz, ale nawet nie dopięła kurtki – było jej zbyt gorąco. Krew napływała jej do wszystkich tętnic ciała i nie wiedziała, czy to z radości, że ma szansę na tak wysoki awans, czy z powodu tylu pochwał ze strony dwóch nowych, niezależnych dziwaków.
W każdym razie czuła się wspaniale i nagle odechciało się jej to psuć jakimkolwiek alkoholem. Zamiast tego, chciała ten wieczór spędzić z córką. Będą jak zwykle oglądać filmy i wyjadać z miski popcorn z mnóstwem masła i soli. Tym razem pozwoli jej coś samej wybrać.
***
Kiedy następnego dnia Michelle szła do komendy, było bardzo wcześnie. Musiała jak zwykle odprowadzić Lillian do szkoły i od razu udała się do pracy, mimo iż miała dziś na popołudnie. Nie zamierzała się tam jednak nudzić. Miała jak zawsze, konkretny plan – chciała iść do archiwum i przeczytać na temat Jacka wszystko, co mogła dostać. W archiwum akt dali jej więc parę grubych teczek oraz taśm do przesłuchania.
Zaczęła od czytania jego zeznań zaraz po aresztowaniu. Teraz już wiedziała, dlaczego był tak dobrym strzelcem, że jego żona i córka zostały zamordowane i że to właśnie przez przez zemstę na sprawcy trafił do oddziału Croucketa, który dostrzegł jego „talent” i postanowił go wykorzystać. Mimo to, w trakcie lektury potrząsała głową z niedowierzaniem i mówiła szeptem „nie wierzę” „to muszą być jakieś bujdy” „kłamca” albo „nie, to niemożliwe”.
Kiedy dotarła do momentu, gdzie szczegółowo opisał na czym polegał jego „trening” prowadzony przez Joego, nie chciało jej się w to wierzyć, bo Joe był o parę lat młodszy od Jacka, a jednak jego doświadczenie było znacznie większe niż doświadczenie Jacka. Przerywała parę razy, by napić się kawy, lub pójść do toalety. Kiedy jej czas dobiegał końca, dotarła do momentu buntu Jacka i Joego przeciw Croucketowi, ale nawet nie była w połowie akt, więc odłożyła je na następny dzień.
Kiedy przyszła do kantyny z archiwum, Jack już tam na nią czekał. Przysiadła się do jego stolika.
–Hej.
–Hej, zaczekaj chwilkę, zaraz będę. – powiedział, po czym wstał i wyszedł na korytarz. Po chwili wrócił z dwoma kubkami kawy, a jeden podał jej. – To na zgodę.
–Już piłam dzisiaj kilka, ale dzięki. – upiła łyk.
–Przepraszam.
–Napiję się, kawy nigdy za dużo.
–Przepraszam za... za twojego męża. Bardzo żałuję, że go zabiłem i proszę cię o wybaczenie. – odetchnął głęboko, jakby wydusił to z siebie. Michelle tymczasem odłożyła kawę, zbliżyła się do Jacka i patrzyła mu prosto w oczy.
–Bardzo żałujesz? Jak bardzo żałujesz? Żałujesz tego, że po jego śmierci moje życie obróciło się w piekło? Że byłam tak bardzo załamana, że nawet nie mogłam pracować? Ani utrzymać Lillian? Żałujesz tego, że matka musiała mi ją odebrać, żebym jej nie zagłodziła na śmierć? A tego, że moje załamanie doprowadziło mnie na dno i przez kilka lat żyłam jako bezdomna żebraczka pośród ruin miasta? To przez ciebie jestem dzisiaj tym, czym jestem i nienawidzę swojego odbicia w lustrze.
–Tak, bardzo żałuję tego wszystkiego, choć może na to nie wygląda. Ale słuchaj – Nie musimy się lubić. Wystarczy mi, że sprawdziłem tu wszystkich i jesteś jedyną policjantką... i jedynym człowiekiem, oprócz prokuratora i Joego, z którym tu można normalnie pracować. Tobie to będzie na rękę, bo dzięki mnie możesz wreszcie zdobyć stanowisko, na które naprawdę zasługujesz. Przynajmniej tak mogę ci to zadośćuczynić. A ja przez najbliższe kilka lat będę mógł pokazać ludziom, że naprawdę żałuję tego, co robiłem wcześniej i że nie jestem taki straszny, jak się o mnie mówi. Chcę jakoś odzyskać swoje dawne życie, jeśli to w ogóle możliwe. Ty je już odzyskałaś. I masz wspaniałą córkę. Ja straciłem jedno i drugie i nie wiem, czy je jeszcze kiedykolwiek odzyskam.
Michelle z powrotem opadła na oparcie krzesła. Mieliła w duszy słowa Jacka, zwłaszcza, że była na świeżo z jego dawną historią.
–Ok, niech ci będzie. Przyjmuję przeprosiny. I... – sama nie wierzyła, że chce to powiedzieć – i przebaczam. – powiedziała to chyba tylko ze względu na to, że miał rację. Ona odzyskała swoje dawne życie, a on nie mógł tego zrobić.
–Dziękuję ci. Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne.
–Jack, Michelle, do dowódcy, natychmiast. – powiedział ktoś.
–Robi się. – zawołała Michelle, dokończyła kawę i wstała, a Jack za nią. Znowu w milczeniu szli przez korytarz. Tym razem było jej lżej na duszy, bo wreszcie powiedziała mu, co jej na sercu leżało. Nienawiść i radość z powodu powrotu Jacka i tego, że naprawdę chciał jej pomóc w karierze, falowały w niej jak wzburzone huraganem morze i tak się właśnie czuła od dłuższego czasu. Miała już dość tej huśtawki i chciała wreszcie poczuć spokój. Taki spokój, taką radość i taką ciszę jaki poczuła po wprowadzeniu się do niej Lillian. Teraz jednak musiała się skupić na pracy.
W biurze komendant rozmawiał przez telefon, ale kazał im wejść i poczekać. Stanęli więc i czekali na niego. Kiedy skończył, odezwał się:
–Czeka na was zadanie specjalne. I wygląda na to, że to następna robota jednego z waszych kolesi z waszego dawnego gangu.
–Co wiadomo? – spytała Michelle. Znowu poczuła się ważna.
–Właśnie chodzi o to, że nic. Mamy ciało nastoletniej dziewczyny nad rzeką pod mostem. Pojedynczy strzał w brzuch, ślady walki i przepychanki, ale robota wykonana w gumowych rękawiczkach, których nie znaleziono na miejscu. Żadnych śladów odcisków ani DNA, naskórka, czy jakichkolwiek włókien...
–Ogólnie mówiąc, ta sama śpiewka, co zawsze.
–Dokładnie.
–Macie kule? – zapytał Jack.
–Mamy, ale nie możemy ustalić, skąd pochodzą.
–Mógłbym je zobaczyć?
–Wszystko jest już w laboratorium. Ale najpierw jedźcie na miejsce przestępstwa. – wziął karteczkę z biurka i podął Michelle.
–Robi się – Michelle wzięła karteczkę i skierowali się w stronę wyjścia.
–Tylko proszę was – zatrzymali się i odwrócili się oboje na te słowa. – Pracujecie teraz razem, ale żadnych szaleństw, jasne?
–Jak słońce, szefie. – powiedziała Michelle i wyszła. Zjechali windą na parking. Michelle weszła jeszcze do dyspozytorni po kluczyki do radiowozu i po chwili jechali już pod most, gdzie zginęła dziewczyna. Trasa upłynęła jak dawniej w milczeniu, ale każde z nich miało swoje myśli w głowie. Kiedy wysiedli, zobaczyli już stojących wokół miejsca zdarzenia kolegów Michelle. Patrzyła na nich z niechęcią. Z resztą tak samo oni patrzyli na nią.
–Hej, co tam macie? – krzyknęła do nich.
–Patrzcie, patrzcie, mała Michelle dorwała się do władzy. – powiedział ze złośliwym uśmieszkiem Andy.
–Ciekawe, jak jej ta władza smakuje – zrobił w jej stronę brzydki gest, parokrotnie wypinając biodra w jej kierunku, po czym wszyscy się roześmiali. Michelle przeczekała ich śmiech i splunęła w ich stronę.
–Uważaj, bo któregoś pięknego dnia pozbawię cię twojej. I będziesz mnie musiał słuchać jak pański piesek.
Rozległy się jęki dezaprobaty.
–Grozisz mi?
–To nie groźba, tylko obietnica. – zapanowała złowroga cisza. – Mów, co macie.
Jeden z nich podszedł do niej i zdał sprawę, ale zrobił to tylko dlatego, że był w pobliżu Jack. Zdziwiło ich to, że Jack stoi z boku i w ogóle nie angażuje się w sprawę. To dowodziło, że nie był z ich środowiska. Michelle w sumie nie dowiedziała się niczego, czego nie powiedział jej już prokurator. Pies tylko znalazł trop prowadzący do pobliskiej drogi i tam ślad się urwał. Było oczywiste, że sprawca odjechał nieznanym jeszcze samochodem.
Poszli więc sami zbadać teren. Jack znowu w myślach przeżywał sprawę śmierci swojej rodziny. Tam także nie było żadnych śladów. „To niemożliwe, coś musiało pozostać. Cokolwiek.” Zaczął myśleć nad tym i porównywać obie sprawy. „Co takiego mogłoby mi pomóc wpaść na trop mordercy?” Michelle to widziała i dopingowała go:
–Myśl Jack, może na coś wpadniesz.
Znał wszystkich, z którymi pracował i znał ich sposoby działania. Każdy miał swoją własną metodę, podobnie jak on. Joego można było poznać po pracy z nożem – to była jego ulubiona metoda pracy – cicho i szybko, choć brudno. On zawsze strzelał do ofiar – raz a dobrze. Josh lubił pracować z paralizatorem. Ale nie mógł sobie przypomnieć, kto oprócz niego mógłby jeszcze posługiwać się giwerą tak łatwo i szybko jak on.
–To żaden z naszych. – powiedział. – Każdy z nas miał swoje sposoby pracy, do których się przyzwyczaił, a ten nie pasuje do nikogo mi znanego.
–Oprócz ciebie. – powiedział jeden z policjantów. – To twoje ofiary miały wypaloną dziurę na środku ciała.
Jack popatrzył na niego chłodno
–Chyba nie myślisz, że to ja.
Policjant wzruszył ramionami.
–Dobra, skoro to żaden z nich, to musimy przyjąć, że to jakiś inny przestępca.
–Albo amator. – powiedział nagle Jack.
–Amator? – zdziwili się wszyscy.
–Tak, bo żaden profesjonalny przestępca nie pozwoliłby się nawet tknąć swojej ofierze. Nawet przez rękawiczki. A skoro były ślady walki, to ona musiała go przytrzymać, żeby się bronić. Być może szarpali się, a ten ktoś wyrwał rękę z pistoletem, albo zdołał przyłożyć jerojonychj lufę do brzucha i wypalił.
–Wielu przestępców szarpie się ze swoimi ofiarami.
–Przestępców tak, ale ofiara nie pozwoliłaby sobie na to, a na pewno nie z uzbrojonym przestępcą. Ofiara się boi, bo nie wie, z kim ma do czynienia i na co stać jej kata. A ona rzuciła się na niego... bądź na nią... I próbowała powstrzymać... to znaczy, że się go lub jej nie bała.
–Zatem mógł to być ktoś znajomy? – zapytała Michelle.
–Tak przypuszczam.
–Ok, wiadomo już, kto to jest? – koledzy Michelle pokręcili głowami – Jak będzie wiadomo, zróbcie wywiad ze wszystkimi z jej rodziny i przyjaciół. Może miała jakiegoś chłopaka, albo dziewczynę...
–Dziewczynę? – parsknął Eddie.
–Tak, dziewczynę, mogła być lesbijką.
–Nie wierzę, by dziewczyna ją zastrzeliła. Przypłaciłaby to ciężkim stresem i chorobą.
–To się rozejrzyj wśród jej znajomych i znajdź kogoś takiego.
–Mądralińska.
–Dla ciebie pani mądralińska. I jazda do roboty, już! – Policjanci wynieśli się jak niepyszni i po chwili wyjechali. – Dobra, rozejrzyjmy się chwilę po okolicy, może na coś trafimy. Michelle natrafiła na ślady butów i opon. Sfotografowała je.
–To na nic. – powiedział Jack.
–Dlaczego? Sprawdzimy to w laboratorium.
–Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie, ale nie sądzę. Jeżeli jest w to zamieszany... ten, o którym myślę, to nic nam nie przyjdzie ani z opon, ani ze śladów ani nawet z włókien kurtki, którą nosił przestępca.
–Znalazłeś włókna kurtki? Gdzie?
–Tam na krzakach obok śladów opon.
Michelle poszła sprawdzić i wróciła po rękawiczki i woreczek na dowody.
–O kim ty mówisz? – powiedziała, kiedy zebrała już włókna kurtki.
–Nie o kim, ale o czym. Wszystko to prawdopodobnie zostało spalone, a samochód porzucony. No chyba, że zmieniono mu opony.
–W każdym razie, sprawdzamy go w bazie. Jedziemy z powrotem, nic tu po nas. Teraz musimy zobaczyć ciało i resztę dowodów.
Wsiedli do radiowozu i pojechali do kostnicy, gdzie przedstawiono im zwłoki zmarłej dziewczyny. Zesztywniałe, pocięte ciało było gładkie i białe, poza poszarpanym, zaczerwienionym miejscem, przez które wleciała kula.
–Jakie wnioski? – spytała Michelle.
–Ofiara w wieku 15 lat, biała kobieta, zginęła przypuszczalnie jakieś dziesięć do dwunastu godzin temu. – mówił patolog. – Jedynym poważnym obrażeniem jest rana postrzałowa.
–A jakie inne ma jeszcze? – spytała Michelle.
–W okolicach sutków i pochwy znalazłem ślady ugryzień, ale nie dało mi się ustalić, kto to zrobił, za mało DNA.
–Słodki Jezu, ona miała dopiero piętnaście lat – jęknęła Michelle. – Co dalej?
–Strzał oddano z bliskiej odległości. – kontynuował obojętnie patolog – Przeprowadzone badania, kąt padania strzału, wysokość, na jakiej się znajduje rana oraz jej rozległość świadczą o tym, że morderca trzymał lufę pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu, pięćdziesięciu stopni i mógł być jej wzrostu.
–Mógł to być jej rówieśnik? – spytała Michelle.
–Tak, albo jakiś niski facet.
–Ok, co jeszcze?
–Stwierdziłem aktywność seksualną, ślady nasienia w pochwie, ale brak jakichkolwiek oznak gwałtu.
–Wiadomo już, do kogo ono należy?
–Nadal szukamy w bazie. W jej organizmie znaleźliśmy też ślady tabletki antykoncepcyjnej. – Michelle ponownie pokręciła głową z niedowierzaniem – Tak, dziś dziewczyny wcześnie zaczynają, nie? – nie doczekał się żadnej reakcji, więc kontynuował. – Z nasieniem jest trochę niejasna sprawa, bo znaleźliśmy ślady co najmniej dwóch rodzajów spermy, a na pewno było tego więcej, tyle, że nie możemy ustalić sprawców. Kilka było w śladowych ilościach. Było ich zbyt mało, by ustalić tożsamość właścicieli ale dwa były w znacznie i większej ilości i w lepszym stanie.
–Czyli ostatnio miała co najmniej dwóch kochanków, z którymi współżyła... jakiś czas temu.
–Można to tak ująć.
–Może była jakąś nieletnią prostytutką? Trzeba wziąć jej portret pamięciowy i ustalić na ulicach czy miała jakichś znajomych i przyjaciół i z kim bzykała się ostatnio. A właśnie, czy wiadomo w ogóle, kto to jest?
–Tak, to Sarah Craven.
–Jak? – Jack zadrżał na to nazwisko.
–Sarah Craven, córka tego znamienitego biznesmena.
Zacisnął zęby, ale wydobył z siebie:
–Ok, dzięki.
–Policja już o tym wie? – zapytała Michelle.
–Tak, właśnie przyszły wyniki i wszystkich o tym poinformowaliśmy.
–Coś jeszcze? – kontynuowała Michelle.
–To właściwie wszystko.
–Żadnych dragów, alkoholu...
–Nie, nic z tych rzeczy. Jedynie ta tabletka.
–Dobra, dzięki, niech pan da znać, jak pan będzie znał DNA jej kochanka... albo kochanków. – kiedy wyszli z prosektorium i ruszyli z powrotem, Michelle zapytała go – Dlaczego tak zareagowałeś na jej nazwisko?
–Bo to były wspólnik Croucketa. Croucket oszwabił go na wszystkie pieniądze, jakie miał. Potem Craven odzyskał z ubezpieczenia dziewięćdziesiąt procent kasy, ale ta forsa należała już do właściciela firmy, czyli Croucketa.
–A Croucket zarobił na tym podwójnie.
–Właśnie. I to załamało Cravena.
–Też bym się załamała. Ciekawe, kogo wykorzystał do tej roboty.
–A jak myślisz?
–Ciebie?
–Mnie i Joego. To myśmy zwinęli kasę z jego konta.
–Nie mieliście sumienia.
–Myśmy tego nie robili, bo chcieliśmy, tylko po to, by przeżyć i nie pójść siedzieć.
–Tchórze.
–Ty też nie chciałabyś siedzieć za tyle zabójstw, wierz mi. Każdego tchórz by obleciał. – milczał chwilę zanim powiedział – Ale mi nie zależało na tym, by uciekać. Chciałem... chciałem zginąć. Tyle, że nigdy nikt nie odważył się mnie zaatakować... ani pokonać.
Tym razem Michelle milczała, zanim się odezwała.
–Wiesz, że żyłam parę lat jako żebraczka w ruinach.
–Mówiłaś mi.
–Ale nie mówiłam, że cię wielokrotnie widziałam tam. Widziałam, jak zabijasz kolejne osoby. Jednym strzałem. W plecy, w serce, w głowę...
–A ja cię nigdy nie widziałem. Dobra byłaś w ukrywaniu się.
–Po prostu kiepski z ciebie obserwator.
–Trzeba było mnie już wtedy zlikwidować. Dlaczego nigdy mi nie rozłupałaś łba jakimś kamolem?
–Bo byłam żebraczką, a nie morderczynią.
–Racja. A może to i lepiej, że nią nie zostałaś.
–Idiotycznie wyglądałeś z tą brodą i w tych okularach.
–Hm, myślisz, że mnie to wtedy obchodziło?
–Pewnie nie. A dlaczego stchórzyłeś przed więzieniem?
–Właśnie siedzę. Różnica między tobą a mną polega na tym, że ty kiedyś za swoją pracę dostaniesz wolny czas, zasłużoną emeryturę i inne nagrody. A ja będę ją wykonywał do zasranej śmierci bez żadnych przywilejów, a potem wrócę do paki, żeby tam zdechnąć jak bezdomny pies. Tak samo Joe. Ale póki co, wolimy obaj to, niż siedzieć i bez sensu marnować czas.
–Wow, no to nie najlepsza perspektywa na przyszłość.
Dojechali na miejsce i wysiedli z radiowozu. Michelle poruszyło to, co powiedział Jack. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak naprawdę wygląda jego sytuacja. Nie dość, że stracił rodzinę, dom i życie, został oszukany przez Croucketa, który go wykorzystał, to jeszcze teraz państwo wykorzystuje ich obu za pół darmo. Miał rację – ona wróciła do życia. I miała jeszcze córkę. Jack już nic nie miał.
Póki co, weszli do komendy. Michelle z miejsca spytała o wyniki przesłuchań. Z raportów, jakie złożyli jej policjanci wynikało, że Sarah była twardą i ciężką do zniesienia dziewczyną. Tolerował ją jedynie ojciec. Wszyscy myśleli, że była jego oczkiem w głowie dlatego, że była najmłodsza i potrafiła ojca zwieść. Nie pozwalał jej nikomu krytykować. Teraz, kiedy jej tożsamość została potwierdzona, zaszył się w gabinecie i nie pozwalał nikomu tam wchodzić.
–Ja z nim porozmawiam. – zaproponował Jack – Przynajmniej spróbuję. Mi też zabili córkę.
–Dobra, jedziemy tam. – po chwili znów siedzieli w radiowozie i jechali do domu Cravena. Na miejscu wszyscy domownicy siedzieli skupieni w salonie. Żona Cravena nie płakała, ale była w szoku. Dwie starsze córki siedziały koło niej i pocieszały matkę.
–Dzień dobry, Michelle Summers, Policja Nowojorska. Chcieliśmy zamienić kilka słów z pani rodziną i pani mężem.
Kobieta wzruszyła ramionami.
–Proszę bardzo, możecie iść do niego na górę. Ale nie wpuści was. Wyrzuci.
–Chcielibyśmy jednak spróbować.
Kobieta znów pogrążyła się w niemocy. Michelle, nie otrzymawszy odpowiedzi, poszła na górę z Jackiem. Po chwili usłyszeli, że idzie za nimi jedna z córek. Odwrócili się do niej.
–Wiem, gdzie ojciec trzyma zapasowe klucze do gabinetu w razie, gdyby zgubił swoje. – szepnęła. – Ratujcie go. Z nim jest naprawdę źle.
Poszła z nimi na górę i odsunęła jeden z obrazów na ścianie. Spod ramy wyciągnęła klucz i dała go Michelle, po czym zeszła z powrotem na dół do matki.
–Postaraj się załatwić to delikatnie. – powiedziała, wręczając Jackowi klucz.
Jack otworzył drzwi i wszedł cicho do środka. W gabinecie na sofie siedział rozkraczony Craven. Płakał, ocierał łzy, zanosił się i co rusz pociągał z butelki.
–Witam. – powiedział spokojnie Jack. Craven spojrzał na niego. Zamrugał oczami i zmarszczył brwi.
–Ja pana znam. Pan był wtedy na przyjęciu, kiedy Croucket przejmował moją firmę.
–To miło, że zapamiętał mnie pan. – Jack mówił cicho i spokojnie.
–A mnie wcale nie jest miło. Oszukaliście mnie. – wymierzył w niego palcem – Pan i pański kolega. Wiem, że to wy ukradliście moje wszystkie pieniądze. Obrabowaliście mnie ze wszystkiego, czego jeszcze chcecie?
–Panie Craven, z tego, co wiem, odzyskał pan wszystko, i to z podwójną nawiązką. A my już nie pracujemy dla tego oszusta. Proszę pamiętać, że on okradł wielu ludzi, nie tylko pana. Okradł także nas z naszego życia. Ale nie przyszedłem tu po to, by rozmawiać o tym. Chciałem porozmawiać o Sarze.
–A co pan może o niej wiedzieć?
–Mogę nie wiedzieć nic, ale mogę też wiedzieć bardzo dużo. Na przykład wiem, że na pewno nie była głupia, jak większość sądzi.
–Niech mi pan nie słodzi.
–Nigdy nikogo nie chwalę. Zawsze mówię, jak sytuacja wygląda naprawdę. Z tego, co się dowiedziałem, wynika, że Sarah była bardzo sprytną i mądrą dziewczyną. Fakt, lubiła eksperymentować, ale zawsze lądowała, jak kot, na czterech łapach, prawda? Pewnie rodzina pogardzała nią za jej postępowanie i uważali ją za głupią smarkulę, podczas gdy ona zdobywała pierwsze szlify w długiej i ciężkiej drodze do kariery. Wiem, że ubóstwiał ją pan nie za to, że była dla pana najmilsza, bo pewnie pan wiedział, że zwiodła pana mnóstwo razy, ale to było tylko szkolenie. Uwielbiał ją pan za to, że oszukiwała, kradła i kłamała i udawało jej się to znakomicie.
–Była w tym niesamowita. – mówił przez łzy ojciec Sary – Wstyd mi, że mówię to jako ojciec, ale tak było. Kiedy po raz pierwszy udało jej się zwinąć kasę z mojego konta bez mojej wiedzy, miała zaledwie osiem lat. Najpierw strasznie byłem na nią wściekły, ale potem byłem z niej dumny, że sobie tak sprytnie poradziła. Nie miałem nic przeciwko temu, że mnie oszukiwała. Wielu ludzi mnie oszukuje, w tym moja żona, ale ja zawsze byłem ponadto i zawsze szedłem do przodu mimo wszystko. Już wtedy wiedziałem, że tylko jej przekażę swoją firmę, bo tylko ona poradziłaby sobie w krwiożerczym świecie biznesu. Zawsze, jak to pan powiedział, spadała na cztery łapy. A teraz jakiś skurwiel mi ją odebrał. Chcę go dostać w swoje ręce i go zatłuc na śmierć.
–Wiem, ale proszę mi wierzyć, że to nie zadziała.
–A skąd...
–Bo sam zrobiłem to człowiekowi, który zastrzelił moją córkę, podczas gdy ja byłem w pracy. I nie dość, że nie pomogło, to jeszcze wplątałem się w służbę u Croucketa. I wiem, co pan teraz czuje. Wspomnienia rozszarpują pańską czaszkę od środka i ma pan wrażenie, jakby pan się zapadał do środka jakiejś mrocznej przestrzeni. Boi się pan, że nigdy się pan z tych wspomnień nie wyrwie i że już zawsze będą stać przed pańskimi oczami i dźgać pana duszę niczym noże.
–Mówi pan, jakby pan był mną.
–I jedynym lekarstwem na to zdaje się być alkohol albo zemsta. Proszę mi wierzyć, że sprawdziłem to na własnej skórze. To nie działa. A jeszcze się pan głębiej pogrąży w ciemności i depresji, wiedząc, że ma pan na sumieniu człowieka.
–To co mam robić? Ha?
–Nie ma innej drogi, niż przebaczyć.
–Przebaczyć?!
–Nie ma innej drogi. Jeżeli nawet go znajdziemy i zapakujemy do puszki na resztę życia, albo wyląduje na krześle, to jej życia nie wróci. A pan będzie miał świadomość, że ten drań żyje na koszt podatników. Jeżeli rozprawi się pan z nim osobiście, to gwarantuję panu, że będzie się pan ukrywał przed policją do końca życia, bo strach przed prawdziwym więzieniem dopada wszystkich, nawet jeśli twierdzą że ich to nie rusza. Tam może się zdarzyć wszystko. Może się pan nawrócić, a mogą pana zadźgać w nocy, wyrzucić resztki do kanału ściekowego i nikt pana ciała nie znajdzie, bo stamtąd zawsze strasznie śmierdzi. Poza tym, będzie pan do końca życia prześladowany wspomnieniami człowieka, którego pan zabił. Gratuluję panu, bo jest pan bardzo odważny i bardzo mądry. Nie każdy ma tyle odwagi i mądrości, co pan. Tego, co pan wie, ja musiałem się nauczyć na swoich błędach. Dziś już wiem, że trzeba pokazać, że się jest ponadto i żyć normalnym życiem. Gdybym tak postępował od początku, moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej.
–A jak?
–Nie wiem, w każdym razie, na pewno nie byłbym tym, kim jestem dziś. Wiem natomiast, że życie samo zemści się na złych, prędzej, czy później. A zemsta na pewno nie należy do nas, bo sami też poniesiemy jej konsekwencje. I ja jestem tego najlepszym przykładem.
–Dziękuję panu za te słowa. – westchnął Craven – Obiecuję, że postaram się... jak to pan powiedział, żyć normalnym życiem, jeżeli pan zrobi wszystko, by dorwać tego gnoja, który zabił moją małą córeczkę.
–A więc umowa stoi. Niech pan teraz wyjdzie do rodziny. Czekają na pana.
Wyszli z pokoju. Przed nim stała Michelle z podsłuchem w ręku, a przy niej gromadziła się rodzina Cravena. Nic nie słyszeli z tego, co mówili w pokoju, więc rzucili się mu wszyscy na szyję, zapewniając, że cieszą się, że nic mu się nie stało. To wszystko jednak słyszała Michelle. I kiedy Jack opowiadał o swoich doświadczeniach po odejściu córki, ona przypominała sobie to, co sama przeżyła po odejściu Davida.
Wiedziała już, że Jack na pewno rozumie, co ona do niego czuje. Opowiadanie Jacka nauczyło ją czegoś jeszcze: wiedział, że ona może go chcieć zabić. I pewnie się tego spodziewał. Ale wiedział też, że to nie rozwiąże jej problemu, a tylko go pogorszy. Jack coraz mocniej komplikował jej plany życiowe i nieświadomie wkradał się do jej duszy... a być może i serca. „Nie, tak nie może być.” – zaświtało jej w głowie. Po tych słowach postanowiła znienawidzić go i pogardzać nim jeszcze mocniej.
15. Zło w ruinach
Kiedy Craven chłonął, Michelle dostała telefon od patologa z informacjami o tożsamości kochanków Sary. Byli to Tom Croney i Peter Mort – znaleziono ich dane w jednym z banków spermy. Ich portrety przefaksowano na prywatny numer Cravena. W trakcie rozmowy przeprowadzonej z rodziną pokazała im je i poinformowała ich o tym, że Sarah była ich wspólną kochanką. Przepytała ich o córkę i jej kontakty z tymi chłopcami. Nie byli zaskoczeni.
–Cóż, ja nigdy jej nie kontrolowałem. Żona starała się, ale też nie mogła. W końcu się poddaliśmy i daliśmy jej wolną rękę. Tak jak pan powiedział, oszukiwała nas na każdym kroku. I w końcu dotarło do mnie, że nie mogę tego zmieniać, bo tylko tak będzie w stanie sobie poradzić w życiu.
–Walter! – zawołała zaskoczona żona.
–Tak, a co? Była mocna i niezależna. Owszem, była postrzelona, ale w końcu miała piętnaście lat. Tak, jak pan mówił, lubiła robić eksperymenty, zwłaszcza na naszej cierpliwości do niej, ale zawsze wychodziła z tego cało.
–Proszę mi mówić Jack.
–Wolałbym pozostać po oficjalnej stronie.
–Jak pan chce.
–W każdym razie, mówiła o Tommym i o Petcie, ale zdawało mi się, że ci to tylko jej koledzy z klasy, albo przyjaciele. A teraz się dowiaduję, że z nimi spała. No cóż, być może ma pan rację i sama padła ofiarą swojej przebiegłości.
–Kto może nam coś więcej o nich opowiedzieć? – spytała Michelle.
–Proszę spytać w szkole, może tam coś o nich wiedzą. – powiedziała matka dziewczyny.
–To nie byli jej koledzy z klasy. Nawet nie ze szkoły. Obaj mają po osiemnaście lat i od dawna są poza szkołą. Są drobnymi dealerami narkotyków wśród młodzieży i byli już wielokrotnie notowani. Może spotykali się z nią koło szkoły?
–No tak. I jeszcze nie mi pani powie, że są nieuchwytni. A czy oni chociaż wiedzieli, że Sarah nie ukończyła osiemnastu lat?
–Myślę, że mało ich to obchodziło.
–Niech ich pani złapie i zakuje w kajdanki. Będę z przyjemnością patrzyła jak ich odprowadzają do paki. – powiedziała żona.
–Za sypianie z małoletnią tak, ale nie za morderstwo. Tego jeszcze im nie udowodniono.
–Nie ważne, oni skrzywdzili moją córkę. – powiedział Craven. – Nie obchodzi mnie, czy chciała z nimi spać, czy nie. Była piętnastolatką i miała prawo mieć jeszcze sieczkę w głowie. To oni za to bekną.
–Zrobimy wszystko, żeby ich złapać i wsadzić za kraty, panie Craven. A teraz pożegnamy już państwa.
Kiedy znaleźli się za murami domu i wsiedli do wozu, Michelle wyparowała:
–Co za palant! Jak on mógł pozwolić córce na coś takiego?
–Dziewczyna miała mało miłości w tym domu. To się czuje. Jest bogato, ale zbyt sterylnie.
–Mało miłości? Oni nią gardzili, a ona się im odgryzała. A ojciec ją jeszcze w tym dopingował. A ty mu jeszcze powiedziałeś, że przygotowywała się do kariery.
–Bo tak było. Michelle, przecież to widać gołym okiem, co robiła. Wyłudzała pieniądze z banku ojca, okradała kolegów w klasie, sprzedawała pożyczone wartościowe przedmioty, a potem mówiła, że ktoś jej to ukradł... zbierała jakąś grubszą kasę.
–Jeżeli zbierała, to po co? Przecież jej ojciec dawał jej wszystko, co chciała.
–Nie wiem. Jej ojciec jest uczciwym biznesmenem, ale jak powiedziałaś, nie dawał jej miłości, tylko pieniądze. I od początku uczyła się, że miłość to pieniądze.
–Kradła ojcu to, na czym mu zależało, nie dlatego, że miała tego mało, ale po to, by zwrócić na siebie jego uwagę i chociaż jego sprowokować go do okazania jej jakichkolwiek uczuć, choćby nienawiści.
–Wow, niezła hipoteza. Skąd to wiesz?
–Jak byłam w jej wieku, przeżywałam coś podobnego. Ale nie w tym stopniu, co Sara. Ale co z tymi dwoma?
–Najprościej jest popytać pod szkołą. Do jakiej szkoły chodziła?
–Do Christa Mc Auliffe School.
–Jedziemy tam.
Na miejscu spotkali się z dyrektorką szkoły. Nie powiedziała nic, czego nie powiedziałaby matka lub ojciec. Z jej zeznań wynikało, że owszem, była bardzo zdolna, ale chodziła własnymi drogami. Dyrektorka nie mogła na nią narzekać, bo w szkole zachowywała się poprawnie, miała dobre stopnie i nigdy się nie wyróżniała. Ale poza szkołą nie była w stanie jej kontrolować. Jeżeli chodziło o dwóch chłopców, których zaprezentowała jej Michelle, nie znała ich i nie widziała. Michelle jej podziękowała i wyszła przed szkołę, gdzie czekał na nią już Jack.
–I co? Dowiedziałeś się czegoś?
–Przepytałem paru kolegów z jej klasy. Powiedzieli, że puszczała się na prawo i lewo z chłopakami, którzy się jej podobali. Z tymi dwoma też.
–Ale nie w szkole.
–Nie, nie chciała ryzykować. Dopiero poza szkołą wsiadała do ich wozu i wieźli ją gdzieś. Paru zeznało, że właśnie w jakimś wozie widzieli ją z tymi dwoma ze zdjęć.
–Są w stanie powiedzieć jaki to wóz?
–Nie, co parę dni przyjeżdżali innym.
–Kradli.
–Tak, a od paru dni w ogóle ich nikt nie widział, choć pokazywali się tu regularnie od jakiegoś roku i proponowali im dragi. No i potem odjeżdżali z Sarą.
–Hm, zniknęli na parę dni przed śmiercią Sary. Wygląda na to, że albo wiedzieli, kto ma ją zabić i woleli się w to nie mieszać, albo sami się ukryli, żeby ich nikt z morderstwem nie skojarzył.
–Pytanie teraz tylko, gdzie możemy ich znaleźć.
Nagle Jackowi do głowy przyszło, jedno zdanie wypowiedziane przez fałszywego Danniego: „Jeśli z bezdomnych sierot zrobił świetnych zawodników, takich jak wy, to i z tej bandy w banku mógł zrobić świetnych żołnierzy.” Sam nie wiedział, czemu akurat to mu przyszło do głowy. „Ci dwaj zapewne wychowywali się na ulicy i znają twarde życie. A jemu chodzi właśnie o takich...” – nie dokończył.
–Chyba wiem, gdzie możemy ich szukać.
–Gdzie?
–Jak to gdzie? W ruinach.
Pojechali natychmiast do najbiedniejszej części miasta. Po drodze Michelle zgłosiła do centrali, że jadą tam i że być może zabawią tam cały dzień. Kiedy dojechali, wysiedli z samochodu i weszli na teren, z którego oboje się nie tak dawno wyrwali po kilkuletniej tułaczce. Natychmiast wyciągnęli i odbezpieczyli broń. Przez chwilę w ciszy oglądali znienawidzone mury, w których oboje mieli teraz grzebać.
–Co, wracają wspomnienia? – zagadnęła Michelle
–Przestań, nawet tak nie żartuj.
–Rozdzielamy się. Idź po tej stronie, a ja pójdę tu. Sprawdź krótkofalówkę. Działa?
–Działa. – odparł i wszedł do pierwszego budynku. Michelle zrobiła to samo z drugiej strony.
Nie spieszyli się. Oboje znali ten teren jak własną kieszeń i sprawdzali każdy kąt, milimetr po milimetrze. Uważali na każdy szmer i każdy odgłos. Sprawdzali każdą szparę, każdą wyrwę i każdy załom. Nie pytali się siebie nawzajem, czy cokolwiek znaleźli, bo gdyby tak było, druga strona odezwałaby się. Do dzielnicy, w której teraz budynek po budynku był skanowany przez nich, skłonni byli wkraczać tylko oni i Joe. Zwykli policjanci nie pchali się tu, bo jak mówili, życie im było jeszcze miłe.
Było już późno i robiła się szarówka, kiedy Michelle coś mignęło przed oczyma. Natychmiast poinformowała o tym Jacka.
–Nie wiem, co to było, ale kogoś zobaczyłam. Idę w tamtym kierunku.
–Miej się na baczności.
Michelle poszła ostrożnie w kierunku, gdzie mignął jej cień. Po chwili była w korytarzu, do którego weszła przez wyrąbany otwór w ścianie. Na jego końcu usłyszała jakiś wyraźny szmer. Ktoś szedł dalej i chciał, żeby szła za nim. Teraz już musiała wezwać Jacka.
–Jack, mam jakiś trop. Ktoś tu jest, trzeba to sprawdzić.
–Gdzie jesteś?
–W korytarzu z zielonymi ścianami...
–Zaczekaj, jestem blisko, zaraz tam będę.
Po chwili Jack wyskoczył z dziury w suficie z górnego piętra.
–Co ty tu robisz, przecież miałeś...
Uciszył ją gestem.
–Też to słyszałem. – szepnął.
Szli oboje wzdłuż korytarza i wyszli z niego. Szmer było wyraźnie słychać i szli w jego stronę dalej z odbezpieczoną i przygotowaną bronią. Weszli w końcu do dużej sali, gdzie szmer było słychać ostatni raz. Na jej środku leżał mocno skrępowany i zakneblowany Pete. Był nieprzytomny. Michelle chciała wyjść i odwiązać go, ale Jack chwycił ją za kurtkę i zatrzymał.
–Co ty...
–Tu jest pełno dziur, ktoś może tu być. – szepnął.
–I na pewno ktoś tu jest. – usłyszeli obcy głos z górnego piętra, dobiegający przez dziurę w suficie. – Wiedziałem, że prędzej, czy później tu trafisz.
–To znowu ty?
–Musieliśmy w końcu na siebie trafić. – ich oczom ukazał się Tom.
–Znasz go? – zapytała Michelle
–Nie; później ci to wyjaśnię. Gdzie zostawiłeś Danniego? – krzyczał do chłopaka na górze.
–O, to nagle zacząłeś się o niego martwić? Musiałem się go pozbyć, bo szybko się zużył.
–Zużył? Jack, co to znaczy? – tym razem przestała cokolwiek rozumieć.
–Potem pogadamy. – powiedział do niej, a potem krzyknął – Przynajmniej powiedz, gdzie go zostawiłeś.
–W bezpiecznym miejscu.
–To znaczy, że umrze, jak się nie pospieszymy. Gadaj, gdzie on jest?
–Nic mi nie zrobisz, Jack, nie możesz – mówił Tom. – Nie zamartwiaj się tak, ta mękoła żyje. Strasznie mnie zmęczył tym swoim wyciem. Ale będziesz go miał.
–Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
–Widzę, że czegoś się nauczyłeś od mojej pierwszej próby. Tak naprawdę to jeszcze dycha, ale już nie długo pociągnie. Ale, czy przeżyje, to zależy od ciebie. Albo mi się oddasz dobrowolnie, albo twój przyjaciel zginie. – Jack milczał. Był rozerwany. Nie chciał się poddać złu, ale chciał też ratować Danniego.
–W jaki sposób się dowiem, gdzie on jest?
–Nie jesteś zbyt bystry. Będę w twojej głowie, będziesz widział i wiedział wszystko, durniu.
Michelle kompletnie nie wiedziała, o co tu chodzi, ale nadal stała i patrzyła.
–Nadal nie możesz się zdecydować? – mówił tonem reklamodawcy – W takim razie dołączam tego tu frajera gratis. – teraz już mówił normalnie – Jego życie również wisi na włosku.
–Co mu zrobiłeś?
–Ja nic. To on zjadł kilka wilczych jagód znad rzeki. Bałwan myślał, że to to samo, co grzybki halucynki. Tak się rzucał, że musiałem go związać. A teraz zdycha. To, czy przeżyje również zależy od twojej decyzji. Od tego, czy mi się poddasz i jak szybko ona może pojechać z nim do szpitala.
–Przecież ją załatwisz pierwszą, jak tylko mnie dorwiesz.
Tom wzruszył ramionami.
–Twoja decyzja, Jack.
Od tej decyzji zależało teraz życie dwóch ludzi, w tym przyjaciela. Ale wiedział też, że jeżeli się zdecyduje oddać swoje ciało temu zbirowi, będzie miał na sumieniu o wiele więcej dusz i ciał. Nie wierzył złu. Założył więc, że Danny i Pete zginą, czy tego będzie chciał, czy nie. A obok stała kobieta, która bardzo ułatwiłaby mu sprawę. A on jej. Trudno, musiał poświęcić życie swoje i tych dwojga dla reszty ludzkości.
–Michelle, mam do ciebie prośbę...
–Nie, nie, nie, ta ździra cię nie załatwi. – pistolety wypadły Michelle i Jackowi z rąk i pofrunęły w górę, jak przyciągane magnesem. Michelle stała sparaliżowana strachem. – I nawet nie próbuj uciekać, mam cię na widelcu.
–Rozwal mi łeb. – powiedział Jack.
–Co?!
–Nie rób tego. – odezwał się z góry Tom do Michelle – Jeśli go choćby tkniesz, poznasz mój gniew.
–Michelle, wiem, że chcesz mnie zabić, więc teraz masz okazję. Pomyśl o tym, co zrobiłem Davidowi i łupnij mnie w głowę jakimś głazem. Proszę cię. Przecież zadusiłem go, żeby już nie wstał. – postanowił zagrać metodą zabójcy swojej rodziny. Nie miał innego wyjścia i musiał tak zrobić.
–Nie prowokuj mnie. – wściekłość w niej narastała.
–Właśnie. Nie zależy ci już na niczym? Nawet na jej życiu? – mówił z góry Tom.
–Patrzyłem na jego bladą twarz i czekałem aż zdechnie, ale gliny za szybko przyjechały. – czuł ból, mówiąc to wszystko, ale musiał ją doprowadzić do ostateczności – Żałuję, że w ogóle przeżył.
–To ja żałuję, że ty żyjesz. A teraz poznasz mój gniew. Nienawidzę cię skurwielu! Zdychaj! – krzyczała i chwyciła jego głowę.
Już miała skręcić mu kark, gdy usłyszała potworny ryk tysiąca gardeł. Układał się w słowo: „Nie”. Z lękiem spojrzała w górę i teraz dopiero dopadła ją prawdziwa panika: czarny dym wydobywał się z chłopaka na górze, porzucając jego ciało jak pusty worek. Układał się w gruby czarny dywan pod sufitem. Wszystkie mury wokół się zatrzęsły, a ziemia pod nimi także drżała. Wiele rzeczy w życiu widziała i przeżyła, ale czegoś takiego jeszcze nigdy. Nawet nie wiedziała, jak ma to opisać i jakim cudem mieści jej się to w głowie.
–Zabij mnie! Prędzej! – wrzeszczał Jack, starając się przekrzyczeć ogłuszający ryk. Przez to wszystko, zapomniała o Jacku. Przypomniała sobie o nim, ale było za późno – czarny dym wdzierał się w jego ręce i głowę. – Nie! Nie zgadzam się! Nie zgadzam się! – wołał rozpaczliwie Jack, ale coraz słabiej. Michelle też stała sparaliżowana, widziała to i nic nie mogła zrobić. Nic z tego nie była w stanie pojąć. – Boże, w Tobie moja nadzieja. – powiedział słabnącym głosem – Wierzę, że nie pozwolisz mi tak zginąć i wydać na pastwę miliony istnień.
16. Przewrót
–Boże, pomóż mu! – usłyszała z daleka krzyk Joego – Pomóż mu, a przysięgam, że spełnię Twoją wolę! – krzyczał Joe.
I znowu w ułamku sekundy wszystko wokół pokryła obezwładniająca biel i rozrywająca cisza. Potem ciemniała powoli, aż rzedła, a w powietrzu na około widać było krzyżujące się błyski czerni i bieli. Dobro znów walczyło ze złem w kompletnej ciszy. Wyglądało to jakby ktoś malował żywy, abstrakcyjny, czarno – biały obraz. W dole obserwowała to pogrążona w transie trójka. Kiedy powietrze stało się całkiem przezroczyste, a wokół powróciły normalne odgłosy, Jack wstał powoli, a zaraz potem przybiegł do niego Joe. Bez słowa uściskał przyjaciela, a Jack odwzajemnił uścisk.
–Tak się bałem, że nie zdążę. Bałem się, że cię stracę. – mówił Joe.
–Czy możecie mi wyjaśnić, co to do kurwy nędzy było? – spytała oniemiała Michelle.
Odwrócili się do niej.
–To stara historia, później ci ją opowiemy. – powiedział Joe. – Na razie musimy ich ratować. – wskazał na Pete'a i Toma. – Tom może iść z Michelle. A ty – zwrócił się do Jacka – pomóż mi go wsadzić do furgonetki.
–Stąd raczej daleko do wyjścia. – odparł Jack.
–Znam bliższe wyjście. Tuż obok stoi moja furgonetka.
Podeszli do nieprzytomnego Pete'a i nawet go nie rozwiązując chwycili go za nogi i ręce. Podnieśli go z trudem i nieśli do samochodu. Michelle w tym czasie weszła po resztkach schodów na górne piętro, skuła kompletnie ogłuszonego Toma, pomogła mu się podnieść i przytrzymując sprowadziła w dół, a potem poszła za Jackiem i Joem.
Na zewnątrz w uliczce stała furgonetka. Zauważyła, że jest ranek.
–O cholera, jest rano. A przecież był wieczór.
–Z nim zawsze ucieka kawał czasu. – powiedział Jack.
–Kimkolwiek on jest, skopię mu porządnie tyłek. Przecież Lillian wróciła wczoraj ze szkoły całkiem sama i jeszcze zobaczyła, że mnie nie ma. – mówiła, prowadząc Toma do furgonetki. – Przecież ona teraz może zażądać przeprowadzki. I to wszystko przez was dwóch.
–Nie martw się, już im wszystko wczoraj wyjaśniłem. To znaczy jej i Marcie. Lillian jest bezpieczna u niej.– powiedział Joe, a oni oboje zamilkli.
–A ty skąd wiesz o Marcie? – zapytała Michelle.
–Porozmawiamy potem. – Jack spostrzegł, że Joe od początku był poważny i nawet lekko wystraszony. – Teraz musimy jechać do szpitala. No i mam dla was niespodziankę. – otworzył drzwi furgonetki. W środku siedział skrępowany mężczyzna. Rzucał się i próbował krzyczeć przez knebel. Oboje natychmiast poznali Stana Grumpeya.
–Co on tu robi? – zapytała Michelle – Przecież siedzi w ciężkim więzieniu.
–Siadajcie. Najpierw szpital dla nich dwóch.
–Mamy swój radiowóz tu niedaleko, będziemy jechać przed tobą, jako eskorta. – zaproponował Jack.
–Dobry pomysł, będzie szybciej. Jedziemy do szpitala miłosierdzia, pod tylne drzwi. – wsiadł, a oni poszli do radiowozu. Tym razem Jack prowadził. Michelle była zbyt roztrzęsiona.
–Mam wrażenie, że to wszystko sen, a ja się zaraz obudzę.
–Mnie już nic nie dziwi. – mówił jak zwykle, spokojnie i bez wyrazu.
–Przeżyłeś już coś takiego?
–Żeby to raz.
–Zaczynam się ciebie na serio bać. Ciebie i Joego. Coście za jedni?
–My jesteśmy normalnymi ludźmi. To ten gość, albo to coś, co goni mnie od początku jest ponad mój rozum. Uciekam przed nim jak mogę, ale to się nie zawsze udaje.
–Co to jest?
–Nie wiem co to jest i nie chcę wiedzieć. Wiem tylko, że właśnie to coś zniszczyło moje życie.
–Musiał ci nieźle zaleźć za skórę.
–Nawet nie wiesz, jak bardzo.
–Dlaczego cię goni?
–To długa historia. Musiałbym ci wszystko opowiedzieć, a to zajmie trochę więcej czasu, którego teraz nie mam.
Jechali dalej w milczeniu. Kiedy zatrzymali się pod tylnymi drzwiami szpitala, przy nich czekał już doktor i dwóch sanitariuszy. Doktor znał Michelle z odwyku, na którym wyciągnął ją z ostrego picia i na który wciąż do niego uczęszczała. Kiedy wysiadła z radiowozu, kiwnął do niej głową, a ona się odkłoniła. Razem z Jackiem wyciągnęła z furgonetki najpierw Pete'a, a sanitariusze odebrali go i położyli na noszach. Rozwiązując sznury, powieźli go do drzwi. Nieprzytomnego Toma wziął doktor.
–Ten leżący zjadł garść jagód wilczego łyka, a ten osowiały potrzebuje... jakichś kilku dni, żeby dojść do siebie. – powiedział do doktora Joe. – Obaj są objęci specjalnym nadzorem policyjnym. Zgłosi się tu wkrótce radiowóz. Kiedy dojdą do siebie, mają zostać przewiezieni na komisariat.
–Panie, nie pierwszy raz przywożą mi tu do szpitala kryminalistów. Wiem, jaka jest procedura, więc nie ucz mnie pan, co i jak. – powiedział doktor, po czym odwrócił się i odszedł.
–Cały Sheen. – powiedziała Michelle – I jak zwykle, nieźle podchmielony.
–Teraz pora na Danniego. – powiedział Joe, kiedy na placu pod drzwiami zrobiło się pusto.
–Co ci się stało? Nie jesteś taki jak zwykle. – spytał Jack.
–To znaczy jaki?
–Mam wrażenie, że się boisz, a zwykle niczego się nie boisz.
–Na razie nie mam czasu wam tego tłumaczyć, muszę spełnić to, co obiecałem. Jedziemy. Ja pierwszy, a wy za mną. Wiem, gdzie on jest. – wyprzedził myśl Jacka.
Pojechali z powrotem nad rzekę. Nie przyjechali jednak na miejsce zbrodni, ale dalej – do portu. „Doki, porty, budynki nad rzeką, zawsze w pobliżu wody.” – przyszło do głowy Jackowi. Joe podjechał do wielkiego, ciemnego doku i zatrzymał wóz. Po czym wysiadł. Jack i Michelle wysiedli również i szli do doku za Joem.
Doszedł do środka i zaczął odgrzebywać piasek na podłodze. Jack i Michelle dołączyli się. Po kilku minutach dotarli do betonowej podłogi i klapy w podłodze. Joe podniósł się i zaczął szukać czegoś, czym mógłby ją otworzyć. Jack zorientował się w sytuacji i również zaczął się rozglądać. Znalazł kawałek złamanego metalowego słupa i podszedł do klapy. Razem z Jackiem próbowali go podważyć, ale klapa była za gruba i nic nie wskórali.
–Ładunek – zaproponowała Michelle – musicie spowodować jakiś słaby wybuch. Joe zaczął się rozglądać po doku, ale na nic nie trafił. – W warsztacie. Tam coś powinno być.
W rogu były maleńkie drzwiczki. Joe podbiegł do nich, kopnął w nie i odrzucił na bok. Cudem znalazł tam szpulę lontu, metalowe puszki i parę paczek nabojów. Za pomocą noża w parę minut skomponował niewielką bombę i podłożył ją przy klapie. Rozprostował lont i podpalił. Wszyscy odeszli jak najdalej się dało. Wybuch zniszczył grubą betonową klapę na tyle, że powstała mała dziura, przez którą można było się z trudem prześliznąć.
–Ja pójdę – powiedział Jack i zaczął ześlizgiwać się w dół. – Macie jakąś latarkę? – krzyknął, kiedy znalazł się na samym dole.
–Masz moją komórkę. – odkrzyknęła Michelle i podała mi ją.
Wziął, włączył i zaczął szukać ciała. Pomieszczenie było niewielkie, za to połączone z korytarzem, który prowadził prosto do rzeki. Wszedł do korytarza, w którym zbierała się już woda z przypływu. Szedł, ale nie natrafił na nic. Doszedł prawie do końca, kiedy przy kracie odpływowej zauważył pływające ciało i przeszył go strach. Podszedł do ciała – to był Danny. Jack miał ogromne szczęście – Danny prawie wypłynął na pełnię rzeki, a jego głowa ledwo wystawała ponad jej powierzchnię. Chwycił go i dowlókł do otworu. Nie wiedział, czy żyje, czy nie, ale musiał go stamtąd wydobyć.
–Potrzebna mi będzie lina! – zawołał – po chwili w dół zsunął się gruby koniec liny. Jack przywiązał go do ciała Danniego w pasie – Dobra, możesz ciągnąć!
Joe i Michelle chwycili za linę od góry, a Jack podnosił Danniego z dołu. Ciężko było przeciągnąć go nieprzytomnego, bądź martwego przez otwór. Barki i bezwładna głowa blokowały otwór. Wreszcie Joe wyciągnął ramiona Danniego do góry, wyciągnął go za nie na powierzchnię razem z Michelle i sprawdził puls. Przez ten moment obaj zamarli.
–Żyje. – powiedział Joe.
–Dzięki Bogu. – powiedział Jack.
–Żebyś wiedział. – odparł Joe.
Joe sprawdził oddech – nie było, więc parę minut razem z Jackiem, który już się wydostał na powierzchnię robił mu sztuczne oddychanie. Wreszcie Danny kaszlnął i zaczął się krztusić, aż zaczął samodzielnie oddychać i otworzył oczy, ale nic więcej się nie stało. Joe położył głowę Danniego na swoich kolanach i głaskał go.
–Hej, Danny – mówił spokojnie, ale Danny nie reagował – Danny, słyszysz nas? – znów brak reakcji – Witaj wśród żywych. Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę się, że żyjesz. Tak, Jack i Michelle też tu są. – obserwowała to wszystko bardzo zaniepokojona i zdezorientowana. Jacka już nic nie dziwiło. Dziękował w duchu Bogu, że Danny żyje. – Ok, nie gadaj tyle, porozmawiamy, jak wrócisz do nas znowu. Trochę czasu ci to zajmie, ale na pewno do nas wrócisz. Wiem, Danny. Sam mu to powiesz, ale później. Teraz zawieziemy cię do szpitala. Poleżysz tam parę tygodni i dojdziesz do siebie. Nie, do dawnego siebie nie dojdziesz już nigdy, ale nie możesz się poddać. Pamiętaj, że cokolwiek się stanie, zawsze będziemy z tobą. I też cię kocham, stary. – powiedział to do przemokłej, niereagującej kukły, z oka której nagle spłynęła łza. – Nie ma za co, jesteśmy ci to winni.
Michelle patrzyła na to wszystko zesztywniała z przemęczenia i szoku, który teraz mijał – przekraczała granicę strachu i obojętniała z minuty na minutę. Jack trząsł się obok niej, przemoczony do suchej nitki.
–Wiem, że jesteście wykończeni tym wszystkim, ale musimy go dowieźć do szpitala. Sheen już o wszystkim wie. Pomóżcie mi go załadować do furgonetki. – Michelle i Jack ruszyli się powoli i pomogli Joemu podnieść nieprzytomne ciało do furgonetki.
–Jedźmy już tutaj. Ani ty ani ja nie damy rady prowadzić. Jesteśmy za bardzo zmęczeni. – powiedziała Michelle do Jacka, mając na myśli furgonetkę. – Możemy spowodować jakąś stłuczkę, a to przyciągnie niepotrzebnych świadków.
–Niepotrzebnych świadków. – powtórzył Jack – Dobra, wsiadamy. – weszli, a Joe zamknął za nimi drzwi. Ruszyli.
Jack próbował wyciągnąć z kurtki paczkę papierosów, ale wszystko, łącznie z komórką Michelle przemokło, więc rzucił ją ze złością na ziemię. Po chwili Michelle wyciągnęła paczkę ze swojej kurtki i podała ją Jackowi. Chwilę patrzył na nią i na paczkę, ale wyciągnął papierosa i podziękował skinieniem głowy. Michelle również wyciągnęła jednego, a potem poczęstowała go ogniem. Po chwili palili oboje.
Dopiero teraz uświadomili sobie, że Stan od dłuższego już czasu leży bezwładnie oparty o ścianę. Nie wiedzieli, czy żyje, czy nie. Byli zbyt wykończeni, by reagować. Nie jedli ani nie spali już od przeszło doby.
–Czemu byłeś taki okrutny, co? – zaczęła Michelle. – Otworzyłeś ranę, która już się zaczynała zabliźniać? – miała w oczach łzy.
–To był blef.
–Co?
–Nawet nie pamiętam twojego męża. Nie wiem, jak on wyglądał, choćbyś mi go pokazała na zdjęciu.
–Nic nie pamiętasz? – Jack zaciągnął się i pokręcił głową. – To po co to powiedziałeś?
–Chciałem, żebyś mnie zabiła. Naprawdę.
–Zawsze chcesz umrzeć. Dlaczego zawsze ci tak zależy na śmierci?
–Widzisz, to coś chce dostać moje ciało. Jeśli je dostanie, to... z naszą cywilizacją... no ogólnie z ludzkością będzie bardzo źle. Z resztą już widziałaś, do czego potrafi doprowadzić człowieka. – wskazał głową na Danniego. Jeśli się do mnie dostanie, będziemy mieli powtórkę Croucketa, tyle, że dziesięć razy gorszą. Dlatego, jedynym wyjściem, kiedy się z nim spotykam sam na sam, jest śmierć. Wybacz, ale musiałem cię jakoś do tego sprowokować. Dlatego zacząłem wymyślać.
Michelle umilkła, próbując sobie to wszystko poukładać w głowie. Milczała długo, a Jack jej nie przerywał – próbował podsypiać. Furgonetka zatrzymała się w końcu.
–Zabiłeś mojego męża i nawet go nie pamiętasz. – odezwała się – Ja jego śmierć widzę codziennie po tysiąc razy na dzień, a ty go nie pamiętasz?
–Przykro mi.
–Kim ty jesteś? I co ja tu w ogóle robię?
Drzwi otworzyły się i do środka zajrzał Joe.
–Cierpliwości. Jeszcze chwila, a dowiesz się wszystkiego. – mówił wyciągając Danniego. Michelle i Jack nie pytali już o nic – pomagali mu. Po chwili podeszło do niego dwóch sanitariuszy z noszami i przenieśli na nie nieprzytomnego Dannego. Sheen stał z tyłu i obserwował sytuację. Potem powieźli go do drzwi, a Sheen z rękami w kieszeniach szedł za nimi. – Opiekujcie się nim dobrze, za parę dni wydobrzeje. – Sheen zatrzymał się i spojrzał z dezaprobatą na Joego – Dobra, dobra, już się zamykam. – doktor odwrócił się i podążył za znikającymi sanitariuszami. – Jeszcze jedno doktorze. – znów zatrzymał się i odwrócił. – Zapłatę będzie pan miał jutro rano. Dziękuję panu za cierpliwość, za pana dobro i za wszystko.
Doktor kiwnął głową.
–Za taką zapłatę, zawsze do pańskich usług. – odwrócił się i odszedł.
Joe westchnął i przetarł oczy.
–Ok, teraz wy. Pakujcie się do furgonetki. Musimy odjechać gdzieś w jakieś ustronne miejsce. – zagapił się i po chwili powiedział – Wiem już, gdzie.
–Co ty z nim zrobiłeś? – zapytał Jack, wskazując na Stana.
–Zaraz się dowiesz. Teraz jedziemy.
Michelle i Jack z powrotem wsiedli do furgonetki, położyli się na dnie i próbowali zasnąć obok nieprzytomnego Stana. Było im zimno i niewygodnie. Samochód trząsł się i podrygiwał na każdym zakręcie i przy każdym hamowaniu. Jednak leżeli twarzami do siebie i każdy kolejny oddech powodował, że powietrze w samochodzie się rozgrzewało, było coraz mniej tlenu. Wkrótce uspokoili się i udało im się przysnąć. Obudziło ich potrząsanie za ramiona i barki. To Joe budził ich.
–Wstawajcie. Już czas. – mówił.
Podnieśli się z trudem i zobaczyli, że są na całkowitym pustkowiu. Bolały ich głowy. Czuli się brudni i wymięci jak zużyte papierowe torebki. Dlatego każde z nich z zadowoleniem przyjęło kubek gorącej kawy z rąk Joego. Kiedy się napili, Joe sam wszedł do furgonetki, zamknął drzwi i usiadł obok Stana. Wyjął z kieszeni kurtki mały kartonik. Z niego wyjął strzykawkę z połową zawartości, wbił mu igłę w ramię i wpompował ją powoli. Stan jęknął, ale nie rzucał się. Potem poklepywał go po twarzy i wołał jego imię. Nieprzytomny Stan po kilku minutach zaczął poruszać głową i jęczał. Był czerwony i spocony. Joe zdarł mu taśmę z twarzy, a Stan zaczął krzyczeć i bełkotać coś bez sensu.
–Co ty mu podałeś? – zapytała Michelle.
–Pentotal sodu.
–Po co?
–Zaraz się dowiesz.
–Ale to jest zabronione. Możesz mieć przez to kłopoty.
–Teraz mi to zwisa.
–A skąd go w ogóle masz?
–Macie tego pełno w swoich magazynach.
–To jeszcze ze starych czasów. Powinni to już dawno wycofać.
–Po co w ogóle to w niego wpakowałeś? I co my tu z nim robimy? – zapytał Jack.
–Musicie coś od niego usłyszeć. Oboje. – sięgnął ponownie do kieszeni kurtki, wyciągnął dyktafon, włączył i podał Jackowi. – Trzymaj to i nagrywaj wszystko, co powie. – potem zwrócił się do Stana – Stan? Hej, Stan, słyszysz mnie? – przytrzymał jego twarz.
Stan skoncentrował się.
–Odpierdol się ode mnie, co ja ci zrobiłem? Boję się ciebie.
–Mi też cię miło widzieć. A teraz wyśpiewasz wszystko tak, jak było naprawdę.
–Nie!
–Nie masz wyjścia stary. Jesteś w moich rękach. Gadaj, jak to było naprawdę tam pod sklepem Moritza.
–Jak to pod sklepem Moritza? – zdziwił się Jack.
–Tak bo to tam kradliście wtedy diamentowe kolie dla Crocucekta.
–Dlaczego ja tego nie kojarzę?
–Potem ci to wyjaśnię. – powiedział Jackowi, a potem zwrócił się do Stana – A teraz gadaj. – Stan marszczył twarz, a Joe wciąż powtarzał „Co było dalej?” – słusznie się mnie boisz. Nie dam ci spokoju. Mam tego jeszcze kilka paczek i wpakuję ci je wszystkie w żyły, aż ci się mózg zlasuje; gadaj.
W końcu Stan zaczął mamrotać:
–Ok, ok, i tak już nigdy stamtąd nie wyjdę.
–Nigdy nie mów nigdy, Stan. – mruknął Joe.
–Co?
–Nie ważne, jesteście w sklepie Moritza. Gadaj, co robicie.
–Mamy z Jackiem oskubać Moritza. Idzie nam nieźle, mamy już wszystkie kolie i zostało nam jeszcze dużo czasu. Nagle słyszymy gliny. Kurde, są za szybko, co oni tu w ogóle robią? Musimy się zwijać, „Jack, szybciej, do wozu”, „Pakuj wszystkie worki jak leci i spierdalamy stąd”. Lecimy do wozu, otwieramy, wrzucamy wszystko, ale jeden z nich jest za blisko. Słyszę jak się drze z gnatem w ręku: „Stać, nie ruszać się, policja!” wyjmuję spluwę... i....
–I... – powtórzył Joe.
–Strzelam do niego. – Michelle zakryła usta rękami. Jack słuchał w osłupieniu. – On pada jak długi. Potem strzelam do tego drugiego frajera za drzwiami radiowozu. Jack do mnie: „Co ty robisz? Przecież oni nic nam nie zrobili?” – Stan parsknął śmiechem – Ale ciężki frajer. Jest świeży w tej robocie, to ja mu tłumaczę: „Wszystkich niewygodnych świadków likwidujemy palancie.” A on wypada z samochodu. „Co ty robisz, idioto?” „Przecież on nie żyje, a my musimy stąd spadać, jak sami chcemy przeżyć.” Ale Jack już kuca nad nim. Wysiadam z samochodu, ale w cieniu; tak, żeby mnie już nikt więcej nie zauważył. No i już nie wiem, czy żyje, czy nie. Patrzę, a Jack przyciska ręce do jego rany na obojczyku. „Pięknie” myślę „teraz może zostawić odciski i DNA i udupić nas wszystkich. Ja stąd spadam” – myślę. – „Dobrze, że chociaż ustawił się tyłem do tego drugiego gliniarza, to go nie zauważy.” „Co ty robisz? Przecież teraz możemy wszyscy wpaść.” „Niepotrzebnie postrzeliłeś tego człowieka. On nie widział naszych twarzy i nie będzie w stanie nas rozpoznać.” „Nawet nie wiesz, kto to jest, on może nas wykiwać.” „Nie, nie znam tego gościa” – mówi on – Ale na pewno ma gdzieś tam jakąś rodzinę. I dlatego zrobię wszystko, żeby nie umarł. – Michelle zaczęły lecieć łzy po twarzy – Chciał mu zatamować krew wiesz? Dlatego go tak przyciskał, nawet, gdy tamten koleś go zobaczył. „Co za frajer” myślę „Szybko zginie, nie ma co na niego czekać. Nic z niego nie będzie z takim podejściem.” myślę. I idę do wozu. „Ej, co robisz?” – krzyczy za mną Jack. „Przecież nie możesz mnie zostawiać samego, wiesz o tym.” „Nie będziesz nigdy dobry w tej robocie.” Wracam do wozu i odjeżdżam. Potem powiedziałem, że Jack zdezerterował i nie mogłem go znaleźć ani na niego czekać. Wtedy Croucket chciał się mnie pozbyć, a za Jackiem posłał patrol. Znaleźli go. Croucket kazał mu mnie zabić, ale Jack powiedział, że tego nie zrobi i że śmierć to byłoby łatwiejsze wyjście dla mnie; że warto, żebym się trochę pomęczył. I gdyby Croucket nie uznał tego za dobry pomysł, nie byłoby mnie już tutaj. – Jack wyłączył dyktafon, a Stan umilkł. – Powiedziałem już wszystko, jak było, daj mi teraz spokój. – opadł nieprzytomny na podłogę furgonetki.
–To dlatego dostałeś wtedy tydzień karceru. – powiedział Joe do Jacka.
–Dlaczego ja tego nie pamiętam? Nic mi takiego nie przychodzi do głowy.
–Przepraszam cię, Jack – Michelle płakała i ocierała łzy. Teraz spojrzeli na nią i przypomnieli sobie o niej. – Nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że takiego dupka jak ty stać na taki gest.
–Ej, nie znasz go jeszcze wcale. Jeśli myślisz, że jest dupkiem dlatego, że jest milczkiem i masz wrażenie, że go wszystko gówno obchodzi, to się grubo mylisz. To bardzo miły i wrażliwy facet. Nawet nie wiesz, jak wrażliwy. – bronił go Joe.
Michelle dalej zanosiła się płaczem. Wtedy Jackowi zrobiło się jej żal i przytulił ją, a ona odwzajemniła uścisk. Stan leżał nieprzytomny i dyszący, Joe siedział na przeciwko nich i nagle zagapił się na długi czas w sufit samochodu. Na przemian uśmiechał się i poważniał a oni oboje trwali w uścisku, dopóki Michelle uznała, że uspokoiła się na tyle, by puścić Jacka. Trwało to jakiś czas, a Joe jeszcze chwilę uśmiechał się do sufitu. Jack i Michelle zauważyli to i nie przestawali się w niego wpatrywać, ale Joe nadal się uśmiechał. Zobaczyli również łzy w jego oczach.
–Joe? – poparzył na Jacka załzawionymi oczyma i natychmiast je przetarł – Co się stało?
–Widziałem właśnie coś pięknego. Przepięknego.
–Co?
–Przykro mi, ale mam obowiązek milczeć.
Jack westchnął, ale zaakceptował to i ponownie wrócił do tematu:
–Dlaczego ja tego nie pamiętam? – pytał Jack – Przecież powinienem pamiętać cokolwiek. Jeszcze na początku nie piłem aż tak bardzo.
–To nie ma nic wspólnego z alkoholem, czy niepamięcią. – powiedział Joe – Przy twoim poczęciu zło było już w twoim ojcu. Widziałeś to.
–A skąd...
–I dlatego część z niego przeszła na ciebie. Chce ją odzyskać i połączyć się z nią w jedną całość. Póki jej nie odzyska, jest niekompletny. I dlatego poluje na ciebie.
–Ale nawet, jeśli zdobędzie moje ciało, to w końcu kiedyś opadnę z sił i będzie musiał znowu kogoś szukać na moje miejsce, więc... dlaczego akurat trafił na mnie? Dlaczego nie wybrał sobie na przykład jakiegoś dzieciaka?
–Jego część jest w tobie od twojego poczęcia, rozumiesz, co to znaczy? Zobacz, co się stało z Bryanem po tylu latach przejęcia jego ciała. A ty chodzisz z nim w duszy od początku i nic ci nie jest. Jesteś jego autentycznym synem, Jack. To zło, przed którym uciekasz jest częścią ciebie. I dlatego w tobie szuka miejsca. – Jack milczał. Słowa Joego uświadomiły mu, jak poważna jest sprawa, a Michelle zaczęła się bać. Nie bała się Jacka, ale tego, co w nim tkwiło i tego, w co może się to kiedyś przerodzić. – Dlatego też Croucket nigdy cię nie zabił. On nie chce, żebyś zginął, nie ze względu na to, jaki jesteś, ale ze względu na to, kim jesteś. Tylko w tobie może znaleźć swoje miejsce, bo część niego już tam w tobie jest od urodzenia. Dlatego też robota szła ci zawsze tak dobrze, a my zazdrościliśmy ci specjalnych względów u niego i tego, że nigdy nie zabił cię za żadne wyskoki i nieregulaminowe zachowanie, jak tylu naszych. Teraz już rozumiem, że to właśnie przez niego twoje życie jest jednym pasmem cierpień i niepowodzeń. Zrobi wszystko, żebyś przestał wierzyć w siebie i swój los i sam wreszcie zaczął go wzywać.
–Można to jakoś przerwać?
–Przerwać? Ty mu to uniemożliwiłeś. Od początku, na szczęście dla ciebie samego, wybierałeś dobrą stronę. Nie zgadzasz się na to, by przejął nad tobą kontrolę i słusznie.
–No dobra, może i słusznie robię, że się nie zgadzam, ale i tak nie mogę sobie przypomnieć, że próbowałem ratować Davida Summersa.
–To właśnie on blokuje w tobie to wspomnienie i inne mu podobne. Dlatego nie mogłeś sobie przypomnieć niemal nikogo, komu uratowałeś życie. Były niektóre jednostki, takie ja ta dziewczyna z telewizji, ale takich gości jak David Summers jest o wiele więcej.
–Ale dlaczego je blokuje?
–Żebyś myślał o sobie, że paskudna z ciebie łachudra i szmata. Ale ja widziałem, jak pracujesz i wiem, że tak nie jest. A ty Michelle teraz już wiesz, dlaczego David przeżył tak długo w szpitalu. Przeżył tylko dlatego, że Jack ryzykował własne życie, żeby go ratować. To konkretne wspomnienie zostało zablokowane po to, żebyś się nawet nie zbliżył do Michelle. Ona jest zagrożeniem dla niego. Ale nie dlatego, że może cię zabić. Ona jest twoją tarczą. – Michelle spojrzała na Jacka i znów płakała.
–Przebacz mi, Jack. Tyle lat żywiłam do ciebie nienawiść, bo myślałam, że to ty go zastrzeliłeś. A ta paskudna kreatura wyłgała się ze wszystkiego. – wskazała na Stana. – Odpowie za fałszywe składanie zeznań.
–On i tak już nie wyjdzie. A dla niego to jeszcze jeden kamień w tym plecaku, który już niesie.
–Dołożę mu więc jeszcze jeden i to tak ciężki, że go nie poniesie już dalej.
–Michelle, nie bądź mściwa, on i tak pójdzie na krzesło. Co ci przyniosła zemsta? Ruiny i życie żebraczki. Chcesz do tego wrócić? Nie sądzę. O wiele lepiej jest przebaczyć, choć to kurewsko trudne. Zamiast nienawidzić i złością niszczyć sobie życie, przebaczaj każdego dnia i ucz się żyć swoim życiem. Ucz się odkrywać w życiu to, co jest w nim pięknego i wykorzystuj je, bo szybko ucieka.
–Masz rację Joe, nie będę sobie więcej truć życia nienawiścią. Dość go już przez nią straciłam. A zatem przebaczam ci, Stan. Nie dla ciebie, ale dla swojego spokoju. A ty? Przebaczysz mi? – zwróciła się do Jacka.
–Jasne, już dawno ci przebaczyłem. – uśmiechnął się blado.
–Dziękuję ci to. I za Davida też.
–Jak ci się udało do tego wszystkiego doprowadzić? – spytał Jack. – Skąd wiedziałeś, co masz robić?
Joe spuścił wzrok i zamknął oczy. Po chwili otworzył je.
–Na pewno macie jeszcze siłę, żeby wysłuchać? – oboje kiwnęli głowami. – To dobrze. Ale najpierw odwiedziemy Stana i strażników do więzienia.
–Jakich strażników? – spytała Michelle.
–Wszystkiego dowiesz się później. A potem zapraszam was na solidny obiad do jakiejś dobrej restauracji i następną kawę.
–Zabiorę was do Marthy. Jej kuchnia to siódme niebo. – powiedziała Michelle.
–Wiem, gdzie to jest. I fakt, świetnie gotuje.
–A skąd?
–Dowiesz się, jak ci opowiem.
Pojechali więc do doku, gdzie na podłodze siedzieli zahipnotyzowani strażnicy, tak, jak ich zostawił Joe. Odwiózł ich i Stana do więzienia i podwiózł Jacka i Michelle do miejsca, w którym zostawili radiowóz. Potem poszedł po swój wóz, w którym była cała skrzynka najlepszej whisky dla Sheena.
Dostarczył mu ją do domu razem z dyktafonem, na którym znalazły się „bardzo ważne zeznania z sesji z warsztatów.” Strażnicy w raporcie zaświadczyli, podobnie jak Stan, że uczestniczyli w warsztatach, których wynik był zaskakujący. Po drodze Jack zmienił cuchnące ubrania na nowe ciuchy, a potem wszyscy spotkali się pod barem Marthy, Kiedy usiedli i czekali na zamówione dania, Joe zaczął opowiadanie tego, co przeżył przed przybyciem do ruin.
17. Dzień z aniołem
Rano Joe obudził się jak zwykle – bardzo wcześnie. Jack właśnie wychodził – usłyszał go na korytarzu. Wstał, ubrał się, zrobił kawę i już miał włączyć telewizor, gdy usłyszał słodziutki, prawie dziewczęcy głosik: „Ubieraj się i idź do baru Jima.” Rozglądnął się wokół, ale nikogo nie było. Wyjrzał na korytarz – również było pusto. Wrócił więc do telewizora i swojej kawy. I znowu ten sam głosik: „Ok, daję ci godzinę, ale potem już musisz zacząć działać.”
Teraz już słuchał uważnie. „Co to za głos?” I nagle na myśl przyszedł mu list Jessiki. „Ona pisała o głosie.” W tym samym momencie wyszedł z pokoju i poszedł do pokoju Jacka. Jack nie posiadał nic wartościowego, zatem Joe wszedł do jego pokoju bez problemu i rozejrzał się za listem. Był, jak przypuszczał, pod materacem. Usiadł na łóżku. Wyjął go z koperty, otworzył i zaczął czytać ponownie. Dopiero teraz kiedy go czytał w ciszy i osobiście, dotarło do niego, o jak ważnych rzeczach pisała do nich Jessika. Kiedy dotarł do słów: „W odpowiedniej chwili usłyszysz głos w głowie. Jeśli go posłuchasz i w porę zrobisz to, co ci każe, uratujesz mu życie”, zrozumiał, że to się właśnie zaczęło.
Schował więc list z powrotem do koperty i włożył go z powrotem pod materac na to samo miejsce, na którym leżał wcześniej. Wyszedł z pokoju Jacka i poszedł do siebie. Dopił kawę, włożył kurtkę i powiedział do siebie: „Jestem gotowy, co mam robić?” „Świetnie – odezwał się ten sam miły głosik – Jedź zatem do baru Jima i weź stamtąd skrzynkę najlepszej whisky.” „Ej, to jest kradzież.” – odezwał się do siebie. „Możesz zostawić pieniądze na pustym barze, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.”
Joe wziął więc portfel i pistolet do kieszeni i wyszedł, również nie zamknąwszy drzwi. Pojechał pod tylne drzwi baru. Był zamknięty i zabity deskami. Próbował kopać w drzwi, ale nie zdołał ich otworzyć. „Pistolet” – zaproponował głos. Wciągnął z go z kieszeni, wycelował w zamek i przestrzelił. Drzwi natychmiast puściły. Wszedł do środka i skierował się na zaplecze. Jim mówił, że tam właśnie trzyma najlepszy towar na wyjątkowe okazje.
W podłodze zaplecza zobaczył klapę. Podniósł ją i zszedł w dół. Włączył kontakt na ścianie i po chwili ukazała mu się bateria skrzynek Whisky. „Nie te, idź do małych drzwiczek.” Joe posłusznie poszedł i sprawdził wszystkie ściany. Istotnie, w tylnej ścianie były małe drewniane drzwiczki. Odsunął skobel, otworzył je i zobaczył zakurzoną drewnianą skrzynię. Wyciągnął ją stamtąd z trudem i otworzył. Jego oczom ukazały się stare, pokryte wieloletni kurzem, rzeźbione butelki z ciemnobrązowym płynem.
„Weź je, wpakuj do samochodu i jedź do magazynów policyjnych. I nawet nie próbuj zwinąć ani jednej.” „Przed tobą nic się nie ukryje?” – powiedział do głosu, ale nie otrzymał odpowiedzi. Wyciągnął Whisky i zataszczył ciężką skrzynię na samą górę. „A powiesz mi, ile to kosztuje?” – zapytał na głos. „Jim mówi, żebyś nic nie zostawiał. Jemu się już nie przydadzą, a tobie tak.” „Dzięki, Jimmy.” – powiedział i zaniósł skrzynię do samochodu. Wsiadł do samochodu i pojechał.
Zanim tego wszystkiego dokonał, było już koło południa. „A dla kogo ten skarb?” „Wkrótce się dowiesz. Teraz musisz pojechać do policyjnych magazynów z lekami.” „Z lekami?” „Tak.” Głos nie odezwał się już więcej, dopóki nie przyjechał pod magazyn. „Musisz się tam dostać. Teraz jest bezpiecznie, nikogo tu nie ma.” „Skąd mam wiedzieć że mnie nie wrabiasz?” – spytał. „Nie czas na spekulacje, tu chodzi o życie Jacka.” To go przekonało. „I nie musisz mówić na głos, twoje myśli też słyszę.”
Wskoczył przez otwarte okno w toalecie i wszedł do środka. Sprawdził korytarz – nikogo nie było. „Jedź windą na czwarte piętro i idź do drzwi z czerwoną obwódką.” „Ale jak ja je otworzę?” „Podejdź do biurka recepcjonisty, kiedy ci powiem i weź wytrychy z jego biurka. Są w trzeciej szufladzie.” „A dlaczego nie klucze?” „Chcesz, żeby wszczął od razu alarm, jak zobaczy, że ich nie ma na miejscu?” „Racja.”
Poszedł więc do załomu ściany przed recepcją i czekał na znak. Kiedy recepcjonista wyszedł do toalety, usłyszał: „teraz”. Wszedł za puste biurko i ostrożnie wysunął trzecią szufladę. Kiedy wyjął wytrychy, usłyszał jeszcze „I dyktafon też”. Wziął więc dyktafon, który leżał koło nich. Zasunął szufladę z powrotem i poszedł do windy. „Po co recepcjoniście wytrychy?” „Od czasu do czasu podpala sobie marihuanę z magazynu narkotyków i nie chce zostawiać odcisków ani innych śladów.” „Ładnie, zaczyna mi się tu podobać.”
Dotarł na czwarte piętro i skierował się w stronę dobrze widocznej czerwonej obwódki na drzwiach. Otworzył bez problemu drzwi i wszedł do magazynu z mnóstwem kolorowych pudełek na półkach. „Idź do drugiego rzędu. Drugi regał. Pierwsza półka od dołu. Niebieski kartonik.” Joe wybrał to, co mu podpowiadał głos. „Pentotal sodu? A co ja mam z tym zrobić? Czekaj, czekaj...” „Dobrze kombinujesz, ale nie ma czasu na domysły, musisz już stąd iść.”
Wyszedł z magazynu i chciał wejść do windy, ale znowu usłyszał: „Nie tędy, schodami. I pośpiesz się. Musisz odłożyć wytrychy zanim on wróci na dół.” Joe skakał po dwa stopnie w dół, żeby zdążyć przed recepcjonistą. Kiedy był na dole, szybko wszedł za biurko i odłożył wytrychy do trzeciej szuflady, dokładnie tam, gdzie były i tak jak leżały wcześniej. Potem wyszedł z magazynu nie niepokojony.
„Było blisko.” „Dobra robota, teraz jedź do szpitala miłosierdzia i poproś o rozmowę doktora Sheena. To dla niego ta whisky.” „Dobra, tylko po co mam jechać do niego i co mam mu powiedzieć?” „Idź do niego, a kiedy się z nim spotkasz, powtarzaj wszystko to, co powiem.” Joe pojechał do szpitala, wyjął jedną z butelek whisky, schował pod kurtkę i poszedł z nią do dyżurki lekarskiej. Poprosił o spotkanie z doktorem Sheenem. Kiedy doktor wyszedł, zapytał:
–O co chodzi?
Joe pokazał czubek butelki spod kurtki. Doktor popatrzył i wymamrotał:
–Nie tutaj, z tyłu szpitala, za minutę.
Joe poszedł na tyły szpitala i pokazał już butelkę w pełni.
–Ładna. A za co to?
–Za zaświadczenie o miejscu dla Stanleya Grumpeya na indywidualnych eksperymentalnych warsztatach zwalczania złości i agresji u niestabilnych psychicznie więźniów z ciężkiego więzienia.
Doktor roześmiał się szczerze.
–Ale żeś to sobie pan wymyślił. A jak za to beknę?
–To nie będzie długo trwało. Wystarczy mi jeden dzień, a potem go grzecznie odwiozę do celi. Powie pan, że warsztaty się odbyły, że je pan po cichu zorganizował, że pacjent zjawił się, terapia się odbyła i że potem pan go odesłał i chciałby pan przedstawić policji ciekawe nagranie.
–I myśli pan że u mnie to przejdzie?
–Za dziesięć razy tyle na pewno. – wskazał na butelkę.
–No dobra. Coś jeszcze?
–Tak. Przywiozę tu do pana jutro dwóch podejrzanych dokładnie o dwunastej w południe. Jeden z nich będzie ciężko zatruty, drugi będzie nieprzytomny. Potem, koło drugiej przywiozę panu jeszcze policjanta, który również będzie wymagał dłuższej opieki.
–Nie wiem, czegoś się pan narajał i co pan kombinujesz, ale dobra. Gdzieś ich wszystkich pomieszczę. To wszystko?
–Tak.
–A więc umowa stoi. Jutro punkt dwunasta i o czternastej będę tu czekał na pana.
Joe wręczył doktorowi butelkę.
–To zaliczka. Pozostałe dziewięć czeka, jeśli pan spełni warunki.
–Niech pan zaczeka, zaraz do pana zejdę z zaświadczeniem.
Kiedy doktor był na górze, Joe czekał na niego przerażony tym wszystkim w głębi duszy. Zdawał sobie bowiem sprawę z ryzyka, jakie się pakuje. Wiedział, że to on za to beknie, a nie doktor. „Jak ja mam go przewieźć, co? Jak mam zdobyć furgonetkę policyjną? W jaki sposób mam się pozbyć strażników z więzienia?” „O nic się nie martw, zostaw to mnie. Rób, co do ciebie należy. Nie pozwolę ci zginąć.” „Ok, ufam ci, bo muszę, choć nie wiem nawet, czym jesteś.” „I to mi wystarczy.”
Kiedy doktor zszedł na dół i dał Joemu zaświadczenie, pożegnał się z nim, Joe poszedł do samochodu. „Ok, to teraz po Stana...” „Nie, teraz pojedziesz na dwudziestą piątą aleję do baru 'U Marthy'” „Co? Po co mam jechać do jakiejś Marthy?” „Jedź i nie marudź.” Pojechał, zatrzymał wóz, wysiadł i wyszedł. Wszedł do baru i od razu w nozdrza wdarły mu się niebańskie zapachy domowego jedzenia. Skoncentrował się jednak i zapytał o Marthę. Już nie pytał, skąd będzie wiedział, co ma mówić.
–Przepraszam, pani to Martha?
–Tak, słucham.
–Jetem kolegą Michelle z policji. Poprosiła mnie, żebym przekazał pani pewną wiadomość.
– Słucham.
–Tej nocy Michelle będzie miała sporo pracy i nie będzie mogła odebrać córki. Prosi panią żeby pani odebrała Lillian ze szkoły, zabrała ją dziś do siebie na noc i zaopiekowała się nią do jutra, dopóki nie wróci. – widział jej zmartwioną minę. – Niech się pani nie boi, nie będzie piła. Ona będzie... walczyć o swoje nowe życie.
–Co?
–Niech mi pani zaufa. Proszę tylko zgodzić się na opiekę nad Lillian. O nic więcej nie proszę.
–No dobrze, dla Michelle i Lillian zrobię wszystko.
–Dziękuję pani. A teraz przepraszam, muszę już iść.
Pożegnał się i poszedł. „Miła kobieta. I ładnie u niej pachnie.” „Przyprowadź tu ich po wszystkim.” „Po jakim wszystkim?” „Zrobisz to?” „Zrobię.” „Dzięki. A teraz jedź do komendy.” Pojechał. Było już koło drugiej. Tam zatrzymał samochód na parkingu. „Idź do dyspozytorni i pokaż zaświadczenie.” Tak zrobił. Dyspozytor obejrzał je, przeczytał i wydał mu kluczyki do furgonetki. Joe podziękował i wyszedł na parking.
Tam znalazł furgonetkę, wsiadł do niej i pojechał do więzienia, tak jak mu podpowiadał głos. Przy bramie również pokazał zaświadczenie. Strażnik obejrzał je i zadzwonił do biura naczelnika. Po minucie wpuścił Joego do środka. Joe musiał czekać godzinę, zanim więzień zostanie wypuszczony i do czasu, aż wszystkie procedury i wpisy zostaną wypełnione. Zanim przyprowadzili szarpiącego się i wyrywającego Stanleya, było już koło czwartej. Razem z nim szli strażnicy. Wsiedli razem z więźniem do furgonetki. „A oni?” „Nie martw się o nich, jedź, bo nie ma czasu.”
Jechał teraz do portu. „Są w transie. I tacy pozostaną dopóki ich nie odwieziesz.” Kiedy dojechał do wyznaczonego doku, usłyszał: „Wysadź ich teraz.” Wysiadł, podszedł do drzwi furgonetki i otworzył je. Tam szarpał się na podłodze związany Stan i wyklinał na wszystko, a strażnicy siedzieli bez ruchu, pogrążeni w transie i w ogóle nie zwracali uwagi na niego. Wyprowadził ich z furgonetki, zamknął drzwi i posadził na podłodze.
„Dobrze, teraz Stanley. W pudełku jest strzykawka z gotowym lekiem. Wstrzyknij mu teraz połowę. I pośpiesz się, bo nie utrzymam go długo.” Czym prędzej otworzył drzwi, podszedł do wierzgającego Stanleya, który nagle przestał się ruszać, ale nie przestał krzyczeć i wbił w jego ramię strzykawkę. Zgodnie z poleceniem, wpuścił mu połowę leku, wyjął ją i zamknął z powrotem w opakowaniu. Wkrótce Stan przestał się szarpać i uspokoił się. „A teraz migiem do ruin. Oni już tam są i wkrótce będą potrzebować twojej pomocy.”
Pojechał do ruin. Spojrzał na zegarek – pochodziła piąta. Głos kierował jego trasą i mówił, gdzie ma pojechać. Stanął w jednej z wąskich, ślepych uliczek, które wybrał dla niego głos, wysiadł i popędził przez wyrwy w murze, kierując się ogromnym rykiem. Wiedział, że już się zaczęło. Wtedy wparował do pomieszczenia, gdzie w czarnych oparach stał Jack, a a oniemiała Michelle obok niego. Jack krzyczał, że nie zgadza się. „Krzycz, co ci powiem.” – słyszał głos nadal wyraźnie, nawet pomimo ogłuszającego ryku. I krzyknął, co usłyszał – sam nie wymyśliłby takiego tekstu.
Kiedy wszyscy się ocknęli, był już ranek następnego dnia, a Joe uściskał Jacka. Potem odwiózł obu chłopaków do szpitala, pojechał do doku, gdzie przebywał uwięziony Danny i uwolnił go razem z Jackiem i Michelle, odwiózł go do szpitala, zajął się sprawą Michelle i pokazał jej, dlaczego się myli, oskarżając Jacka o zabójstwo jej męża oraz wyjaśnił Jackowi, dlaczego nie pamięta wielu pozytywnych wydarzeń ze swojego życia.
W tym wszystkim towarzyszył mu już nie tylko głos, ale i światłość, która zapłonęła w nim jak pochodnia, począwszy od ratunku, z jakim pospieszył Jackowi. Od kiedy wypowiedział na głos słowa modlitwy, otworzyło się w nim wszystko i słyszał tajne myśli Jacka i Michelle, ich bitwę o zachowanie resztek rozumu w obliczu tajemniczego i obezwładniającego zagrożenia:
„To jakieś wariactwo. I co ja mam teraz zrobić? Jak ja mam pracować z takim człowiekiem? On mnie przeraża. Ale z drugiej strony, współczuję mu. Czy to jego wina, że to coś się tak na niego uwzięło?” „Ona jest dla niego zagrożeniem, ale ja nie będę jej na to narażał. Zaraz po przyjeździe na komisariat powiem jej, żeby zrezygnowała z pracy ze mną. Znowu będę sam, ale przynajmniej będę wiedział, że ona jest bezpieczna.”
Kiedy Michelle uświadomiła sobie, że Jack uratował jej męża i rozpłakała się, Joe przestał widzieć rzeczywistość i zanurzył się w dziwnym świecie. Joe zobaczył siebie i Evitę. Znowu miała wspaniałe, płomiennie rude długie loki, spięte w kucyk. Obydwoje spoważnieli i byli wyraźnie starsi. Mieli też sczerniałe, żylaste i wyrobione dłonie – świadectwo ich ciężkiej pracy na farmie. Nie mieszkali już w chacie, tylko w nowo wybudowanym domu na jej miejscu. Byli w kuchni i przygotowywali śniadanie. W innych pomieszczeń dochodziły głosy i krzyki dzieci. Na zewnątrz wschodziło pomarańczowe słońce.
–Dziś końcówka. – powiedział Joe w wizji. – Ścinam ostatki, pakuję do stodoły resztki i będzie koniec.
–To świetnie, bo wreszcie będziesz mógł mi pomóc przy pakowaniu owoców do skrzyń. Jest tego od cholery, a od jutra zaczynają przyjeżdżać dostawcy.
–Ej, umówiliśmy się chyba, że nie będziemy przeklinać przy dzieciach, co?
–Widzisz tu któreś z nich? Bo ja nie.
–Właśnie, czemu ich jeszcze nie ma? – zapytał Joe i zalał herbatę w imbryku, po czym wyszedł do salonu, gdzie na stole stało wciąż puste sześć pustych nakryć. – Hej, ekipa! – krzyknął – Zbierać się tu zaraz, bo inaczej będziecie do szkoły zaiwaniać na piechotę!
–Już idziemy! – odkrzyknął ktoś.
–Tato, nie mogę znaleźć swojego plecaka!
–James ci go schował! – odkrzyknęła jakaś dziewczynka.
–Gdzie?! – odkrzyknął chłopak.
–James! – krzyknął Joe – Złaź tu natychmiast!
Potem obraz zmienił się. Był teraz w parku. Panowała piękna pogoda. Nad sadzawką stał Jack, a naprzeciwko niego nastoletni blondyn, podobny do Bryana z wyglądu. Miał założoną na rękę rękawicę bejsbolową. Jack rzucał do niego piłkę, a on łapał i odrzucał. Na kocu w oddali siedziała Michelle razem z dorastającą już Lillian. Miała długie, piękne, rozpuszczone włosy i pięknie się uśmiechała, a Jack był w sile wieku, ale wciąż dobrze się trzymał. Mama i córka przeglądały jakieś czasopismo i dyskutowały.
–Tato, Josh, przyjdziecie w końcu na ten tort, czy mamy go same zjeść? – zawołała Lillian.
–Lilly, zostaw nam dwa kawałki i nie marudź. Chcemy się nagrać za cały tydzień. – powiedział Josh.
–Dobra Lilly, myślę, że nie ma co czekać, zabieramy się do roboty. Daj nóż.
–Racja mamo, zwłaszcza, że przyda ci się energia na noc.
–Josh! Jak możesz! – ofuknęła go Lillian, ale Jack i Michelle roześmiali się.
Obraz znów się zmienił. Tym razem ujrzał kamienny taras, a na nim bawiące się dzieci. Jedno z tych dzieci, dziewczynka, stała oparta o jego balustradę i kurczowo trzymała jej szczeble. Miała bardzo poważną minę. Niewątpliwie dręczyły ją jakieś paskudne sprawy. Po chwili podeszła do niej zakonnica. Od razu poznał Jessikę. Była blada, chuda, miała dużo zmarszczek na twarzy i cienie pod zmęczonymi oczami, ale jej oczy były uśmiechnięte, pełne spokoju, miłości i radości. Ukucnęła przy niej.
–Cześć, jestem siostra Bernadetta, a ty?
–Maria.
–Widzę, że jesteś bardzo smutna, Mario. Może pobawimy się razem, co? – Maria milczała – W co chcesz się bawić? Może pobawimy się w dom?
–Nie! Wszystko, tylko nie w dom.
–Wybieraj – wskazała ręką zabawki. Dziewczynka spojrzała. Podbiegła do ławki i wzięła kredę. Spojrzała na Bernadettę z lękiem i prośbą jednocześnie. – Chcesz rysować? Proszę bardzo, masz cały taras dla siebie. – Dziewczynka odwzajemniła uśmiech siostry. Klęknęła na tarasie i zaczęła malować.
Obraz ponownie się rozpłynął. Tym razem ujrzał zachód słońca nad kanionem Kolorado i głęboką przepaść. Nad tą przepaścią, z nogami zwisającymi w dół, siedzieli Nathan i Elisa. Siedzieli w ciszy, byli oparci o siebie i w bezruchu chłonęli widok zachodzącego słońca oraz delikatny powiew wiatru muskający ich posiwiałe włosy.
–Tu się wszystko zaczęło. I chciałabym, żeby tu się wszystko skończyło. Chciałabym tu umrzeć. – powiedziała poważnie Elisa.
–Jeszcze mi nie umieraj. – odparł Nathan. – Mamy jeszcze tyle do zwiedzenia razem.
–Obiecaj mi, że jak to się stanie, rozsypiesz moje prochy nad tym kanionem.
–Eliso, nie czas...
–Obiecaj mi to.
–Obiecuję.
–Obiecuję ci to samo.
Kolejny obraz: policyjna furgonetka w ruderach, a przy niej grupa uzbrojonych policjantów. Każdy z nich wygląda jak zakapior, ale Joe wie, że nie po to tu są, żeby okradać i zabijać. Inaczej nie staliby teraz pod furgonetką. Nagle z dziury w ruderze wyszedł Danny. Ale to był już inny Danny niż ten, którego znał. Wyrósł, zmężniał, nabrał muskułów, jego twarz była zmęczona i ponura, a z dawnego uśmiechu nie zostało już ani śladu. Miał na sobie strój członka ekipy posiłków zbrojnych, w ręku duży karabin automatyczny, a na tym wszystkim kuloodporną kamizelkę. Splunął i odezwał się twardym tonem:
–Dobra, ludzie, sytuacja jest poważna. Mamy tu dwóch groźnych członków sekty. Sami wiecie, że są cholernie niebezpieczni i wszystkiego się można po nich spodziewać. Oprócz tego, porwali dwójkę niewinnych dzieci, więc miejcie oczy dookoła głowy. Kto sra w gacie przed śmiercią, niech się zgłosi. – nikt nie podniósł ręki – Ruszamy. – wszedł z powrotem do wyrwy, a reszta za nim. I koniec wizji.
Kolejna zmiana obrazu: park w mieście, a konkretnie plac zabaw. Joe siedzi na ławce, a obok niego Jack. Obaj pilnują swoich dzieci i w milczeniu czytają gazety. Dzieci są jeszcze małe. Koło nich przechodzi piękna kobieta z dwójką swoich dzieci. Joe spogląda na nią. Skądś ją zna. Ona siada na ławce trochę dalej, a jej dzieci idą się bawić. Po chwili dziewczynka podbiega do kobiety i mówi:
–Mamo, chce mi się pić. – kobieta nie odpowiada, ale gestykuluje. – Wiem, ale znowu mi się chce. – kobieta stanowczo kręci głową i znów gestykuluje. – No dobra, jak chcesz. – obrażona dziewczynka poszła znowu się bawić.
Kobieta zauważa, że z ławki obok obserwują ją Jack i Joe. Przypomina sobie ich i posyła im pozdrowienie i piękny uśmiech. Joe i Jack odwzajemniają pozdrowienie, po czym wracają do czytania.
I znowu zmiana obrazu. Tym razem mieszkanie w jednej z podrzędnych dzielnic Nowego Jorku. Mała, ale zadbana i jasna kuchnia. Była pusta, dopóki nie weszła do niej Aleksa. Była teraz trochę grubsza, miała na sobie prostą, czarną sukienkę, ale wciąż te same piękne, długie, lśniące, czarne włosy, w których uwielbiał niegdyś topić swoje łzy. Te same ręce, które niegdyś w największej tajemnicy głaskały go po głowie, jak małego chłopca, głaskały teraz wypukły brzuch. Aleksa zapatrzyła się w okno. Dostrzegła kogoś na ulicy. Wyjrzała przez nie i krzyknęła:
–Conchita! Wracaj do domu, ale już! Migiem!
Ładna nastoletnia meksykanka przerwała rozmowę z obwieszonymi złotem facetami w skórzanych kurtkach i spojrzała w jej stronę. Spokojnie poszła w stronę bramy. Aleksa podeszła do drzwi i wcisnęła guzik otwierający domofon. Otworzyła drzwi i czekała, aż pojawi dziewczyna pojawi się w drzwiach. Wkrótce Conchita weszła powoli na górę i zatrzymała się na półpiętrze.
–No co, nie mogę już z nikim porozmawiać? – zapytała.
–No chodź, nie jestem twoim ojcem, nie będę cię bić. – dziewczyna weszła po schodach do domu i zamknęła drzwi.
–Nie mam prawa już do własnych znajomych? – pytała z żalem dziewczyna idąc do łazienki. Conchita podążyła za nią. Weszły obie do niej i zamknęły się.
–To twoje życie, wiem, ale prosiłam cię już wielokrotnie, żebyś nie rozmawiała z tymi facetami.
–Ale ja tylko z nimi rozmawiałam. Nie paliłam, nie piłam, tylko rozmawiałam. – mówiła z pretensjami.
–Ja kiedyś też z takimi tylko rozmawiałam. I opowiadałam ci już, jak skończyłam. Nawet nie podchodź do nich. To bardzo niebezpieczne typy. Jeśli się zorientują że jesteś zainteresowana ich propozycjami... już po tobie. Nie mówię tego dlatego, że jestem złośliwa i nie chcę, żebyś się spotykała z obcymi ludźmi. Nie chcę tylko, żebyś jeszcze kiedykolwiek przeżywała to, co już przeżyłaś.
Conchita westchnęła i objęła mocno Aleksę. Ona ją również. Kiedy znowu się uwolniły z uścisku, Conchita powiedziała:
–Dobrze, mamo, będę się pilnować. Obiecuję. Wiem, że wiesz, co mówisz. Będę się trzymać od nich z dala. Od każdego, kto podejrzanie wygląda.
–Ale nie możesz też sądzić po pozorach.
–To co mam robić?
–Sama musisz usłyszeć, co podpowiada ci serce, a co rozsądek i wybrać najlepsze wyjście. Bo nie każdy, kto wygląda na zbira nim jest. Niektórzy z nich to bardzo porządni ludzie. I bardzo kochani. Tyle, że nie trafili tam, gdzie powinni.
–Jak ty.
–Ja i... i inni.
Conchita uśmiechnęła się.
–Znowu pomyślałaś o nim. – Aleksa również się uśmiechnęła i spuściła wzrok. – Ten Joe ciągle ci siedzi w głowie. Może wrócisz do niego.
Nagle podniosła głowę:
–Nie, nie mogę. Kocham Joego i zawsze będę go kochać, ale on ma już swoje życie i nie będę go niszczyć. Ja również wybrałam inne życie. Kocham twojego tatę. Nie zapominaj o tym.
–On nie jest moim tatą.
–Wiem, że niezła z nas składanka, bo każde z nas ma inną historię, ale chyba już się przekonałaś na własnej skórze, że on naprawdę kocha nas obie i że nie skrzywdzi cię nigdy tak, jak twój biologiczny ojciec.
–Wiem. – poważnie odpowiedziała Conchita. – Przeprosiłam go już za to. Wyjaśniłam mu, że musiałam wiedzieć, czy nic mi nie grozi z jego strony i wybaczył mi. Teraz wiem, że mnie kochacie oboje, bo czuję to. I czuję też, że wygrałam was na jakiejś Bożej loterii. – roześmiała się Conchita, a Aleksa razem z nią.
–Conchita! Manuella! – krzyknął z domu jakiś mężczyzna. – Znowu urządzacie jakieś babskie pogaduchy w łazience?
–A nawet jeśli, to co? – odkrzyknęła z łazienki uśmiechnięta Conchita. –Nic, ale jestem trochę głodny i chciałbym zjeść jakiś obiad. – Obie uśmiechnięte wyszły z łazienki i obrazy zniknęły.
Przez załzawione oczy Joe ujrzał teraz sufit furgonetki i unoszącą się pod nim piękną, uśmiechniętą dziewczynę. Rozmawiał z nią w myślach: „Witaj, piękna, to ty dyktowałaś mi cały czas, co mam robić?” dziewczyna kiwnęła głową. „Co to było, ślicznotko? Co ja zobaczyłem przed chwilą?” „To twoja nagroda. To wasza wspólna przyszłość. Sam ją dla wszystkich wywalczyłeś.” Powiedział słodki głosik. „Ale pamiętaj, że nie wolno ci zdradzić ani słowa z tego, co zobaczyłeś. Inaczej nic z tego, co zobaczyłeś się nie spełni.” „Ale czy mogę im przynajmniej opowiedzieć, co dziś przeżyłem?” „Tylko tyle i nic więcej.” „Te wizje są takie piękne. Mogę powiedzieć, że to jest piękne?” Uśmiechnięta dziewczyna znów kiwnęła głową. „Powiedz im, że widziałeś coś pięknego i że masz obowiązek milczeć. Jack zrozumie. A teraz żegnaj Joe.” „Hej, zobaczę cię jeszcze kiedyś, aniołeczku?” „Zobaczymy się, kiedy będziesz przechodził na drugą stronę. A teraz trzymaj się i pamiętaj, ani słowa. I że zawsze nad tobą czuwam.”
Na koniec jeszcze puściła do niego oko i zniknęła. Ale jasność nadal trwała w nim aż do odwiezienia strażników i Stana do więzienia. Kiedy ujrzał zapłakaną Michelle w ramionach Jacka i sposób, w jaki się na niego patrzą i usłyszał pytanie Jacka, nie mógł odpowiedzieć nic ponad „Coś pięknego.”
18. Śledztwo w sprawie Cravena
Craven siedział na kanapie dla gości w swoim gabinecie. Rodzina wyjechała do znajomych na wieś, by odetchnąć po śmierci Sary. Właściwie nikt z nich nie czuł żalu, ale ulgę i straszne wyrzuty sumienia z tego powodu. Walter nie wyjeżdżał nigdzie. Uparł się że chce zostać w domu i tak zrobił.
Tylko on czuł ciężar straty i świadomość, że już nigdy nie trafi mu się taka szansa jak ona. On sam zawsze był nieśmiałym tchórzem, który zawziął się w sobie, by zdobyć to wszystko, co posiadał w tej chwili. Ale wiedział, że od niej mógł się jedynie uczyć co to znaczy, być prawdziwym rekinem wśród innych rekinów i jak dawać sobie samemu w tym środowisku radę.
Nienawidził jej i nie znosił, podobnie jak pozostali, ale wiedział, że tylko ona miała predyspozycje do objęcia po nim firmy i tylko ona mogła sobie z nią poradzić. Sara tak naprawdę doprowadzała go do białej gorączki, kiedy bez bez cienia żalu, czy skruchy opowiadała mu o swoich podbojach wśród chłopaków, o narkotykach, czy o tym, co wyniosła z domu na sprzedaż. Ale zawsze przed nią to ukrywał.
Teraz, jedyne, co mógł zrobić, to zdławić ból wspomnień alkoholem. Tak jak mówił ten popapraniec, rozsadzały jego czaszkę i miał wrażenie, że zaraz zwariuje. Ale nie zamierzał przebaczać tym zbrodniarzom. Od kiedy dowiedział się, kto zabił jego córkę i w jaki sposób, nie mógł nie widzieć tego całymi dniami. To umacniało w nim strach przed ponownym osądzeniem go jako mięczaka, który nie potrafi się odgryźć, ból straty znienawidzonego, ale niezwykle utalentowanego dziecka i gniew, jaki tylko może czuć rodzic, któremu to dziecko odebrano.
Czuł, że zaraz go to wszystko rozerwie od środka. Czuł się napompowany silnymi, negatywnymi emocjami jak balon tlenem. Musiał uzyskać jakąś pomoc, bo czuł, że pęknie, jeśli nie wydrze się w wniebogłosy, albo nie zaleje w trupa. I wtedy światło w pokoju zaczęło wolno ciemnieć, a głosy z zewnątrz ucichły i zamarły. Craven i jego gabinet pogrążył się w całkowitej ciemności i ciszy. Nie wiedział, co to mogło być, ale tego w tej chwili było mu trzeba.
–Od razu lepiej, prawda? – odezwał się głos z ciemności.
–Tak, kimkolwiek jesteś, albo czymkolwiek jesteś, dziękuję ci, za to, że o mnie pomyślałeś.
–O, to drobiazg. Przynajmniej tym mogę się przysłużyć cierpiącemu ojcu.
–Nawet nie wiesz, jak bardzo cierpiącemu.
–Przeciwnie, wiem. Znałem Sarę i widziałem ją przed śmiercią.
–Widziałeś ją? I nic nie zrobiłeś?
–Widziałem ją przed śmiercią, a nie w trakcie tego strasznego czynu.
–Była szczęśliwa?
–Przed śmiercią? Nie. Tak naprawdę robiła to wszystko, bo chciała mieć tatusia. Chciała, byś zwrócił na nią uwagę i szukała twojej opiekuńczości w ramionach chłopaków i mężczyzn, którzy chcieli od niej tylko jednego.
–To moja wina. A ja, zamiast ją utulić, ładowałem jej w ręce coraz więcej pieniędzy.
–Teraz możesz to nadrobić.
–W jaki sposób?
–Możesz się na nich zemścić. Na obu. Nie, nie zaprzeczaj, że to nie tak. Wiem, że właśnie o to ci chodzi. I możesz tego dokonać.
–Jak?
–Z moją skromną pomocą. Jeśli umożliwisz mi wśliźnięcie się w twoje ciało, sprawię, że nie będziesz miał żadnych przeszkód w wyciągnięciu ich z więzienia i urządzeniu ich dokładnie tak samo, jak oni urządzili twoją córkę. Poprowadzę twoją rękę tak, że nawet się nie obejrzysz, a będziesz miał ich przed sobą. Wtedy dopełnisz sprawiedliwości tak, jak ma wyglądać. Zgadzasz się?
Craven milczał. Gdyby tam był Jack, związałby go i zakneblował mu usta, żeby nie powiedział:
–Tak, zgadzam się.
Wtedy mgła po raz kolejny wśliznęła się do następnego już ciała, wykorzystując tym razem otwartą whisky na ławie. Odbywało się to wszystko w kompletnej ciszy i trwało tylko kilka sekund. Kiedy zło było już Cravenem, wstało, poszukało małej buteleczki whisky w barku, włożyło ją do klapy marynarki, i powiedziało do siebie:
–A teraz po chłopaków do więzienia. I po Stana.
Tym razem zło wzmocniło się na tyle, że mogło kontrolować ciało Cravena nawet wbrew jego własnej woli. Wyszło więc z domu, wsiadło do samochodu i pojechało do więzienia jako Craven. Tam postawił samochód w bezpiecznym miejscu i czekał na zmrok. Kiedy zrobiło się ciemno, a wkoło nie było już ludzi, poszedł na tył budynku i po wielkich kubłach wdrapał się do okna, a przez nie wszedł do środka. Trafił na korytarz dla strażników. Tu była między innymi przebieralnia. Wszedł do niej i po chwili wyszedł w stroju i czapce strażnika i z pasującą legitymacją.
Skierował się w stronę biur. Tam z odpowiedniego stosu dokumentów wybrał dwie małe karteczki, wziął długopis i zmienił na nich datę i godzinę. Potem wziął nóż do papeterii i wyszedł z powrotem przez okno. Poszedł na parking. Tam wybrał furgonetkę, odpalił poprzecinane wziętym z biurka nożem druty i podjechał do bramy. Zatrzymał furgonetkę przed nią i wyszedł. Podszedł do budki, gdzie strażnik nocny grał na komputerze, żeby nie zasnąć.
–Hej, nie śpij, bo cię okradną. – powiedział do zaskoczonego strażnika.
–Co ty tu robisz o tej porze? – zapytał zdziwiony strażnik.
–Mam to. – podał strażnikowi dwa zaświadczenia o przeniesieniu Toma, Pete'a i Stana do innych zakładów karnych. Strażnik obejrzał zaświadczenia i zdziwił się.
–Czemu akurat teraz? Nie mogą ich wziąć jutro rano?
Craven wzruszył ramionami.
–Mnie nie pytaj, ja tylko wykonuję rozkazy. Mnie też strasznie ciągnie do łóżka, ale widzisz sam – nawet nie pozwolą się człowiekowi wyspać.
–Znam to. Załatwmy na skróty i będziesz się mógł prędzej kimnąć.
–Dzięki. – Craven wsiadł z powrotem do furgonetki, a strażnik wpuścił go do środka. Wjechał i czekał długo aż sprawa będzie całkowicie załatwiona. Po jakiejś godzinie senni i źli więźniowie weszli do furgonetki, położyli się gdzie bądź, strażnicy zamknęli drzwi furgonetki, wsiedli do przodu, furgonetka ruszyła.
Dopiero o świcie strażnik obejrzał oba zaświadczenia dokładnie z nudów i zorientował się, że na obu widnieje poprawiona godzina odpraw ósma rano tego dnia, a nie wpół do dwunastej poprzedniego. Wszczął natychmiast alarm, ale było za późno – zło w ciele Cravena było już bezpiecznie ukryte, a dwa dni później ciała obu strażników z więzienia znaleziono w rzece z pojedynczymi ranami postrzałowymi w klatkach piersiowych.
***
Od czasu, kiedy Joe opowiedział im to, co przeżył, nie mógł się pozbyć wrażenia, że we trójkę będą mieli do zdobycia jeszcze jeden trudny cel: całkowite zniszczenie zła, jeśli to możliwe, a przynajmniej odprawienie go tak daleko, jak się da, by nie kradło już życia innych ludzi. Miał serdecznie dość ciągłego życia w strachu i pod jego presją. A także świadomości, że zło może się pojawić w kimkolwiek, kto nie będzie protestował przeciwko jego obecności we własnym ciele.
A co dopiero musiał przeżywać Jack, który go nie chciał, a ono było gotowe na wszystko, by mu odebrać to, co mu jeszcze pozostało. Było mu go żal, bo widział, że Jack po każdym ataku stawał jeszcze bardziej samotny, zobojętniały i zamknięty. I nie mógł ułożyć sobie życia, nawet, gdyby chciał, bo nie chciał narażać Michelle. Ona z kolei nie była przygotowana na to, co zobaczyła i usłyszała i stanowczo nie chciała się w to mieszać.
On i Evita rozwijali swoją miłość w głęboki sposób. Nie mogli się nawet dotknąć przez grubą szybę, ale rozmawiali szczerze o różnych sprawach i zobaczyli, że na wiele rzeczy mają różne poglądy i inaczej je odbierają. I nie chodziło o takie sprawy, jak wychowanie dzieci, lecz o proste, jak kwestia ważności jedzenia śniadania. Ale pewnego dnia Joe pokazał Evicie list od Jessiki.
To spowodowało, że zamiast niesnasek i różnego rodzaju prztyków, zaczęło się w nich rozwijać poszanowanie dla wzajemnych poglądów i przyzwyczajeń. Postanowili, że postawią na wzajemne przywiązanie się do siebie i zaufanie w miłość. Nie chcieli się zmieniać ze względu na siebie nawzajem i żadne z nich nie chciało do tego zmuszać tego drugiego. Chcieli przynajmniej spróbować dostosować swoje życia tak, by żadne z nich nie czuło się pokrzywdzone ani ograniczone w żaden sposób. No chyba, że ze względu na dobro dzieci.
Powoli nadchodziła wiosna, a razem z nią ocieplenie, ale w stosunkach Michelle i Jacka nadal panowała mroźna zima. Dzięki wspólnemu sukcesowi w sprawie sprawy Sary Craven oraz dowodom przeciwko Stanleyowi Grumpeyowi, dostarczonym do komendy przez doktora Sheena z warsztatów, Jack został oczyszczony, a jego wartość wśród policjantów urosła do najwyższego poziomu. Michelle nie przestała się rzucać, ale znalazła posłuch wśród swoich kolegów i nabrała pewności siebie. Ale razem z osiągnięciem tego celu, ustało ich wzajemne zainteresowanie sobą.
Wydawało się, że są wobec siebie pełni tolerancji. Jack znowu zapuścił włosy i brodę, choć tym razem kontrolował ich długość, a Michelle nadal zakładała zielony sweter i goliła głowę dla Davida. On nigdy nie uciszał Michelle, kiedy miotała przekleństwami i pustymi butelkami po ścianach ani kiedy spluwała za każdym razem, kiedy jej się coś nie podobało. Jej z kolei nie przeszkadzało jego długie milczenie i potrafili razem pracować, całymi dniami, odzywając się do siebie jedynie kilkoma pół-zdaniami. Nie miała też nic przeciwko ściąganiu pijanego Jacka razem z Joem z barowego stołka albo z podłogi i niesienia go do pokoju. Mówiła wtedy, że sama przez to przechodziła i wie, jak to jest.
Nie przeszkadzało im to wszystko i dobrze znosili wzajemne przyzwyczajenia, ale zawsze byli sami. Już tak się przyzwyczaili do samotności i niezależności, że obecność lub nieobecność partnera nie wnosiła nic w ich wyizolowane i poukładane w osamotnieniu byty. Ot, pracowali razem, przynosiło im to obopólną korzyść i tak było dobrze.
A kiedy jeszcze się okazało, że nie muszą się nawzajem nienawidzić, złość i żal ustąpiły pola całkowitej próżni i wypaleniu emocjonalnemu. Byli dla siebie neutralni, jak dwie krople wody. Dobrze im było razem, ale kiedy pracowali osobno też za sobą nie tęsknili. Joe zastanawiał się, więc, jak u licha, mają się spełnić owe szczęśliwe wizje, jakie widział jeszcze miesiąc temu.
Prokurator wyznaczał im różne wspólne sprawy, ale wielokrotnie udowodnili, że po tym, co przeszli, potrafią równie dobrze pracować z innymi partnerami. Kiedy Joe z nimi rozmawiał, mówili, że mają zamiar pozostać partnerami wyłącznie w pracy i na tym poprzestać. Kiedy Michelle przeniosła się do innego wydziału, a Jack nie zwrócił na to większej uwagi, Joe w końcu poddał się i przestał się tym martwić. Przypomniał sobie słowa swojego pięknego anioła i pozostawił to wszystko jej.
***
Pewnego dnia prokurator wezwał do siebie wcześnie rano całą trójkę: Joego, Michelle i Jacka. Mieli zostawić wszystko inne i zabrać się do nowej, wyznaczonej przez niego sprawy:
–Craven zwariował. – oświadczył prokurator.
–Że co? – spytała Michelle.
–Dobrze słyszałaś. Ostatniej nocy udało mu się wywieźć w nieznane miejsce tych dwóch chłopaków winnych śmierci jego córki i Grumpeya.
–Rozumiem dlaczego chłopaków, ale po co wywiózł Grumpeya? – spytała.
–Tego właśnie nie wiemy. Podejrzewamy, że chce im wymierzyć sprawiedliwość osobiście i nie możemy do tego dopuścić.
–Hm, ja z kolei podejrzewam, że robicie to tylko dlatego, że Craven jest bogaty i ma duży wpływ na miasto i decyzje burmistrza. Kiedy ja szukałem zabójcy mojej rodziny, wiedzieliście o tym doskonale i żaden z was nie kiwnął palcem, żeby mnie powstrzymać. – powiedział Jack, a wszyscy zamilkli.
–Panie Hammet...
–Wystarczy Jack.
–Jack, bardzo mi przykro z tego powodu. Ale twoje śledztwo prowadził Sanchez. On już tu nie pracuje. To był bardzo skuteczny policjant, ale tylko wtedy, kiedy coś miało dla niego jakąś wartość. Weź chociażby Danniego. Kiedy było mu to na rękę, bo potrzebował kogoś do wypełniania papierów i przynoszenia zakupów, wziął go pod swoje skrzydła na praktykę, ale kiedy on potrzebował jego pomocy, bo krył się przed Croucketem, Sanchez nawet nie pokwapił się, by przesłać odpowiednie dokumenty do uczelni Dannego z odpowiednim wyjaśnieniem. A jemu samemu mówił, że wszystko jest załatwione i że nie ma czym się martwić. Danny go znał z tej strony i dlatego nadskakiwał mu, ale nawet się nie zdziwił, kiedy się dowiedział, że został wydalony z uczelni, z powodu braku jakiegokolwiek wyjaśnienia, czy zaświadczenia. Sanchez prowadził prywatną kartotekę, w której dzielił prowadzone sprawy na takie, które mogą mu coś przynieść i takie, z którymi już nic nie już nie mógł mieć. I ty akurat trafiłeś do tej drugiej kategorii.
–Znałam Sancheza, Jack. To kawał chciwej gnidy. Przykro mi, że na niego trafiłeś. Jak go znam, to pewnie odłożył twoją sprawę na bok i nic nie robił przez cały rok.
–A tobie powiedział, że nic nie zdołał znaleźć. – dodał prokurator.
–Psioczycie na niego, ale wy też nic nie zrobiliście w sprawie Croucketa, dopóki my dwaj nie naprowadziliśmy was na sprawę szwindlu poprzez Dannego. A mieliście go pod nosem. – odezwał się Jack.
–Racja – potwierdził prokurator. – Dlatego też wszyscy byli w ciężkim szoku. Nikt nie mógł uwierzyć, że taki szanowany biznesmen jak Croucket oszukał państwo na taki gruby szmal, a nawet na własną tożsamość. Ale wszyscy uczymy się przez całe życie, prawda? Wasz przypadek nauczył nas, że nikt nie może być oceniany po pozorach, nie ważne, czy chodzi o przestępców, czy porządnych obywateli. Bo jeżeli dobrze przestudiowałem raporty waszych... ostatnich spotkań z... tym czymś... hm, nadal nie mogę o tym spokojnie mówić. Nie mieści mi się to w głowie... w każdym razie wygląda na to, że Craven może być następnym narażonym na spotkanie z nim.
–I dlatego tu jesteśmy? – spytał Joe.
–Tak. I to jest robota tylko dla was, bo tylko wasza trójka miała z tym czymś do czynienia i tylko wy możecie sobie z tym poradzić. Żaden zwykły policjant się nie podejmie tego zadania.
–Co wskazuje na to, że to on? – spytała Michelle.
–Przede wszystkim chęć zemsty. Poczytałem trochę i zebrałem fakty. Ta dziewczyna, która chciała zabić Joego, miała z nim kontakt dlatego, że pragnęła zemsty za swojego brata. Potem zawiść i złość. Ricky miał do was obu żal i nienawidził was za to, że wy się tak łatwo wybiliście, a wielu chłopaków z waszego gangu poszło siedzieć.
–Ten pomyleniec nie ma pojęcia o naszej prawdziwej sytuacji. – odparł Joe.
–Ale tak zareagował. I to prawdopodobnie ściągnęło to coś do niego.
–A jak on się miewa? – spytał Jack.
–Nie wiem, ostatnią wiadomość na jego temat miałem, kiedy wychodził z przesłuchania dotyczącego jakiegoś rabunku.
–Przesłuchania? – zdziwił się Joe. – Przecież on był zawsze nieuchwytny, nawet ja się od niego tego uczyłem. Zawsze wiedział, jak się wykaraskać z przyłapania na gorącym uczynku.
–Tak, przyznaję, że zawsze mieliśmy z nim problemy. Ale to wtedy wygadał się o tej czarnej mgle, która zaczęła do niego mówić. Mówił, że od tamtego czasu, kiedy go to opuściło, zrobił się jakby jakiś przygaszony, powolny, że sam tego nie rozumie i że nic go tak naprawdę nie trzyma już przy życiu.
–Jego zaatakował tylko raz, a Jacka już trzy razy. To teraz niech sobie pan wyobrazi jak on się czuje.
Prokurator kiwnął głową, chrząknął i pominął milczeniem kwestię Joego. Nie dlatego, że wprowadziła go w zakłopotanie, ale dlatego, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Zdawał sobie sprawę z powagi tego, co mówi Joe.
–No tak. W każdym razie to właśnie zawiść przyciągnęła to... to zło do Rickego. No a potem ten chłopak, który wyznał, że chciał zabić Sarę. Motywem był gniew za to, że nie kochała go tak jak on jej. Ale przyznał, że sam nie mógł się na to zdobyć. Wtedy pojawiła się czarna mgła i zaproponowała mu pomoc. I dopiero wtedy postanowił ją zmusić do tego, by należała do niego w ten, czy inny sposób.
–To dokładnie tak jak z twoją matką i Bryanem, Jack. – powiedział Joe.
–Nie chcę, żeby podobna historia przydarzyła się Cravenowi. I dlatego musicie go ratować przez tym złem. I nie dlatego, że jest bogaty. Ja mam osobiście gdzieś jego pieniądze, bo policja nie ma z tytułu jego pomocy miastu żadnych dodatkowych przywilejów. Ale chodzi mi o niego, jako o człowieka, który może zatruć życie nie tylko sobie, ale i innym ludziom, tak jak zatruł wam. Przepraszam za to porównanie, ale czy tak nie jest? – milczenie – Sami więc widzicie, że musicie interweniować.
–Co konkretnie zrobił? – zapytał Jack.
–Ukradł wczoraj policyjną furgonetkę i uciekł razem z chłopakami i Grumpeyem.
–Czy przynajmniej wiadomo, gdzie Craven teraz przebywa? – zapytała Michelle.
–Tyle wiemy, że pojechał w kierunku portu i tam porzucił furgonetkę. Dziś rano znalazła ją obsługa portu i zgłosiła.
–Dlaczego nikt niczego nie zauważył? – zapytała Michelle
–Przebrał się za strażnika eskortującego więźniów. Dopiero kilka godzin później strażnik zauważył, że eskorta miała mieć miejsce rano następnego dnia, a nie przed północą.
–Mogłem się tego domyślić. – powiedział Joe.
–I pewnie pozostawił ją przy dokach. – powiedział Jack
–Tak.
–Zauważyłem, że zawsze tam gdzie on jest, musi być woda.
–Tak, my zawsze pracowaliśmy w dokach w porcie. – potwierdził Joe. – Bryan zawsze nosił przy sobie buteleczkę perfum w klapie marynarki, a wieżowiec, w którym pracował Bryan stoi nad rzeką.
–A nieopodal chaty jest strumień. – dodał Jack.
–To w jaki sposób trafił do ruin? – spytała Michelle – Przecież tam nie ma żadnej wody.
Przez chwilę było cicho – wszyscy się zastanawiali.
–Wilcze jagody. – powiedział Joe. – On powiedział, że Pete zażył kilka wilczych jagód. Z resztą, sam mógł mu je wcisnąć do gardła. Kiedy go znaleźliśmy, miał posikane spodnie i bluzę usmarowaną wymiocinami. Może sam je wywołał. A jako Tom, trzymał Pete'a zawsze blisko siebie.
Jack już tylko w myślach przedstawił sobie scenę, kiedy w jego pobliżu pod drzwiami baru pojawił się Ricky i sam sobie wyjaśnił, dlaczego go wtedy mógł zaatakować.
–I to wystarczyło? – spytała z niedowierzaniem Michelle.
–Wygląda na to, że tak.
–A strażnicy, którzy nas zaatakowali podczas naszej pierwszej akcji? – zapytał Jack.
–W piwnicy, do której się włamałem po nóż był wielki gąsior, w którym ktoś sobie robił wino. I zostawiłem wtedy otwarte drzwi do niej. – przypomniał sobie Joe.
–To teraz może być wszędzie tam, gdzie jest jakiekolwiek otwarte źródło wody.
–I ktoś, kto chce się na kimś zemścić. – dodał prokurator.
–Albo w ogóle kogoś skrzywdzić. – dodał Jack
–Czyli praktycznie wszędzie. – powiedział z irytacją Joe.
–Może wyjechał z miasta? – zaproponowała Michelle
–To nie możliwe. – powiedział Jack. – Jemu chodzi o mnie, a więc będzie zawsze będzie w pobliżu mnie.
–Czyli na sto procent jest na terenie miasta. – skomentowała Michelle.
Nastąpiła kolejna chwila milczenia.
–Nie ma na co czekać. Wstrzymuję wszystkie wasze śledztwa, które prowadzicie obecnie aż do czasu, kiedy rozwiążecie tę sprawę. Macie do dyspozycji cały nasz sprzęt i wszystkich ludzi, żeby go namierzyć i zlikwidować... jeśli to możliwe. – powiedział prokurator, po czym kazał im wrócić do swoich spraw.
–Jack, musisz przestać pić. – powiedział Joe, kiedy znaleźli się już na zewnątrz, a Michelle poszła w swoją stronę.
–Czemu?
–I ty się jeszcze pytasz? Masz w sobie cząstkę tego czegoś, sam odkryłeś, że żyje zawsze w pobliżu jakiegoś otwartego cieku, a ty non stop chlejesz, jak przyjdziesz do pokoju.
–Fakt, jest w tym coś. Ale co to da?
–Jeśli nie chcesz mu pomagać, to musisz przestać pić. Poza tym, to piwsko tylko wciąga cię w jeszcze głębiej w depresję, więc ułatwiasz mu dostęp do siebie już na maksa. Jak chcesz, żeby trzymał się od ciebie z daleka, musisz to zostawić.
–Będzie ciężko, ale chyba dam radę.
–Nie chyba, ale musisz dać radę. – uśmiechnął się jednak z przekąsem – Ale póki co, spotkajmy się wieczorem w barze. – Jack również uśmiechnął się, pożegnali się i rozeszli.
19. Odwilż
Wieczorem, kiedy pozamykali wszystkie sprawy związane z dotychczas prowadzonymi śledztwami i przekazali je innym, cała trójka spotkała się w swoim ulubionym barze. Było to bardzo ważne spotkanie, bo w takim gronie spotkali się po raz pierwszy. Zawsze było ich tylko dwóch, a teraz dołączyła do nich Michelle. Ale nie czuli się już w żaden sposób skrępowani jej obecnością. Tak jak zwykle na początku tylko milczeli, palili, od czasu do czasu pociągali piwo i zbierali myśli. Michelle nie zaburzała tego porządku, ale sama się do niego włączyła.
–Nie martwisz się o Lillian? – zapytał w końcu Jack.
–Martha się nią zajmie, już o tym z nią rozmawiałam. Przekazałam jej klucze do mieszkania. Poza tym wyjaśniłam Lillian, że nie idę balować, tylko do pracy.
–I myślisz, że jest w stanie to zrozumieć?
–Jeśli wie, że tylko mama może zarobić na chleb i dom, to zrozumie. – odparł Joe. – Zastanówmy się lepiej, co zrobić z tym śledztwem. I gdzie szukać tego skurczybyka.
Znów nastąpiło milczenie.
–Nie wierzę, żeby się ruszył gdzieś dalej poza ruiny. On tam musi wciąż być, jeśli nie chce, żeby go znaleźli. – powiedział Jack.
–Chwila, czy my wciąż mówimy o Cravenie, czy o tym czymś, co widziałam tam?
–Raczej o tej czarnej mgle. – powiedział Jack. – Podejrzewam, że opanował Cravena, tak jak Danniego.
–A jak się miewa Danny? – zapytała Michelle. – I dlaczego jeszcze nie przyszedł do pracy?
–Siedzi w szpitalu psychiatrycznym na terapii. Spotkałem się z nim wczoraj.
–I?
–Nie ma z nim jeszcze kontaktu. Nie wiem, ile czasu będzie się jeszcze tak męczył.
–Współczuję mu.
–Ale myślę, że wie, co przeżywaliśmy obaj, popełniając te wszystkie zbrodnie i rozumie, dlaczego tak rzadko jesteśmy w dobrym nastroju. Nie wiem dlaczego, ale tak czuję, że to już nie będzie ten sam wrażliwy i wesoły chłopak, jakim go kiedyś znaliśmy. Zmienił się; coś w nim pękło. – na te słowa Joe od razu ujrzał Danniego w swojej wizji – Myślę, że codziennie walczy sam ze sobą, żeby nie napluć sobie w twarz, albo żeby nie chwycić za brzytwę.
–W takim razie sam powinienem go odwiedzić. – zaproponował Joe – Jak odzyska przytomność, to sobie z nim pogadam.
–I co mu powiesz?
–Wytłumaczę mu, że powinien wykorzystać to, co przeżył, tak jak my, a nie marnować sobie życie w psychiatryku. Jeśli nie wyjdzie, to zostanie tam na zawsze. A jak już wie, jak my się czujemy i co przeżywaliśmy, to uważam, że nie powinien mazać się, tylko zmienić nieco specyfikę pracy i zacząć trenować. A w przyszłym roku próbować się dostać do SWAT albo podobnej jednostki.
–Niezły pomysł. Nawet o tym tak nie pomyślałem. Idź do niego i powiedz mu o tym.
–Wy naprawdę się o niego troszczycie. – skomentowała Michelle.
–Mamy u niego dług. – powiedział Joe – To dzięki niemu sprawa Croucketa ujrzała światło dzienne i ruszyła z miejsca. I to dzięki niemu Jack nie został zaatakowany po raz czwarty, bo on sam przyjął na siebie jego atak.
–Wykazał się więc wielką odwagą. A jednocześnie zauważyłam, że ma dobrą intuicję i jest dociekliwy.
–Tak, nawet bardzo. Nie da spokoju, jeśli nie wyjaśni wszystkiego, co dla niego pozostaje tajemnicą. – dodał Jack. – Jak ja mogłem tego nie zauważyć?
Joe nie skomentował tego, a Jack natychmiast poczerwieniał i umilkł. Zwłaszcza, że obiekt powodujący owo rozproszenie, jak zauważyła w liście Jessika, siedział tuż obok niego.
–Dlatego też dotarł tak daleko ze sprawą Croucketa. Szkoda, że jest w taki złym stanie, przydałby się nam teraz. Patrzyliście już do danych? Mamy coś?
–Nie, nic. Jeśli on jest teraz w ruinach, to zna każdy nasz ruch. – mówił Jack – I my możemy się tylko po tyłkach podrapać. Nie ma szans, żeby go wyhaczyć gdziekolwiek. Te ruiny są dla niego jak labirynt, w którym ukrywa się przed nami.
–Ale my też znamy ich każdy zaułek. – zaoponowała Michelle – Joe, chyba nie zapomniałeś, jak się po nich poruszać?
–Mapę mam w głowie. Tyle, że zawsze coś niszczeje to tu, to tam. Zawsze tworzy się jakieś nowe przejście, jak na przykład to, które pokazałem. Ostatnio go tam nie było.
–W każdym razie musimy wziąć się w garść i ruszyć na niego, bo jak zdążyłam zauważyć, z każdą godziną Craven będzie miał coraz mniej sił.
–Jest już ciemno. – powiedział Joe – Poza tym, Lillan czeka na ciebie w domu.
Spojrzała na nich obu.
–Ej, chłopaki, co wam jest? Gdzie te twarde zbiry sprzed półrocza? Myślałam, że daliście sobie siana z gangsterką, ale nie z walką ze złem. Ale widzę, że się pomyliłam. Jak nie chcecie, to nie, sama idę. – wstała i ruszyła do wyjścia.
–Ona ma rację, Jack, za bardzo nam zmiękły dupy w tej robocie.
–A więc musimy je sobie porządnie obtłuc. – powiedział Jack i wstał. Ruszył za Michelle, a po drodze rzucił pieniądze za piwo na ladę baru. Joe dokończył piwo i również wstał za nim. Kiedy byli już na parkingu, Jack krzyknął – Michelle! – zatrzymała i odwróciła się – Masz jakąś latarkę?!
Michelle podeszła do samochodu od drzwi kierowcy, poczekała, aż podejdzie do niej i powiedziała:
–Kiedy on się zjawi, żadna latarka nie zadziała.
–Tak, ale my nie jesteśmy nim, potrzebujemy światła do łażenia po ruinach. – powiedział Joe, który już do nich dołączył.
–Pojedziemy do magazynu. Może tam nam coś wydadzą. – powiedziała, otworzyła drzwi i wsiadła. Jack już siedział koło niej, a Joe z tyłu.
–Jedź ostrożnie, jesteś nietrzeźwa. – rzucił z tyłu Joe.
–Jak ci to przeszkadza, to wysiadaj.
–Mi nie przeszkadza, ale może przeszkadzać twoim kolegom z drogówki.
–Oni mnie znają, mam u nich fory.
Rozmowa się urwała i milczeli. Kiedy Michelle poszła do magazynu, żeby odebrać trzy porządne, reflektorowe latarki, Joe rzucił z uśmiechem z tylnego siedzenia:
–Kochasz ją.
–Zamknij się.
–Kochasz ją i to bardzo, bo inaczej usiadłbyś koło mnie z tyłu, a nie obok niej.
Jack milczał, dopóki nie zjawiła się w bramie.
–Nie zdradź mnie, bo ci mordę skuję. – szepnął z zamkniętymi oczyma.
–Ja trzymam gębę na kłódkę. To ty jej sam to powiesz.
Michelle otworzyła w tym momencie tylne drzwi, wrzuciła ciężkie latarki na tyle siedzenie obok Joego, zamknęła drzwi i wsiadła z powrotem na siedzenie kierowcy.
–To co? Ruszamy. – odpaliła silnik i pojechali. Wkrótce wchodzili już w nieprzeniknione ciemności ruin, za całe uzbrojenie mając własną ich znajomość, po jednym sześciostrzałowym pistolecie na głowę i wielkie latarki, rzucające snop światła w każdy kąt. Do rana przeszukali każdy kąt i każdy zaułek – nic nie znaleźli. W ruinach nie było ani śladu Croucketa ani dwóch chłopaków. Ani tym bardziej Stanleya. Kiedy przez ruiny zaglądał szary świt, poddali się. W jednym z pomieszczeń Jack spotkał się z Michelle. Joe był w innej części ruin.
–I co? – spytała Michelle.
–Nic. To dziwne, ale tu go nie ma. – rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu, usiadł pod ścianą i oparł się o nią, przecierając zmęczone oczy. Michelle usiadła pod ścianą na przeciw niego.
–To już coś. – powiedziała, a Jack popatrzył na nią. – Przynajmniej wiemy, że tu go na pewno nie ma. – wciąż patrzył na nią. – Możemy teraz szukać dalej. – Jack wciąż patrzył na nią i nie spuszczał z niej wzroku. Zorientowała się, co mu chodzi po głowie. – Nie Jack, nie zaczynajmy czegoś, czego możemy później żałować. – zamrugał oczami, spuścił z niej wzrok i westchnął.
–Przepraszam.
–Nie ma sprawy. – posiedzieli jeszcze chwilę, po czym Michelle wstała – Chodźmy, nic tu po nas. Poczekała, aż Jack się podniesie i poszli razem do samochodu. Kiedy Joe wyszedł z ruin, zastał ich siedzących razem na masce samochodu i palących papierosy. Podszedł do nich mówiąc:
–Nic. Sprawdziłem nawet wszystkie tajne przejścia i podziemia. Jego tu nie ma. – miał wrażenie, że mówi, jakby był duchem. W ogóle go nie słyszeli. – Coś się stało? – zapytał tylko dla niepoznaki, bo słyszał, co mówiła Michelle.
–Nie, po prostu jesteśmy wykończeni. – powiedziała smutno Michelle.
–Jedźmy się wyspać. Spotkamy się wieczorem. – zaproponował, a oni powoli zeszli z maski.
–Ty prowadź. – powiedziała do Joego – Ja nie mam siły.
Wolno weszli do samochodu. Tym razem Jack usiadł z tyłu, a ona z przodu. Nie odzywali się do siebie. Nic nie powiedzieli aż do końca.
***
Joe wiedział, co stało się między nimi. Ale wiedział też, że ze względu na dobro śledztwa powinni sobie odpuścić i skoncentrować się na sprawie. I co z tego, że cały czas to sobie powtarzał, kiedy jego też dopadła dziwna niemoc. A raczej niemożność skoncentrowania się na czymkolwiek na dłużej niż na kilka minut. Wciąż przeskakiwał z kanału na kanał, chciał wyjść na miasto na obiad, a minutę później rezygnował, zaraz potem chciał wpaść do Jacka, ale po chwili zostawał w łóżku i znów gapił się bez sensu z telewizor, myślami krążąc wokół całkiem innej sprawy.
Przecierał niewyspane, piekące oczy, wzdychał i spacerował po pokoju jak tygrys po klatce, ale nie mógł zasnąć. Za ścianą słyszał głośne chrapanie Jacka i nie mógł zrozumieć, jak on mógł w tym czasie tak spokojnie spać jak niemowlę. Ale kiedy zajrzał na chwilę do jego pokoju i zobaczył ilość pustych butelek po piwie, pomyślał tylko: „A może i ja powinienem się schlać? Ale kto wtedy będzie panował nad sytuacją? Michelle?” Na początku wydawał się to niedorzeczny pomysł, ale ona i tak powoli już przejmowała rolę dowódcy w tej trzyosobowej grupie, chociażby wczoraj wieczorem.
Próbował zasnąć, ale nie mógł. Nie spał już od niemal doby, a wieczorem musiał być na chodzie. Najgorsze było to, że wiedział dokładnie, czego mu brakuje, ale nie mógł się zdobyć na to, by to sobie wziąć, jak swoją własność, bo jego własnością nie było. To właściwie był ktoś, a nie coś. Nie wiedział nawet, gdzie ona mieszka. Nie mógł się poddać. „Może świeże powietrze mi pomoże?” Chwycił kurtkę i wyszedł z pokoju. Zszedł korytarzem do holu i wyszedł na ulicę.
Był późny marzec, ale na ulicach było wciąż chłodno, szaro i ponuro jak w listopadzie. Zapiął kurtkę pod brodę, włożył ręce do kieszeni i ruszył przed siebie w jedną ze stron, byle iść. Zimny wiatr świszczał mu w uszach i z trudem przedzierał się przez jego napór. Nieliczni ludzie wokół także szli zgięci prawie w pół, przytrzymując czapki i kapelusze. On miał gołą głowę, więc parł do przodu, wpatrując się w chodnik. Od czasu do czasu zerkał przed siebie, by na kogoś nie wpaść.
Ale i tak zderzył się z kimś. Osoba z drugiej strony jęknęła. Popatrzył przed siebie, by przeprosić i głos uwiązł mu w gardle. Tą drugą osobą była Aleksa. Wiedział już, jak brzmiało jej prawdziwe imię, ale nie mógł sprawić zawodu swojemu aniołkowi i jej tego wyjawić.
–Cześć, co słychać? – spytał głośno, by przekrzyczeć szum wiatru.
–U mnie, wszystko ok, a u ciebie? – krzyczała Aleksa, ale Joe prawie nic nie słyszał. Aleksa wskazała kawiarenkę obok. Joe kiwnął głową i weszli do ciepłego wnętrza, oddychając głęboko i otrząsając się z zimnego, porywistego wiatru. Zdjęli kurtki i zawiesili je na wieszaku.
–Gdzie siadamy? – zapytał.
–Wszystko jedno.
–Nie, nie wszystko jedno, ty zawsze siadasz przy oknie.
–Ale wszystkie przy oknie są zajęte.
–No to siądźmy byle gdzie, a potem się przesiądziemy.
–To właśnie miałam na myśli.
Zasiedli przy stoliku przy brzegu sali i zamówili po kawie.
–Co robiłeś na zewnątrz w taki ziąb?
–A ty?
–Po kolei. Najpierw ty.
–Kobietom się ustępuje.
–Ok – uśmiechnęła się – odprowadzałam swoją córkę do szkoły.
–Co? – udał zdziwienie i miał nadzieję że mu to dobrze wyszło.
–To długa historia. Kiedy wyszłam... nie kiedy odważyłam się wyjść z burdelu, na początku mieszkałam w kartonach na ulicy. Szybko jednak znalazłam pracę w supermarkecie jako wykładacz towarów na półkach. Myślałam, że od razu mnie przekreślą i byłam przygotowana na samoobronę, ale okazało się, że tam jest pełno takich dziewczyn jak ja i od razu mnie zaakceptowały.
–Dalej tam pracujesz?
–Tak, ale uczę się szybko i pełnię już różne funkcje. Czasem nawet siedzę na kasie. W każdym razie, kiedy wiedziałam, że mam już jaką taką pracę, postanowiłam wynająć coś i wynajęłam. Znalazłam małe mieszkanko. Od tego momentu myślałam, że moja droga życiowa będzie wyglądała właśnie tak cały czas.
–Zgaduję, że się myliłaś.
Kiwnęła głową.
–Wiesz, mam to szczęście, że moje okno wychodzi na ulicę, a nie na brudne i nudne podwórze. A na tej ulicy jest skrzynka pocztowa. Od dłuższego czasu zauważyłam, że co jakiś czas do tej skrzynki podchodzi jedna i ta sama dziewczynka i wrzuca do niej listy. Zaciekawiło mnie to, bo... kto dziś pisze listy odręcznie? Przecież dziś wysyła się maile. No i podeszłam do niej i zapytałam o to. A ona powiedziała, że to tajemnica i że nie może niczego wyjawić. No chyba, że zgodzę się z nią pójść do siostry Bernadetty. Powiem ci szczerze, że zgłupiałam. Myślałam, że ta mała chce mnie w coś wciągnąć, ale zgodziłam się i pojechałam z nią specjalnym autobusem. Tam w tym autobusie było zresztą pełno innych dziewczyn, takich jak ona. I dotarłam na jakąś górę, do klasztoru. Wyobraź sobie, że ona mieszkała w tym klasztorze, w specjalnym zakładzie prowadzonym przez siostry.
–No coś takiego.
–Tak. Zaprowadziła mnie do tej zakonnicy. To bardzo sympatyczna kobieta. Wygląda na zmęczoną i bladą, ale jest cicha, skromna i pełna miłości. I bardzo wyrozumiała. Zapytałam ją o tę dziewczynkę i za jej zgodą, wytłumaczyła mi, że trafiła tu, bo zabrano ją z domu, gdzie była razem z matką strasznie poniżana przez ojca i wykorzystywana przez niego i jego kumpli. Wszystkie te dziewczyny przez to przechodziły, a zadaniem zakonnic jest odbudowywanie wiary w siebie i przywrócenie im chęci ponownego nawiązywania relacji ze społeczeństwem.
–Fajnie mają. Szkoda, że nie ma czegoś takiego dla dorosłych.
–Nie? Też o tym pomyślałam i powiedziałam jej. I ona mi przyznała, że też o czymś takim myślała, ale na razie zajmują się tam głównie skrzywdzonymi dziećmi. Ale dokończę ci o Conchicie, bo tak się właśnie nazywa. Ona jest bardzo związana z siostrą Bernadettą. Traktuje ją jak jakąś tajemniczą osobistość. Mówi, że ma dużo tajemnic, o których nie chce i nie może nikomu powiedzieć. Mówi też że ta siostra wie dużo rzeczy, o których nie wie nikt inny i nie wiadomo, jak się o nich dowiedziała.
–Ja też czułbym respekt przed kimś takim. I ta Conchita jest już twoją córką? Adoptowałaś ją?
–A skąd o tym wiesz?
–To wynika z tego, co mówisz.
–Hm, na razie siostry zgodziły się by pomieszkała trochę u mnie. Odprowadzam ją codziennie do autobusu, który wiezie ją na samą górę do klasztoru. To jest jej szkoła i dom. No i fakt, mówimy do siebie, że ja jestem jej mamą, a ona moją córką i tak się traktujemy, chociaż nie mamy nic wspólnego ze sobą. Ale bardzo się pokochałyśmy. Naprawdę mam nadzieję, że będzie mi dane ją adoptować.
–Myślę, że ona też o tym marzy. Mówiłaś jej prawdę o sobie?
–Tak. Zna życie od podstaw, więc zaakcentowała to. Teraz jest najważniejsze to, że chcemy być razem i mam o co walczyć w życiu. Wiesz co, Jack... – urwała – Nie, nie ważne.
–Nie, dokończ. – Ona jednak milczała i wpatrywała się w stolik. – Aleksa, daj spokój, przecież jesteśmy dorośli i wiesz, że mi możesz wszystko powiedzieć – nadal żadnej reakcji – Wiem, że spałaś z nim i nie mam ci tego za złe.
–To był jednorazowy skok w bok.
–Nie tłumacz mi się. To twoje życie i robisz z nim, co chcesz, to nie moja sprawa. – była trochę zła teraz. – Słuchaj, przepraszam, jeśli to cię zraniło, to nie miało tak zabrzmieć. Chodziło mi o to, że... – westchnął i zdecydował się na szczerość – No dobra, jestem na was zły. Jestem wściekły. Na ciebie i na niego. – uspokoiła się – Przez pewien czas nawet myślałem, że jesteś i będziesz tylko moja i że może razem coś stworzymy, ale... sama widzisz, że teraz to nie możliwe. Ty masz swoje życie, a ja mam swoje. I to właśnie Jack mi uświadomił, że tak naprawdę nie należysz wyłącznie do mnie. Nie należysz do nikogo, poza sobą samą. Ani ty do mnie, ani ja do ciebie. Po prostu cieszę się, że pozwoliłaś mi być z sobą przez jakiś czas. Ale to nie zmienia faktu, że to, co do ciebie czuję jest nadal prawdziwe.
–Ja myślałam, że nigdy nikogo nie pokocham tak mocno, jak mojego męża. Ale ty sprawiłeś, że to stało się możliwe. Nie od początku, ale z czasem to uczucie we mnie rosło. I kiedy ten koszmar się skończył, myślałam, że już nikogo nie dopuszczę do swojego serca, aż... – urwała.
–Aż Jack wybił ci to z głowy.
–Nie, aż zjawiłeś się ty. Tam na dole. Jack był ze mną tylko fizycznie. Potrzebował seksu tak samo, jak ja. Wiesz, ja tego naprawdę chciałam. Potrzebowałam tego. Wiesz jak bardzo. A wtedy akurat ciebie przy mnie wtedy nie było... był za to on i... i stało się. Ale to dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak mocno cię kocham. Poczułam się tak, jakbym cię zdradziła. Przepraszam Joe, wybacz mi.
Milczeli przez dłuższą chwilę oboje, a Joe opierał senną głowę na łokciu i wpatrywał się w nią bezwstydnie.
–Boże, jaka ty jesteś piękna. Wybaczam ci wszystko. Wybaczam ci, choćbyś spała z tysiącem innych facetów, bo cię kocham. – spojrzała na niego błyszczącymi oczyma – Tak, kocham cię i przyznaję się do tego otwarcie. Muszę ci powiedzieć, że żaden facet tego nie zmieni. Nawet Jack.
Zamknęła oczy, uśmiechnęła się i zwiesiła głowę. Potem znów popatrzyła mu prosto w oczy.
–Czułam to. Nic nigdy nie mówiłeś, ale ja to czułam podskórnie. – Spuściła wzrok, poprawiła się na krześle i dotknęła kolanem nogi Joego. Natychmiast zabrał nogę. – Nie. – powiedziała i spojrzała mu śmiało w oczy. Joe zrozumiał o co jej chodzi, a to sprawiło, że cała jego skóra i wzrok zapłonęły żywym ogniem. – Chodźmy do mnie. – powiedziała miękko – Mieszkam niedaleko.
Wstali bez słów w tej samej chwili i ruszyli do wyjścia. Joe uregulował rachunek, założyli kurtki i wyszli. Na zewnątrz wicher miotał wszystkim, co nie było przymocowane do ziemi. W powietrzu latały papierowe torby, reklamówki, połamane gałęzie, a metalowe kubły na śmieci leżały przewrócone i turlały się. Wokoło ani żywego ducha, nawet samochodów. Mimo to, brnęli na przód, pochylając się do przodu i kuląc przed marznącym powietrzem.
Aleksa mieszkała rzeczywiście niedaleko, bo o jedną przecznicę stąd, ale kiedy weszli do mieszkania, byli oboje tak ogłuszeni nagłym porywem wiatru, że słyszeli jeszcze jego szum w uszach i łapali równowagę. Joe spojrzał na Aleksę, chwycił ją za ramiona, pocałował gorąco i oparł ją o ścianę. Nie broniła się – przeciwnie – pomagała mu zdjąć kurtkę. Nagle w jego głowie zabrzmiało zdanie wypowiedziane przez Michelle, kiedy krył się w ruinach w pobliżu niej i Jacka: „Nie róbmy czegoś, czego moglibyśmy potem żałować.” i przypomniał sobie również wizje. One też zobowiązały go do zaprzestania. Z trudem i niechęcią oderwał się od niej.
–Co się stało?
–Nie mogę. Wybacz, bardzo chcę, ale nie mogę. – oderwał się od niej i zaczął z powrotem się ubierać. – Lepiej będzie, jak już pójdę.
–Nie idź, proszę. – wstrzymał się z ubieraniem. – Zrobię herbaty, ogrzejesz się, pogadamy.
–No dobra.
Aleksa i Joe zdjęli kurtki i weszli do kuchni. On usiadł przy stole i patrzył jak nalewa wodę do czajnika, kładzie go na gazie, wyjmuje herbatę i kubki z szafki i nasypuje trochę herbaty do nich obu. Potem usiadła naprzeciw niego. Patrzyli sobie prosto w oczy, a ich twarze były blisko, ale nie spotykały się. Im obu przynosiło to dużą przyjemność i pozwalali sobie na to często.
–I co ja mam teraz z tobą zrobić, co? – powiedziała do niego. – Sam nie weźmiesz i drugiemu nie dasz.
–Ale dałem. Miałaś coś powiedzieć o Jacku. Dokończ.
Przez chwilę zastanawiała się, co chciała wtedy powiedzieć.
–Chciałam powiedzieć, że kiedy Jack do mnie przyszedł, był na skraju załamania. Wyjrzałam wtedy przez okno, bo usłyszałam hałas i zobaczyłam jak Jack szarpie się na dole z Rickym. Niewiele myśląc, zeszłam na dół. Tam albo Ricky przystawiał nóż do szyi Jackowi, albo próbował go oderwać... sama już nie wiem, ale czym prędzej rozdzieliłam ich i oderwałam go od szyi Jacka. Był zalany, jak zwykle, więc zaprowadziłam go do siebie, żeby ochłonął. I tam zaczął mi wszystko opowiadać. Mówił, jak się czuje, że jego życie nie ma sensu, że wszyscy wokół układają sobie własne życie i idą na przód, a on wciąż tkwi w tym bagnie, sam nawet nie wie po co. I wtedy dobrze go rozumiałam, bo sama się tak czułam. Mówiliśmy wtedy, że jesteśmy jak te śmieci, do których każdy brzydzi się podejść; jak ptaki w otwartych klatkach, ale nie chcemy wyfrunąć z tych klatek z obawy, że nie ma dla nas żadnej przyszłości i nie warto się narażać. I wtedy Jack zawarł ze mną umowę. Powiedział, że spróbuje się podnieść z tego śmietniska, jeżeli ja spróbuję także. Pomyślałam wtedy: „A co mam do stracenia? Najwyżej jeszcze raz wyląduję w tym samym miejscu.” No i spróbowałam. I jakoś do tej pory żyję. Ale gdyby nie Jack, nigdy bym się nie podniosła.
Kiedy tak mówiła, Joe miał całą sytuację jak na dłoni. Tak po prostu musiało się stać. Gdyby nie Jack, Aleksa nie siedziałaby teraz z nim tu i nie rozmawiała o córce, którą miała adoptować, a on musiałby sam dalej ciągnąć ten wózek, na którym dotychczas obaj jechali, bo... bo Jack nie byłby już nigdy sobą.
Poza tym, Jack niestety miał rację. Joe miał Evitę i Aleksę, Aleksa miała dzięki Jackowi Conchitę, Danny... kto go tam zresztą wie – nigdy się nie afiszował ze swoimi sprawami sercowymi, ale Joe nigdy nie widział, by był samotny. John miał swoją rodzinę, a Jack... na początku Jessika go zostawiła, potem on sam zaczął sobie układać życie, stracili zupełnie kontakt z Dannym... Jack był sam i nie widział sensu życia. A teraz nawet Michelle nie dała mu szansy. „Cholera, gdybym był w jego położeniu, też piłbym jak wielbłąd.”
–On został teraz kompletnie sam. – powiedział Joe – Oczywiście, że ma nas, ale to nie rozwiąże problemu. Naprawdę, boję się, że coś sobie zrobi. Zwłaszcza, że jest pewna kobieta, na której mu bardzo zależy. I właśnie dziś dała mu kosza. I dziś rano znowu się spił.
–Nie dziwię się.
–Będę mu pomagał, jak umiem, ale on sam musi podjąć decyzję, co dalej z tym wszystkim zrobić.
W tym czasie zabulgotała już woda na gazie. Aleksa wstała, by zalać nią herbatę. Kiedy wróciła, postanowiła zmienić temat.
–Dlaczego nie chcesz ze mną spać? Mówiłeś, że jestem piękna.
–Bo jesteś. Ale dużo się w moim życiu zmieniło ostatnio. Widzisz... żenię się – Aleksa odskoczyła, zakryła rękami usta i kręcąc głową roześmiała się cicho. – Tak, to możliwe. – mówił uśmiechając się.
–Gratulacje. – Aleksa znów przybliżyła się, wzięła jego ręce w swoje. – Naprawdę gratuluję ci. Kto jest wybranką?
–Evita.
–Sekretarka Croucketa?
–Najpierw była sekretarką Lighera. Załatwiała jego brudne interesy i za to siedzi.
–Ile dostała?
–Dwa lata. Miała mieć rok darowany, ale narozrabiała i przedłużyli jej karę o pół roku. Rozmawiałem z nią o tobie i zaakceptowała cię. Evita ma taką swoją hierarchię, według której grupuje ludzi. I ciebie zaliczyła do najbliższej rodziny. Dała mi nawet pozwolenie na sypianie z tobą. Nazywa cię drugą narzeczona.
–Dziwna kobieta.
–Mhm, jest dziwna i pokręcona i za to ją kocham. Nie jest ani prosta ani za bardzo skomplikowana, wszystko ma poukładane według swoich wartości.
–Podoba ci się to?
–Tak, chcę się jej nauczyć na pamięć i nie zamierzam jej zmieniać. Ani ona mnie. Poza tym, rozmawialiśmy ze sobą i oboje przyznaliśmy, że nie będziemy się ograniczać pod żadnym względem, bo oboje zwariujemy.
–Dziwna z was para.
–Ale jedyna taka pod słońcem.
–Mówisz, że dała ci przyzwolenie na spanie ze mną?
–Tak.
–I dlaczego nie chcesz z tego skorzystać?
Kiedy Aleksa to mówiła, rozsunęła kolanem jego kolana. To było bardzo przyjemne. Dreszcz i pieczenie znowu przeszły mu po karku i przez chwilę się nawet zastanawiał, czy by jednak faktycznie nie skorzystać z przyzwolenia, ale końcu wysunął nogi spod stołu i spojrzał na nią poważnie.
–Nie.
–Nie? – popatrzyła na niego zaskoczona i smutna.
–Nie. – powtórzył twardo, jakby chciał siebie samego przekonać.
–Ale dlaczego?
–Bo cię kocham, nie rozumiesz? Nie chcę się z tobą pieprzyć, chcę cię kochać. A ty zasługujesz na miłość z prawdziwego zdarzenia. – mówił to gwałtownie i głośno, prawie krzyczał. Aleksa miała łzy w oczach. Przysunął się z powrotem. Otarł je z jej policzków i spuścił z tonu. – Aleksa, nie zrozum mnie źle. Bardzo tego chcę, ty wiesz już jak bardzo. Mógłbym teraz zerwać z ciebie wszystkie ciuchy i tak wyobracać że nie mogłabyś siedzieć przez tydzień, zwłaszcza, że Evita mi na to pozwoliła. Ale co to da? Przez to za tydzień będziesz jeszcze bardziej samotna, a mało tego, będziesz się czuła porzucona i wykorzystana przez faceta, który żeni się z inną. Kocham cię i dlatego nie chcę cię wykorzystywać w ten sposób. Przez całe życie kradłem, oszukiwałem, wyłudzałem, zabijałem... nie chcę tak więcej.
–I dlatego układasz sobie życie z tą dobrą?
–Ona nie jest dobrą kobietą i dlatego do siebie pasujemy. Przykro mi, ale z was dwóch wybrałem Evitę. I jej chcę się trzymać, pogódź się z tym. Ja jestem takim samym draniem jak ona, inaczej nie powiedziałbym ci tego wszystkiego wprost. – płakała teraz otwarcie. Wstał, podszedł do niej, podniósł z krzesła i przytulił ją. Herbata stała zapomniana. – Znajdziesz swoją miłość. Wierzę w to. – W tej chwili poczuł ogromną senność. – Aleksa, muszę się przespać, choć na parę godzin. Nie śpię od przeszło doby, a powieki mi same opadają.
Aleksa bez słowa poprowadziła go za rękę do sypialni.
–Tu się możesz położyć. – podszedł do łóżka, położył się na nim i zwinął w kłębek. Zamknął oczy. Poczuł jeszcze Aleksę kładącą się tuż przy nim. Odwrócił się do niej, przytulił ją. Nastała cisza i upragniony sen nadszedł. Zanim zasnął usłyszał jeszcze w tej ciszy delikatne: „dziękuję”.
Obudziło go potrząsanie. Ktoś potrząsał jego ramieniem. Otworzył oczy, przeciągnął się i zobaczył, że stoi przy nim jakaś dziewczynka. To musiała być Conchita. Spojrzał na Aleksę – ciągle spała, przytulona do niego.
–Przepraszam – szepnęła – nie chciałam was budzić, ale czas mija, a ja zrobiłam się już trochę głodna, więc...
Wtedy Aleksa obudziła się.
–Conchita? O Boże, zapomniałam o tobie na śmierć!
–To ja nie będę wam już przeszkadzał. Pójdę już.
–Nie przeszkadza pan. A w każdym razie, nie wypuszczę pana głodnego. Zrobiłam już spaghetti. Zje pan z nami. – komenderowała.
–Jak każesz. – uśmiechnął się – Jestem Joe. – podał jej rękę.
–Conchita. – uścisnęła mocno jego dłoń – No to zapraszam.
–Ty sama? Zrobiłaś spaghetti? – spytała zdziwiona Aleksa.
–A co w tym trudnego? Wrzucić czosnek i pomidory na patelnię i zagotować makaron?
–Jest samodzielna. Z nią nie zginiesz. – zwrócił się do Aleksy.
–Chodźmy jeść. – powiedziała zmieszana Aleksa.
Kolacja upłynęła w przyjemnej i swobodnej atmosferze. Było koło osiemnastej, kiedy wychodził od Aleksy. Przy pożegnaniu szepnęła mu jeszcze: „Odwiedzaj mnie, kiedy będziesz chciał. Mam zawsze otwarte drzwi.” Uśmiechnął się i kiwnął głową na znak, że się zgadza. Kiedy wyszedł, wiatr już ustał, a powietrze było cudownie świeże. Był wyspany, najedzony i w dobrym nastroju. Sam się do siebie uśmiechał idąc po ulicy.
Wydawało mu się, że między nim i Aleksą nawiązuje się coś o wiele głębszego niż zwykłe pożądanie. Dotychczas, kiedy tylko poczuli na siebie ochotę, rzucali się na siebie jak wygłodniałe wilki. Taka sytuacja nastąpiła również dzisiaj. Ale po raz pierwszy zdecydował wbrew sobie, że tak więcej nie będzie. „A może za mnie zdecydował mój aniołek?” To nie było ważne. Ważne, że zrozumiał, jak bardzo powinien być wdzięczny Jackowi za to, że wyciągnął ją z tego dołka, w którym tkwiła. A seks z nią to mała cena za to, że pomógł im obojgu zrozumieć, jak bardzo się kochają.
Tyle, że Jack nie ruszył się ani na jotę. Nadal tkwił w dole i co gorsza, naprawdę nie miał stamtąd wyjścia. Było mu go bardzo żal, bo jego życie w tej chwili naprawdę straciło sens. Nawet Michelle mówiła, że nie chce żałować. „Czego do cholery ona nie chciała żałować? Chyba tak naprawdę nie chciała się wiązać z Jackiem ze względu na to coś. Przestraszyła się tego i to mocno.”
Tak rozmyślając trafił do hotelu. Kiedy wchodził na górę, usłyszał jakiś hałas w pokoju Jacka. Dochodziło do niego jakieś szuranie. Poszedł w tamtą stronę i zajrzał do jego pokoju. To Jack pakował torbę.
–Co się stało?
–Muszę wyjechać na kilka dni. – mówił pakując ostatnie rzeczy. Joe wszedł i zamknął drzwi.
–To przez Michelle?
–Muszę sobie z tym sam dać radę. Jak sądzę, wszystko słyszałeś, panie gumowe ucho. – Joe potwierdził – Więc wiesz, jak się teraz czuję. – Joe domyślał się. Pomimo wypicia prawie skrzynki piwa, Jack sprawiał wrażenie trzeźwego. – Nie będę w stanie wam pomóc. Muszę najpierw sobie sam pomóc. – zapiął torbę, wziął i podszedł do drzwi.
–Mogę coś dla ciebie zrobić?
–Odsuń się od drzwi. – Joe tak zrobił.
–Gdzie jedziesz?
–A gdzie mam jechać? – zapytał Jack i zniknął na parterze.
–Do Nathana. – dokończył Joe.
Tego wieczoru w barze Joe zjawił się sam. Usiadł przy stoliku przy oknie, tam gdzie zwykle, zamówił piwo i czekał na Michelle. Kiedy zjawiła się, pstryknął palcami na barmana i gestem zamówił jeszcze jedno. Usiadła ciężko naprzeciwko niego, ale nic nie mówiła i nie patrzyła na niego. Sprawiała wrażenie, że jest tu tylko ciałem, a jej myśli biegły w zupełnie innym, nieznanym kierunku. Mrugała oczami i oblizywała usta, po czym znów je zaciskała i zagryzała wargi. Joe tylko patrzył. Również milczał i pił. Dopiero, kiedy barman podał piwo, wzięła je i natychmiast duszkiem wypiła parę dużych łyków.
–A gdzie Jack? – zapytała.
–Wyjechał na parę dni. Obiecał, że potem wróci. – siedziała zagapiona w jakiś punkt przed sobą. Na twarzy miała wyraz nieobecności i smutku, z czasów, kiedy Jack pracował z innymi policjantami – Michelle, słyszysz mnie?
–Co?
–Mówiłem, że musiał wyjechać. Wróci za parę dni.
–To dobrze, dobrze. – spuściła wzrok, skrzywiła twarz i ukryła w dłoniach lecące łzy. – Przepraszam, to pewnie z przemęczenia.
Joe nie skomentował. Odwrócił wzrok i wpatrzył się w szybko spadające krople z dziurawej rynny po drugiej stronie ulicy. „Nadchodzi odwilż. Będzie dobrze.” – pomyślał i uśmiechnął się lekko.
20. Nowi rekruci
Zło w Cravenie wcale nie kryło się w ruinach ani w dokach, bo wiedziało, że to będą dwa pierwsze miejsca, w których Jack i Joe pojadą go szukać. Musiał się ukryć gdzieś, gdzie nigdy nie wpadną na jego trop. Dopóki miał w kieszeni piersiówkę z whisky, nie musiał się trzymać rzeki. W razie czego, wystarczyło, żeby ją wylał. Pojechał więc najpierw furgonetką do doków. Tam potraktował paralizatorem i pałką zaskoczonych strażników i zostawił ich w wozie. Wysiadł, poszedł do tyłu, otworzył drzwi furgonetki i powiedział do zaskoczonych więźniów:
–Wysiadka. Mam dla was dobrą wiadomość – jesteście wolni. – żaden z nich się nie ruszył. – No, co jest, do kurwy nędzy? Mam wam wysłać specjalne zaproszenie? Stan, wyłaź i pomóż mi z nimi. – kiwnął głową na dwóch strażników.
–Kim ty jesteś człowieku? – zapytał Stan.
–Nie poznajesz mnie? A Croucketa pamiętasz?
–O kurwa, to pan, szefie? – zaklął zdziwiony, a Craven kiwnął głową.
–Co tu jest grane? – zapytał Pete
–Ty nie musisz wiedzieć. – powiedział do Pete'a Craven.
–Panie Craven, to pan? – zapytał Tom.
Craven zaśmiał się.
–Czy gdybym był Cravenem, mówiłbym do was takim językiem? Jeszcze chwilę tak pogadamy i wrócicie tam, skąd przyszliście. A jak nie chcecie gnić w kiciu, to jazda do roboty. – Stan wyszedł z furgonetki. – Pomóż mi z nimi. Trzeba ich związać i zakneblować. Pistolet rozmontować i wyrzucić na złom. Wy się tym zajmiecie. – podał Tomowi spluwę.
–Jak ja mam to zrobić?
–Gówno mnie to obchodzi, kiedy z nimi skończymy, ma być w kawałkach.
–Szefie, – zwrócił się do niego delikatnie Stan – chyba trzeba by ich przeszkolić. Oni gówno wiedzą.
Craven uderzył go w twarz.
–Jak nie chcesz stracić języka w gębie, to się pilnuj, jak do mnie mówisz. – warknął.
–Przepraszam. – szepnął Stan.
–Ale rację masz. Oni gówno wiedzą. Będziesz musiał ich sam przeszkolić. Masz dwa dni, żeby pokazać im wszystko, co muszą wiedzieć.
–Oni nawet nie potrafią porządnie zacierać śladów, a co dopiero strzelać do ludzi.
–Jakbyśmy mieli więcej czasu, to bym ci go dał, ale mamy tylko te dwa dni, począwszy od teraz. A więc zaczynaj.
Stan poszedł do drzwi doku. Po chwili wrócił ze sporym głazem.
–Macie. – podał głaz Petowi – Tym go rozwalcie. Lepszego pomysłu nie mam w tej chwili, a nie mamy nawet śrubokrętu.
–A dlaczego mamy go rozwalać? Przecież możemy go wrzucić do rzeki. – spytał Pete
Craven pochylił tylko głowę i nic nie odpowiedział.
–Bo wtedy znajdzie go policja za pomocą wykrywacza metali, a jak rozwalimy go w drobny mak i rozrzucimy po okolicy, to w życiu go nie znajdą i się nie domyślą, że coś tu miało miejsce. I wy macie go rozwalić. – wyjaśnił Stan
–A może przejedziemy go? No, ten pistolet. – zaproponował Tom, ale natychmiast dostał w twarz, tak samo jak Stan.
–Gumowe opony nie zniszczą metalu, nawet, jeśli ważą tonę. Już prędzej ten kamień coś zrobi. Brać się do roboty, chodź Stan.
Stan podszedł do furgonetki z Cravenem. Wyciągnęli ciało pierwszego strażnika. Ciężko oklapło na betonową podłogę. Craven przewrócił go na plecy. Stan wyciągnął z warsztatu grubą linę, związał go i zakneblował kawałkiem szmaty. W międzyczasie słychać było trzaskanie kamienia o metal. Kiedy powtórzyli to samo z następnym strażnikiem, podeszli do nich, żeby sprawdzić, co udało im się zrobić. Osiągnęli tyle, że porysowali pistolet i sprawili, że popękał w kilku miejscach. Craven potarł czoło, żeby pokazać, jak bardzo wstyd mu za tą robotę. Stan tylko westchnął ciężko, wziął pistolet i wyrzucił daleko do rzeki.
–Od razu przepraszam szefie; wiem, że zrobiłem błąd, ale w tej chwili brak nam narzędzi i czasu; nic innego nie mogłem zrobić.
–Wiem. Teraz gliny go na bank znajdą, ale mi też nic lepszego nie przyszło do głowy. Koniecznie musisz ich przeszkolić. Zaczynaj.
Stan chrząknął.
–Z całym szacunkiem szefie, ale jest po północy i do nich nic teraz nie dotrze. Muszą się wyspać.
–Ok, niech się wyśpią. Ale przedtem czeka ich ich pierwsze zadanie. Idź po pistolet drugiego strażnika – zwrócił się do Stana. Kiedy Stan posłusznie poszedł do wozu, zwrócił się do obu przerażonych chłopaków. – Nawet nie próbujcie uciekać. Pamiętajcie, że ludzie nie wiedzą, że siedzę z Cravenie. W każdym momencie mogę wszcząć alarm i zeznać, że widziałem dwóch zbiegłych więźniów, w tym jednego skazanego na karę śmierci. – kiedy Stan wrócił z pistoletem, powiedział – Podaj go Najpierw Petowi. A teraz możesz sobie wybrać strażnika, którego zabijesz.
–Nie chcę. – Pete zaczął się trząść. – Proszę, nie. – zapłakał.
–Rób, co mówi, bo za chwilę sam zginiesz. – przekonywał go Stan.
–Nie chcę umierać, ale nie jestem mordercą. – skomlił Pete.
–To za chwilę twój kumpel będzie martwy. – Craven chwycił Toma za gardło i przystawił mu lufę do skroni. Tom wcale się nie bronił. Zamknął tylko oczy i miał nadzieję że wkrótce wokół niego zrobi się cicho i ciemno już na zawsze.
–Nie, niech pan tego nie robi.
–To zrób, co do ciebie należy. – nakłaniał go Stan
Pete wziął drżącą ręką pistolet od Stana i wycelował w pierwszego strażnika.
–No dalej, strzelaj, albo zrobię w nim wielką dziurę. – Craven wskazał pistoletem na Toma.
Pete zacisnął powieki i wystrzelił. Huk rozszedł się echem po całym doku, a potem słychać już było tylko cichy szloch klęczacego Pete'a.
–Dzielny chłopczyk. – powiedział cicho Craven i wypuścił Toma. – Myślałeś, że jesteś zły, bo sprzedałeś parę działek kokainy i marychy małolatom? Teraz już wiesz, co to znaczy prawdziwe zło. Teraz ty – zwrócił się do Toma.
Stan w milczeniu podniósł pistolet, który wypadł z ręki Pete'a i wręczył go Tomowi. Tom, który już gościł zło w sobie poprzednio, wiedział, na co naprawdę je stać, a zło pożarło już część jego słabej osobowości. Dlatego bez skrupułów odebrał pistolet z rąk Stana i z miejsca wypalił do drugiego strażnika. Kiedy Pete to zobaczył, przestał płakać.
–Tom? Co się z tobą stało?
–Już lepiej nic nie mów, fajtłapo. – wycedził przez zęby.
–No i? Jaka jest twoja pierwsza ocena? – zapytał Stana Craven.
–Z Toma chyba coś będzie. Ma szansę zostać niezłym zabijaką. Natomiast Pete – pokręcił głową.
–Rozumiem. Ale pamiętaj też, że pomyliłeś się co do Jacka. Myślałeś, że nie da rady być moim najemnikiem, tymczasem to jeden z nielicznych, którzy przetrwali i dają sobie radę.
–Nie ważne, obaj mamy nad sobą wyrok śmierci.
–Ale on przedłużył go sobie go końca życia. A ty nadal żyjesz tylko dzięki mnie.
–To co miałem zrobić, szefie? Miałem iść na współpracę z policją? Tak jak Jack i Joe? I wykonywać robotę za tych patałachów do końca życia?
–Nie mówię teraz o tobie, durniu, tylko o nim. Ty podjąłeś najlepszą w twojej sytuacji decyzję, ale to nie o to mi chodzi. Po prostu go nie doceniłeś. Na razie zostawię Pete'a z nami. Może się nam przydać tak samo jak Jack kiedyś. Na razie musimy zwinąć jakiś duży wóz, zatrzeć wszystkie możliwe ślady i zadbać, żeby o świcie ci dwaj mogli się skupić dość długo. Masz dwa dni, żeby nauczyć ich tego, na co wy wszyscy mieliście lata.
–Będzie ciężko, szefie.
–Zgadnij, co mnie to obchodzi. Od teraz to ty jesteś za nich odpowiedzialny. To są dwaj nowi rekruci i są pod twoją opieką.
Stan zrobił wszystko, co Craven mu kazał. Pozbył się obu pistoletów, szmatą z warsztatu powycierał wszystko, co mógł, żeby wytrzeć odciski palców, kazał chłopakom przebrać się w ciuchy znalezione w warsztacie. Razem z Petem i Tomem zawinął ciała strażników w rybackie sieci znalezione w warsztacie. Wszystko to wyrzucił do rzeki. Oczywiście spaliłby to, gdyby miał taką możliwość, jednak na ognisko nie mógł sobie pozwolić, a pieca tu nigdzie nie było.
Zajęło im to jakieś dwie godziny. Było już naprawdę późno, kiedy Craven powiedział:
–Może być. Nie jest idealne. Gliny na pewno stwierdzą że tu byliście, ale nie będzie przynajmniej dowodów na to, że cokolwiek zrobiliście. Ale i tak już więcej nie zrobicie, a czas ucieka. Znalazłem dla nas odpowiedni wóz, chodźcie. – poszli za Cravenem i dotarli do wielkiego, czarnego vana.
–Włam się do niego i będziemy mogli się wszyscy wyspać. Nam też się to przyda.
–Jasne szefie.
Zło w Cravenie wyczuwało, że nie tylko Pete i Tom, ale Stan również omdlewa z wycieńczenia. Nawet ciało Cravena, które posiadało, nie było już sprawne. Stan włamał się do samochodu, wszyscy weszli do auta, pozamykali się od środka szczelnie i niemal natychmiast wszyscy zasnęli.
Następnego dnia, kiedy prokurator wołał do siebie Jacka, Joego i Michelle, pierwszy w skradzionym samochodzie zbudził się Craven, a zaraz po nim Stan. Chłopaki spali nadal. Stan siedział za kierownicą. Ziewnął szeroko, przeciągnął się, przetarł oczy i spytał:
–To co teraz, szefie?
–Jedziemy. Kieruj się na obrzeża miasta.– Stan sięgnął do tyłu, by zbudzić chłopaków, ale Craven go powstrzymał. – Nie budź ich, musimy pogadać. Lepiej, żeby nas nie słyszeli. A teraz ruszaj. – Stan ruszył, a Craven kierował go i mówił cicho, żeby nie zbudzić ich. – Wiesz, że jesteś teraz w mojej mocy. I że tylko ja mogę cię skutecznie obronić przed glinami. – Stan kiwnął głową – Znasz mnie i wiesz, że wykorzystam cię teraz do swoich celów. – Stan znów kiwnął głową – Potrzebuję was, żeby dotrzeć do Jacka. Nie potrzebuję was i tego gnoja, w którym siedzę, tylko ciała Jacka. Nie możesz mi w tym przeszkodzić, bo wystarczy mój jeden telefon i wszyscy się dowiedzą, że przetrzymujesz mnie jako zakładnika i każesz mi robić to wszystko.
–Wiem i przyjmuję to do wiadomości. Moje życie zresztą i tak nie ma większego sensu. Mam tylko jedną prośbę.
–Ho, ho, nawet wiem już jaką. Tak, będziesz mógł się zemścić na Joem i na tej suce za to, że cię wsadzili do paki. Gwarantuję ci to. – Craven roześmiał się cicho – I tak mi nie wierzysz. Ale nie masz wyjścia. Musisz mi służyć.
–To nie ma znaczenia, czy muszę, czy nie. I tak nie mam nic innego do roboty. No i nic więcej nie umiem.
–Zrobiłeś się pokorny, Stan. Ale to bardzo dobrze. Przynajmniej wiesz, gdzie twoje miejsce, ty nędzny kundlu.
Nie odzywali się do siebie więcej. Craven kazał się zatrzymać Stanowi w jednej z niezamieszkałych, pustych uliczek, pełnej małych, opuszczonych betonowych budynków po fabrykach.
–Stań tu. – wskazał na betonowy szary blok z dziurami po oknach i drzwiach. – Obudź ich teraz. Tu ukryjemy wóz, a sami rozejrzymy się po okolicy. Każesz chłopakom coś ukraść, włamać się, a przy okazji zabić paru ludzi. Tym razem oni sami wybiorą ofiary.
Wszyscy wysiedli z wozu, Stan zamknął go i stanęli przed wyjściem.
–Musimy mieć z czego strzelać. – powiedział Stan.
–Wiem, – powiedział Craven – musicie mieć jakąś porządną broń. I nawet wiem, skąd ją zdobyć. Chodźcie za mną.
–To ma być pierwsze zadanie dla chłopaków?
–Tak.
Szli aż do końca wąskiej, ale długiej uliczki, skręcili w lewo i dalej szli. Zatrzymali się przed ostatnim domem, który przylegał do ciemnego, gęstego lasu. O świcie dom i las wyglądały upiornie. Zło czuło, jak Tom i Pete zaczynają się bać.
–Dobra, lalunie, teraz wejdziecie do tej stodoły...
–Ale to Stan miał kierować akcją. – powiedział Pete, za co Craven od razu wymierzył mu sążnisty policzek. – Po pierwsze szczylu, nie przerwa mi się. A po drugie, Stan się nie odzywa, bo wie, że mam natchnienie. A jak mam natchnienie, to mi się nie przerywa, jasne?
–Jasne. – powiedział Pete masując obolały policzek. Wtedy Craven walnął go w drugi. Pete aż się skulił.
–Jasne szefie.
–Jasne, szefie. – powiedział Pete, bliski płaczu.
–Teraz włamiecie się obaj do tej stodoły tam. Tam jest składowisko najlepszej broni myśliwskiej, jaką możecie sobie tylko wymarzyć. Właściciel jest zapalonym myśliwym. Akurat wziął wolne, popił wczoraj i śpi jeszcze smacznie w łóżku, więc macie tę ulgę, że może was nie usłyszeć. Ale jeśli was przyłapie na gorącym uczynku, to my wiejemy, a wy zostajecie tu sami na jego pastwę i na pastwę glin. Zrozumiano?
–Tak jest, szefie. – powiedział ponuro Tom.
–No, to do roboty. Już.
Tom i Pete weszli za parkan. Robili już nocne włamy do aptek, a więc mieli trochę wprawy. Ale nigdy jeszcze nie włamywali się do stodoły myśliwego, by ukraść jego broń, a tym bardziej o świcie. Korzystając ze snu myśliwego, podeszli do stodoły i zobaczyli, że drzwi są lekko uchylone. Tom chciał wejść od razu, ale Pete go zatrzymał.
–Tom te drzwi są otwarte i pewnie były otwarte całą noc. To może być jakaś pułapka.
Tom obejrzał drzwi. Faktycznie, był do nich przymocowany jakiś sznur. Pete sprawdził deski w drugim skrzydle – jedna z nich była luźna na tyle, by ją przesunąć. Zrobił to i obaj weszli do środka. Spojrzeli w górę. Sznur był przymocowany gwoździem do rogu drzwi, ciągnął się do krokwi nad drzwiami, a potem do głównej krokwi stodoły, a na końcu zaczepiony był do olbrzymiego pala. Gdyby Tom pociągnął drzwi mocniej, ściągnąłby pal prosto na siebie, ogłuszyłby obu, a hałas zaalarmowałby właściciela.
–Mało brakowało. Dzięki Pete.
Teraz rozejrzeli się dookoła. Pomimo wstającego słońca, na około było ciemno. Jedynie przebłyski uwidaczniały mnóstwo niesprzątniętego siana na klepisku. Tom wskazał głową następne drzwi.
–To pewnie tam. – powiedział i chciał ruszyć w ich stronę.
–Poczekaj – zatrzymał go znowu Pete. – Tu może być tego więcej.
–Czego?
–No wiesz, pułapek. Tu jest za dużo siana na podłodze. Czekaj, daj jakiś kij. – Tom rozejrzał się wokół. Znalazł widły i podał je Pete'owi. Jak tylko przejechał widłami po sianie, trzasnęło przynajmniej kilka metalowych szczęk. – No, ładnie byśmy się urządzili. Ten gość ma niezłego zajoba na punkcie wrogów i pułapek. Ciekawe, co jeszcze wykombinował. – Pete chodził dalej i sprawdzał pułapki. Aż w końcu, kiedy nie było słychać ani jednej, znaleźli się pod samymi drzwiami. Pete obejrzał dokładnie zamek i drzwi, ale nie spostrzegł niczego podejrzanego. – Masz jakiś drucik, albo coś? – zwrócił się do Toma. – zawsze nosisz coś takiego przy sobie.
–Ale nie jestem już w swoich starych dżinsach. Tam miałem swój skarbiec.
–To wymyśl coś, mam za ciebie wszystko robić?
Tom szukał i znalazł stary zardzewiały gwóźdź do podków w sianie.
–To musi ci wystarczyć. Więcej nie mam.
Pete westchnął ciężko, ale wziął gwóźdź z rąk Toma i zaczął nim poruszać w zamku. Ku jego zaskoczeniu, zamek po kilku ruchach puścił i drzwi się otworzyły. Niecierpliwy Tom chciał je szeroko otworzyć, ale Pete go w porę odsunął.
–Ocipiałeś? Przecież tu też coś może być! Te drzwi za łatwo się otworzyły!– syknął do Toma. Wziął widły, stanął z boku i ostrożnie otworzył nimi drzwi. Ze środka wyleciało całe mnóstwo ostrych strzał, które wbiły się w słupy przed drzwiami lub pospadały na podłogę. – Mówiłem ci, że to jest niebezpieczne. Teraz możemy wejść.
Weszli ostrożnie do środka i znaleźli istny raj dla strzelców. Broń wszelkiego rodzaju i kalibru czekała na nich, a pod spodem w specjalnej szafce pyszniły się metalowe pudła z nabojami. Wszystko to zrobiło na nich ogromne wrażenie, ale chłopcy byli obyci jedynie w sześciostrzałowych, krótkich rewolwerach z popularnych sklepów z bronią i nie wiedzieli, co z tym naprawdę mogą zrobić.
–Myślisz, że to wszystko jest naładowane?
Tom wzruszył ramionami.
–Trzeba wypróbować. – wziął jedną ze strzelb ze ściany i wymierzył w Pete'a.
–Kompletnie ci odbiło? – wyrzęził przerażony Pete.
–Doprowadziłeś mnie tu, teraz nie jesteś mi już potrzebny. Na razie, frajerze.
–A pomyślałeś, jak się stąd beze mnie wydostaniesz? Widzisz? Jestem ci potrzebny, bo w przeciwieństwie do ciebie, myślę i patrzę, zanim coś zrobię. Beze mnie nawet byś tu nie wszedł, jełopie.
Tom chwilę pomyślał, a końcu podniósł strzelbę i pociągnął za spust. Wypalił z ogromnym hukiem dziurę w składziku.
–Fajnie, on zaraz tu zejdzie i się nie pozbieramy przed nim. – krzyknął Pete.
–Może ty się nie pozbierasz, bo ja tak. – Tom wyszedł ze składu i ruszył przed siebie na schody.
–Tom, co ty zamierzasz... – Pete chciał dokończyć, ale nie zdołał, bo drzwi na górze otworzyły się szeroko i rąbnęły z hałasem o ścianę. W drzwiach stanął właściciel domu ze strzelbą przy oku, gotową do wystrzału.
–Już nie żyjecie. – mruknął. Tom w tej chwili wypalił do niego tylko raz, bez słowa ostrzeżenia, a tamten runął po schodach jak długi i spadł tuż przed nim. Tom dyszał, ale nie ze zmęczenia.
–O kurwa, to lepsze niż seks z Sarą. – powiedział. Pete spojrzał na mężczyznę. Jego skrwawiona klatka piersiowa wciąż się unosiła. Wziął strzeblę z rąk oniemiałego Toma i wypalił ponownie do leżącego mężczyzny. Tym razem go dobił.
–Rzeczywiście, to nawet fajne.
Wtedy na schodach pojawił się Craven, a za nim Stan.
–No i co, chłopaki? – mówił, schodząc bez obawy – Tak myślałem, że będzie fajnie. Nie Tom? Fajne jak wszyscy diabli. – powiedział, kiedy zszedł na dół. Wydaje mi się, że już załapaliście obaj, o co w tym wszystkim chodzi. A więc tak: widziałem, jak pracujecie obaj. Tom, ty jesteś odważniejszy niż Pete i podejmujesz łatwiej ryzykowne decyzje. Ale za to masz siano we łbie i gdyby nie Pete, już byłoby po was obu. Pete, niezła z ciebie trzęsidupa, ale za to masz olej w głowie, którego brakuje Tomowi. No i nieźle potrafisz się wybronić w razie zagrożenia. Ale obaj się nadajecie do tej roboty, a nie tylko Tom, jak sugerował ten ptasi móżdżek. – wskazał głową na Stana. – I macie ze sobą współpracować. Inaczej zginiecie marnie z czyjejkolwiek ręki. Sprzątnijcie to ścierwo. – kopnął lekko ciało myśliwego.
–Mogę zadać pytanie, szefie? – spytał onieśmielony Tom.
–Strzelaj.
–Pan się nie boi, że pana ktoś zastrzeli?
–Ja? – wskazał ręką na siebie i roześmiał się głośno. Śmiał się jeszcze chwilę, a potem nagle spoważniał i uderzył Toma tak, że ten wywrócił się. Po chwili wstał i zaczął ściskać siniejące oko, a Craven wydusił z nienawiścią. – Nie powinieneś zadawać tak głupiego pytania. Zwłaszcza ty. Pete, powiedz mu dlaczego.
–On... to znaczy szef się może przenosić przez wodę albo przez inną ciecz. Przecież przez to przez rzekę wśliznęła się w ciebie ta czarna mgła z ciała tego czarnucha. – powiedział pokornie Pete.
–Pete, spadłeś mi z... no w każdym razie cieszę się, że tu jesteś. A ty Stan masz głowę do ocen jak wieśniak do sztuki nowoczesnej! Nie doceniłeś tego chłopaka! – krzyczał Craven. – Brawo, Pete, przydasz mi się jeszcze. A ty się tak nie trzęś, tracisz image. Chyba nie zrobiłem czegoś, co by cię jeszcze nie spotkało. – poklepał przestraszonego Toma po karku. – Jeszcze nabierzesz rozumu. No, czuję, że wam się to spodobało, co? Chcecie jeszcze trochę potrenować? – obaj kiwnęli głowami. – Jasne, że tak, głupie pytanie. No to chodźcie, macie dla siebie całą tą wioskę. Możecie strzelać od rana do wieczora. I pamiętajcie: żadnego kontaktu fizycznego z ofiarą. Sara była ostatnią ofiarą, którą w jakikolwiek sposób dotykaliście, jasne? – kiwnęli głowami. Aha i nie zostawiamy żadnych świadków. Stan, chodź tu. – Stan zszedł obojętnie – Pokaż im teraz, do czego służy prawdziwa broń. I jak się ją obsługuje. – wszyscy weszli do składziku. Stan wziął broń z rąk Pete'a, obejrzał ją i zaczął tłumaczyć. Zaczął się krótki kurs szybkiego zabijania.
21. Historia Judith
Michelle siedziała w swoim krześle nieprzytomna z żalu do siebie i szukała racji i usprawiedliwienia dla swojej porannej decyzji. I nie znalazła nic oprócz strachu. Joe o tym wiedział. W innych okolicznościach przyszedłby jej z pomocą, ale teraz ścigali się z czasem i złem, więc wypalił ostro:
–Przestaniesz się mazać? Nie wiem, co tam przeżywasz, ale weź się w garść i myśl, gdzie to cholerstwo mogło pójść.
Michelle pociągnęła nosem, wyprostowała się i otarła oczy.
–Jasne. Musimy teraz nad tym myśleć.
Znów zamyślili się.
–Wybrał Cravena – powiedziała po przerwie – Dlaczego akurat jego? Przecież mógł zostać w Tomie. Byłoby mu łatwiej. Albo w Rickym.
–Ricky i Tom to małe płotki. – odparł Joe – Nie doszli w życiu do niczego wielkiego. To z Bryanem doszedł do wielkich pieniędzy. Craven też doszedł do wielkiego majątku. I to sam.
–A więc wybiera bogatych?
–Jack wcale nie jest bogaty, a jednak go wybrał.
–Jack jest jego synem.
–I po trosze jest taki jak on. Rządzi się, nie da sobie nic powiedzieć i wszystko chce zdobywać samodzielnie.
–Jednym słowem, twardy z niego skurwiel. Zwłaszcza po tym, co przeszedł.
–No właśnie. Jest twardy. Ma silną psychikę. I ma to po Bryanie.
–Craven to też twardy gość.
–I to w nich wytrwał najdłużej.
–A więc wybiera nie bogatych, ale twardych gości. Zobacz, z raportów wynika, że nie wytrzymał długo ani w Rickym ani ani w Tomie, ani w Dannym. Kiedy z nami rozmawiał, mówił, że Danny ciągle płacze tam w środku. Oni wszyscy nie byli wytrzymali.
–A więc Craven... trochę mu posłuży. Ale czy ludzie się na to zgodzą? I co na to rodzina? Przecież na jego fortunie polega cała rodzina i pół miasta. Czy nie będą go chcieli odzyskać?
–Będą chcieli. I będą go szukać. I jestem pewien, że on już o tym wie i kombinuje, co tu zrobić. – po chwili milczenia dodał – Michelle, ja wiem, co on może zrobić. Musimy natychmiast jechać do domu Cravenów. On będzie próbował ich wszystkich załatwić, żeby mieć ciało Cravena wyłącznie dla siebie. I żeby nikt mu już nie przeszkadzał.
–Ale byliśmy już u nich w domu i otoczyliśmy ich posiadłość. Są tam bezpieczni.
–A mówiliście im, żeby się nie ruszali z miejsca?
Michelle pokręciła głową.
–Czekaj, zadzwonię do kolegi z centrali, zdobędzie dla nas ich adres. – Michelle wzięła do ręki komórkę i wystukała numer. Po chwili połączyła się. – Cześć Kevin, tu Michelle. Słuchaj, mam do ciebie prośbę. Mógłbyś wyszukać dla mnie adres Waltera Cravena...wiem, wiem, ale taki bogaty gość może mieć chyba kilka adresów, nie?...czekaj – odstawiła słuchawkę od ucha i szepnęła do Joego – daj mi coś do pisania. – Joe poprosił barmana o serwetkę i ołówek. Dostał notatnik i długopis i podał to Michelle. – Tak, już jestem, dyktuj. – zapisała dwa adresy – Dzięki. – odłożyła słuchawkę. – Mamy drugi adres. Tego oficjalnego nie będziemy sprawdzać, bo tam chyba nikogo nie ma.
–Jakby tam byli, to już by ktoś coś zauważył i zadzwonił do tej pory.
–A to jest ten drugi, nieoficjalny, zdobyty przez brukowce. – pokazała Joemu notatnik.
–To chyba gdzieś poza miastem. – skomentował Joe.
–Może i tak. W każdym razie, tam może być jego rodzina i mogą nic nie wiedzieć o zagrożeniu.
–Jedziemy tam natychmiast. – Wstali, w locie złapali kurtki i zapłacili za piwo , wyszli i wsiedli do samochodu Michelle. Ona prowadziła. Po drodze zadzwoniła jeszcze do prokuratora i załatwiła nakaz wejścia na teren posesji i przeszukania pod pretekstem zagrożenia życia mieszkańców i sprawdzenia, czy nie ukrywa się na jej terenie zbiegły więzień.
Joe czuł się przy niej tak swobodnie jak przy Jacku. Czytał akta Michelle. Przeszła twardą szkołę życia, tak jak Jack. I tak jak przy nim, nie gadał z nią, jeśli nie musiał, nie musiał niczego udawać, czy zmuszać się do zbędnej elegancji. Tak samo jak Jack, lubiła milczeć, rozmyślać i pić piwo. Różniła się od Jacka tylko poziomem agresji i ilością używanych przekleństw, ale to mu akurat nie przeszkadzało.
Joe bardzo chciał z nią porozmawiać i powiedzieć jej, jak bardzo ona sama i jej historia pasuje do historii Jacka, ale musiał trzymać język za zębami. W tej chwili mieli inną sprawę na głowach, a poza tym, miał obowiązek milczeć. Dał słowo, że nie puści pary z ust i musiał dotrzymać słowa.
Więc jechali w milczeniu. Kiedy zajechali pod odpowiedni adres, właśnie ciemniało. Michelle zatrzymała samochód i wysiedli, a Joe od razu zauważył, że jest zbyt cicho i ciemno. We wszystkich oknach dwupiętrowej willi panowała ciemność, a zazwyczaj w salonie lub przynajmniej w jednym z okien pali się światło.
–Coś jest nie tak. Żadnych świateł, żadnego alarmu, nawet psów obronnych nie słychać. – powiedział i pociągnął za wielką odsuwaną bramę na rolkach. Odsunęła się bez trudu. Ze środka nie nadbiegł żaden pies obronny. To zaniepokoiło ich to.
–Wchodzimy, coś się stało. – Powiedziała Michelle.
Weszli na teren posesji, a potem cicho weszli do domu. Frontowe drzwi były otwarte. W środku było równie cicho i martwo jak na zewnątrz.
–Wyjechali? – zdziwiła się Michelle.
–Nawet gdyby wyjechali, nie zostawiliby wyłączonego alarmu, otwartej bramy i obejścia bez psów. Tu się stało coś niedobrego i mam wrażenie, że zaraz natkniemy się na... – w tej chwili natrafił nogą na coś miękkiego. Spojrzeli w dół. Przed nimi na zakrwawionej podłodze leżało martwe ciało żony Cravena. Natychmiast się odsunęli.
–Szlag by to, byli tu przed nami – powiedziała Michelle i chwyciła komórkę, by wystukać numer na swój posterunek.
–Może oni są jeszcze gdzieś w pobliżu?
Michelle powiadomiła dyżurnego o sytuacji i wezwała odpowiednie posiłki.
–Za chwilę będzie tu pełno glin. Nawet jeśli tu są, to wkrótce dadzą nogę.
–Mhm, albo je nam z tyłków powyrywają.
–Musimy się rozejrzeć. Masz latarkę? – Joe pokręcił głową. – To chodź ze mną, poświecę ci.
–Nie potrzebujesz latarki, znasz się na pracy w ciemnościach. – powiedział i ruszyli do przodu. Michelle zamarła zaskoczona.
–A skąd ty to wiesz? – ruszyła za nim. Faktycznie, po chwili jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, jak za starych, przeklętych czasów.
–Czytałem raporty o tobie.
–Co? Nie wolno... a zresztą, wszyscy o tym wiedzą i znają tę historię.
–Nie tak dobrze, jak ja. Spędziłem w tych ruinach niemal całe życie... Michelle, patrz. – wskazał na zakrwawione ciało małej dziewczynki na schodach a potem na sporą stertę ciał w salonie. Ciała dorosłych, młodych i starszych ludzi, oraz ciała dzieci leżały na kanapie, na dywanie i na podłodze.
–Jezu, urządzili tu masakrę. – powiedziała Michelle. W tej chwili coś zaszeleściło, a drzwi szafy zachrzęściły. Oboje przygotowali pistolety do wystrzału. W szafie siedziała jednak jedynie mała chuda dziewczynka.
–Nie strzelajcie, nie mam broni. – zawołała z rękami w górze.
Schowali pistolety z powrotem.
–A co ty tu robisz? – zapytała Michelle podchodząc do niej.
–Czekam na kogoś takiego jak wy. Oni przyszli tu na jakieś dwie godziny przed wami i wybili ich wszystkich.
–Idę się rozejrzeć po reszcie domu. – powiedział Joe i poszedł na górę.
–A ty to widziałaś? – Dziewczynka kiwnęła głową. Michelle obejrzała ją dokładnie. Miała brudną, pokrwawioną, mocno obwiązaną szmatami nogę. – Co ci się stało w nogę?
–Postrzelili mnie jak przed nimi uciekałam.
–Uciekałaś przed nimi?
–Tak, ci, o których mówiliście. Uciekli do lasu.
–Chodź do samochodu, mam tam apteczkę, obandażuje ci nogę jak należy.
–Nie, nie mogę się stąd ruszać.
–Wiem, że taka rana bardzo boli, ale musisz być dzielna.
–Nie o to chodzi. Chodzi o to, że oni tam mogą jeszcze być. Byli tu niedawno, a jak usłyszeli, że nadjeżdża wasz samochód, dali dyla do lasu.
Joe właśnie zszedł z góry i usiadł na oparciu fotela.
–Na górze czysto, nikogo nie ma. Żadnych więcej ciał.
–Bo wszyscy oglądali telewizję na dole. Był program o wujku Walterze. – powiedziała dziewczynka.
–Mogłabyś nam opowiedzieć, wszystko od początku, co tu się stało? – dziewczynka westchnęła i przekrzywiła głowę, jakby się zastanawiała, czy może jej zaufać. Michelle od razu to zgadła. – Hej, wszystko w porządku, jestem z policji. Poza tym, w tej chwili nie masz tu lepszych przyjaciół.
–Macie papierosa? – Michelle spojrzała na nią zdziwiona – Tu w domu oficjalnie nikt nie palił, ale wszystkie pochowane przed dziećmi fajki już mi się skończyły.
–Nie będziesz palić przy mnie, jesteś za młoda. – powiedziała
Ale Joe wyciągnął swoją paczkę i poczęstował ją. Wyciągnęła jednego papierosa, odpaliła go od wyciągniętej zapalniczki, zaciągnęła się wprawnie i po dłuższej chwili wypuściła dym.
–Dzięki, strasznie mi tego brakowało. – mówiła z papierosem z ręku.
Joe również zapalił.
Michelle obserwowała to wszystko zaskoczona.
–Ile ty masz lat, co?
–Teraz trzynaście. – zaciągnęła się ponownie głęboko – Ale zaczęłam palić dwa lata temu. Sara mnie do tego namówiła. Ona wtedy też zaczęła. A wy?
–Siedem. – powiedział Joe, wpatrując się w swojego papierosa.
–Siedem? A twoi rodzice o tym wiedzieli?
–Matki nie znałem. A starego gówno obchodziło, co robię. Bylebym przynosił do domu pieniądze na czynsz i na chleb.
Michelle myślała, że już dużo w życiu widziała i słyszała, ale po wypowiedzi Joego musiała to sprostować – widziała jedynie niewielki kawałek nowojorskiego piekła.
–A ty? – spytała dziewczynka Michelle.
–Ja już byłam dorosła. Ale chcę wrócić do twojej historii. Możesz opowiedzieć, co tu się stało?
–I tak i nie. To dłuższa historia.
–Opowiedz, co wiesz. – powiedział Joe. – Jak ty się w ogóle nazywasz, co?
–Judith. – westchnęła, z trudem poprawiła się na siedzeniu i zaczęła. – Jeszcze po południu siedzieliśmy wszyscy w tym salonie. Przyjechała do nas na parę dni rodzina wujka Waltera. Mówili, że to po pogrzebie Sary, że muszą się wyciszyć i odpocząć. Tak, akurat odpocząć. Przyjechali tu, żeby nie widzieć, jak wujek Walter zalewa się w swoim gabinecie po śmierci Sary. Wszyscy mieli jej dość i wszyscy życzyli jej śmierci, łącznie z wujkiem Walterem. Dla nich była złodziejką i kurwą...
–Judith! – zawołała Michelle.
–Nie przerywaj – skrytykował ją Joe. – I wyciągnij dyktafon jak masz. – Od czasu zeznań Grumpeya, Michelle nosiła mały, cyfrowy dyktafon na wszelki wypadek. Wyciągnęła go teraz i włączyła.
–Tak było. – mówiła dalej Judith. – Puszczała się z każdym, kto chciał ją przelecieć, lubiła to. W środku każdej nocy widziałam nawet, jak grupka naszych starszych kuzynów przemykała się do jej pokoju i słyszałam jak potem skrzypiało łóżko, kiedy w nim znikali. Ale o tym się nie mówiło w domu. To był temat tabu i tajemnica poliszynela. Oficjalnie nikt nie wierzył, że mała Sarah mogłaby wyrabiać takie rzeczy. – Judith mówiła jak dorosła kobieta. Mówiła nie na temat, ale oboje czuli, że muszą jej pozwolić się wygadać. Michelle zaniemówiła z przerażenia, a Joe ze wstydu, bo coraz mocniej podniecało go to, co mówiła Judith – Wcześniej taka nie była. To się zaczęło dopiero, kiedy miała trzynaście lat. Miałam wtedy jedenaście lat, ale nawet ja zauważyłam, że... że ktoś musiał ją bardzo skrzywdzić. Ktoś ją po prostu zgwałcił, a ona nawet nie mogła tego powiedzieć swojej rodzinie. Przez to przeklęte 'oficjalnie' wszyscy mieliśmy spaprane życie. W każdym razie, to wszystko zaczęło się właśnie od pierwszej fajki i od czasu, kiedy Sarah zaczęła być taka niedobra, jak ją oficjalnie od zawsze wszyscy nazwali. Pewnego dnia przyjechała do nas. Tak się akurat złożyło, że tego dnia w domu byłam tylko ja i jej złość skupiła się właśnie na mnie. Chowałam się przed nią, ale ona mnie zawsze znajdowała i denerwowała mnie. Nie zwracała uwagi, że płaczę i nie chcę jej widzieć. Biła mnie cały dzień drewnianą pałką po głowie i nie przestała nawet, gdy miałam krwawe siniaki i śmiała się ze mnie. Aż w końcu się wściekłam, złapałam ją za nadgarstek i ugryzłam do krwi. Zacisnęła zęby i syknęła, ale nie krzyknęła. Wyrwała rękę i zaczęła ją masować, ale nie oddała mi, tylko się uśmiechnęła. To było dziwne. „Wreszcie. Czekałam na to cały dzień. Jest w tobie ogień, mała.” – powiedziała mi. Wtedy w ogóle tego nie zrozumiałam, ale dzisiaj patrzę na to inaczej. To wtedy, żeby wynagrodzić mi to wszystko, wzięła mnie na strych i pokazała, gdzie rodzice trzymają papierosy. Wtedy zapaliłam z nią pierwszy raz i pierwszy raz pociągnęłam z gwinta. I wtedy zaczęła mnie uczyć, jak przetrwać mimo wszystko. Uczyła mnie kraść i oszukiwać rodziców, pokazała fajne kryjówki w ścianach i w suficie w całym domu, o których nie miałam pojęcia. Zdradziła mi, co robić, jeśli się zranię, albo zranię kogoś... wstyd się przyznać, ale szło mi to dobrze. I wkrótce, zamiast wrogami, byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. To ona pokazała mi, jak się nie bać tego, co przyniesie życie, ale jak z tym walczyć i jak to potem wykorzystać. Z całej rodziny tęsknię za nią chyba tylko ja. No i może jeszcze wujek Walter... na swój sposób. Chciała przejąć po nim firmę. Ale nie po to, żeby ją dalej prowadzić, ale żeby ją zniszczyć raz na zawsze. Chciała zbankrutować i zostać z niczym. Mówiła, że ta firma zabrała jej ojcu serce i całe życie, ale nie zabierze już nikomu innemu. Myliła się. Zabrała je jej i wszystkim tutaj, tylko nie mnie. Widzicie, musiałam to wszystko opowiedzieć, żebyście zrozumieli, dlaczego przetrwałam tylko ja i dlaczego nie jestem roztrzęsiona i rozpłakana po śmierci całej rodziny, mimo że minęło dopiero kilka godzin. Kiedy oni tu przyszli, ja akurat byłam w łazience na górze. Już miałam wyjść, kiedy usłyszałam krzyki i strzały na dole. Natychmiast uświadomiłam sobie, że właśnie strzelają do mojej rodziny. Na początku byłam bliska paniki, ale wtedy właśnie usłyszałam w głowie Sarę: „Zawsze bądź gotowa na wszystko. Zawsze.” Wtedy musiałam wykorzystać cały spokój, jaki jeszcze we mnie pozostał i zaczęłam myśleć, jak się ratować. Wyszłam z łazienki najciszej jak się dało, bo tam na pewno by mnie znaleźli. Pomyślałam, że w skrytkach w ścianach będzie najbezpieczniej, bo na pewno się nie domyślą, że tam jestem. A jeśli nawet, to na pewno mnie nie złapią, jeśli będę się ciągle przemieszczać. Słyszałam ich rozmowy ich przez dziury w deskach. Było ich czterech. Dwóch młodszych i dwaj dorośli faceci. Jeden z nich na pewno był przywódcą, bo strasznie klął i obijał pozostałych. Słyszałam uderzenia. A oni musieli się go bardzo bać, bo ani jeden mu nie oddał. Jego głos wydał mi się znajomy. To był głos wujka Waltera, ale nie wierzyłam, że to on. Wtedy też wpadło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy mam jakieś wyjście z tej nory, w której siedziałam. I na szczęście to zrobiłam, bo kiedy odważyłam się wyjrzeć przez dziurę w desce, ten złośliwy typ w pewnym momencie spojrzał prosto na mnie a ja dostałam gęsiej skórki. To był wujek Walter. Spojrzał prosto na mnie i powiedział: „Załatwcie ją.” – przerwała. – Mogę jeszcze jednego? – Joe wyciągnął do niej rękę z paczką. Wzięła następnego papierosa, ponownie odpaliła od zapalniczki Joego i zaciągnęła się głęboko. Michelle już nie protestowała. – Aż mnie wtedy zmroziło i zaczęłam wiać jak najszybciej mogłam. Tamten drugi dorosły wtedy spytał: „Ale kogo?” A on powiedział: „Tę ździrę w suficie.” Wtedy już wiedziałam, że to nie był wujek Walter. On by tak nigdy nie powiedział o żadnym z nas, nawet o Sarze. A potem już nic nie słyszałam, tylko strzały do sufitu. Wyśliznęłam się do desek na dach werandy, wyłamałam je nogami, prześliznęłam się i zeszłam po werandzie i kolumnie na dół. I zaczęłam wiać w stronę lasu, ile sił w nogach. Dookoła mnie padały strzały, a ja leciałam przed siebie, jakbym miała w dupie motor. Ale w pewnym momencie mnie trafili w nogę i rymnęłam jak długa w trawę. Ale bolało. Aż mnie ściska w środku, kiedy o tym myślę. Na szczęście byłam już na skraju lasu, więc doczołgałam się do pierwszych drzew i skryłam za nimi. Bolało mnie jak jasna cholera, ale uciekłam.
–Wspaniale się spisałaś. U mnie masz medal. – pochwalił ją Joe.
–Dzięki. – uśmiechnęła się – Mogę mówić do ciebie po imieniu?
–Jasne, Joe. – podszedł do niej i podał jej rękę. Z uśmiechem uścisnęła ją i kontynuowała:
–Sara mi mówiła, że liście babki są dobre na rany. A wokół lasu rosło tego strasznie dużo, więc porwałam dół sukienki na szmaty. Obłożyłam ranę liśćmi babki, ale nie miałam żadnej wody, żeby opłukać ranę. Więc tak po prostu to zawiązałam. Tyle, że mocno. Posiedziałam tam jakiś czas. Znalazłam gruby, wysoki drąg i zrobiłam sobie z niego laskę do chodzenia. I z tym wszystkim powoli szłam w stronę domu. Chciało mi się wyć z bólu, ale wytrzymałam. Było tu już całkowicie ciemno i cicho, ale w każdym momencie byłam gotowa położyć się w trawie, gdyby zaczęli znowu strzelać. Ale nie zaczęli. Dotarłam aż do tylnych drzwi na werandzie, wdrapałam się na górę i weszłam do domu. Wtedy usłyszałam, jak jakiś samochód wjechał koło domu, więc resztkami sił pokuśtykałam do szafy i tu się ukryłam i zaczęłam się modlić, żeby to wszystko, co zrobiłam nie poszło na marne. No i wtedy usłyszałam was. A dalej to już wiecie.
Michelle wyłączyła dyktafon. Była wstrząśnięta tą małą – jej odwagą, jej powagą i siłą. Ona sama czuła się przy niej i przy Joem jak mały, nieważny amator.
–Zaprezentuję twoje zeznania w prokuraturze przeciwko nim. Wyrażasz zgodę? – zapytała.
–Jasne. Mogą nas jeszcze dorwać, bo na bank gdzieś tu są, a wtedy to będzie wszystko, co po nas zostanie.
–Masz rację. Ci dranie mogą być w pobliżu. – powiedział Joe. Wstał i podszedł do okna, by sprawdzić, czy nikogo nie zastanie na podwórzu. – Michelle, zostań z nią, a ja pójdę sprawdzić, czy jesteśmy bezpieczni. – Podszedł do drzwi i otworzył je. Wyciągnął broń przed siebie odbezpieczoną broń i powoli wyszedł na frontowe schody. Panowały egipskie ciemności, więc cały zamienił się w słuch i wzrok, ale niczego nie ujrzał ani nie usłyszał – frontowy dziedziniec był pusty.
Przesunął się teraz powoli do ogrodu z tyłu domu. Ale gdy tylko podszedł do furtki, koło niego świsnęła kula. Natychmiast padł na ziemię. „Już nie żyjesz!” – usłyszał z daleka Stana. To wystarczyło mu, żeby ich zlokalizować. „Nie trwałoby to aż tyle, gdyby był tu Jack.” – przyszło mu do głowy. On nie był tak dobry w celowaniu, ale strzelił w tamtym kierunku. Natychmiast usłyszał jęk bólu, więc klęknął i strzelił ponownie. W następnej chwili już tego żałował i sam zwijał się z bólu. Wrogi pocisk trafił go w ramię i przeleciał dalej. Zacisnął zęby i padł na ziemię.
Czołgał się teraz, używając jednego ramienia, a kiedy tylko mógł, podniósł się i podbiegł jak najbliżej do płotu. Słyszał jeszcze szelest wśród drzew i trzaskające drzwi. Podbiegł więc do bramy, żeby ich złapać, ale zobaczył tylko czerwone światła szybko odjeżdżającego, czarnego vana. Uciekli, ale przynajmniej teraz byli bezpieczni. Poszedł z powrotem do domu. Michelle czekała już na niego na progu z pistoletem. Wcześniej znalazła kilka świeczek i zapaliła je, ale nadal było bardzo ciemno, więc nie widziała dokładnie Joego.
–Byli tutaj, ale właśnie uciekli.
–Słyszałam strzały. Ale może to lepiej, bo przynajmniej jesteśmy bezpieczni do przyjazdu policji. Gdzie oni są, już tu powinni być.
–Zapisz numer. – Michelle wyciągnęła notatnik i długopis z kieszeni – F934AE. To numer wozu, którym odjechali.
Joe próbował ruszyć ręką, ale tylko wykrzywił twarz z bólu. Michelle to spostrzegła. Dopiero teraz zobaczyła, że ramię Joego jest całe we krwi, której krople spływają na podłogę.
–Trafili cię, siadaj, zaraz coś wymyślę. Gdzie tu są jakieś bandaże? – zwróciła się do Judith, zdejmując kurtkę z Joego.
–W kuchni w szafie z dużymi czerwonymi drzwiami. Są w pudełku na czwartej półce po lewej stronie. Są trochę zużyte, ale się nadadzą.
Michelle wyszła do kuchni, a Joe podszedł do fotela na przeciwko Judith i usiadł w nim ciężko, mimo iż był czerwony od krwi.
–Nie powinieneś tu siadać, to dowód.
–Mam to gdzieś, muszę usiąść. – zawołał rozdrażniony bólem i jej uwagą. – Przepraszam. – dodał ciszej.
–Rozumiem, mam to samo. – Judith delikatnie ruszyła stopą przestrzelonej nogi. Joe popatrzył na swoją kurtkę, która leżała koło Judith. Próbował sięgnąć po nią zdrową ręką, ale natychmiast rozbolały go zerwane mięśnie tej drugiej. Z powrotem opadł na siedzenie i zamknął oczy. Judith zrozumiała, o co mu chodzi i sama sięgnęła po kurtkę. Wyjęła z niej paczkę papierosów i wyjęła jeden. Wstała na zdrowej nodze, przesunęła się do niego, jedną ręką oparła się o fotel, a drugą wyciągnęła do niego.
–Masz.
–Hej, nie rób tak, przeżyję jak nie zapalę. – jednak wziął z jej ręki papierosa.
–Spokojnie, dam sobie radę. – sięgnęła znowu po kurtkę i wyjęła z niej tym razem zapalniczkę. Zapaliła ją i przysunęła do Joego. Przysunął się jak tylko mógł najdalej, zapalił, zaciągnął się i z powrotem odpadł na fotel. Judith z powrotem przysunęła się do szafy i usiadła w niej.
–Dzięki.
Przez chwilę panowała cisza, w której oboje odpoczywali. Wtedy weszła Michelle.
–Przeszukałam całą kuchnię, ale nigdzie nic nie znalazłam. Użyję tej chustki.
–Nie, proszę – zaprotestowała Judith. – Mama uwielbiała ją.
–Judith, mamie to już na nic się nie zda, a tobie pomoże. A ta szafa jest pusta.
–Poszukaj w pokoju Sary na górze, proszę. Tam muszą być.
Michelle westchnęła.
–Który to pokój?
–Ostatni po lewej stronie na samej górze.
–Dlaczego aż tak daleko?
–Sama wybrała to miejsce, żeby być jak najbliżej strychu. – Michelle westchnęła, zawróciła i poszła. Judith i Joe znów zostali sami. Judith obserwowała go. Niby odpoczywał, ale wciąż się poruszał, a to powodowało ogromny ból i syczał co chwila.
–Nie ruszaj się, bo tylko bardziej będzie boleć. Ból znika tylko wtedy, kiedy siedzisz jak trup i przestajesz o nim myśleć. – poradziła.
Otworzył oczy i popatrzył na nią.
–Mówisz, jakby już nie raz do ciebie strzelali.
–Do mnie nie, ale na polowaniach mojemu tacie i moim wujkom to się często zdarzało i wiem jak to wygląda.
–Polowaniach?
–Tak odbywają się tu co roku. Niedługo nastąpi nowy sezon.
Nastąpiła chwila ciszy, po której Joe zapytał:
–Czemu powiedziałaś, że wypaliłaś już wszystkie fajki w domu, skoro dotarłaś tu dopiero co przed nami? Wcześniej chyba też nie miałaś na to czasu, co?
–Kłamałam, żebyś mi dał jedną. – uśmiechnęła się. – Panował chaos, to wykorzystałam sytuację.
–Widzę, że Sarah cię dużo nauczyła.
–To prawda. Gdybyście mieli chociaż dwie takie policjantki jak ona, przestępcy sami wpadaliby wam w sidła.
Joe nie skomentował tego. Zamiast tego, zapytał o coś innego.
–Po co Sarze bandaże w pokoju?
–Do dwóch celów. Moi kuzyni przywiązywali ją nimi do łóżka przed bzykaniem, a potem obandażowali jej nimi rany na sutkach i cipce, kiedy za mocno krwawiła... – przerwała, bo zobaczyła jak jego spodnie robią się ciasne, a wzrok dziczeje. Próbował to ukryć, ale się nie udało. – Ok, chyba przesadziłam. Mam przestać?
–Tak. Przestań.
–Ale cię nosi. – uśmiechała się. – Sarah nie darowałaby ci tego.
Poprawił się na siedzeniu.
–Dopięłaś swego. Jesteś zadowolona? – powiedział ostro. – Jak możesz mówić coś takiego o swojej kuzynce? Jesteś zboczona.
–Ja? Ja tylko opowiadałam, co moi kuzyni robili z nią każdej nocy. To ty się ślinisz i staje ci, jak tylko sobie ją wyobrażasz w tych sytuacjach. I kto tu jest zboczony?
Joe oparł zdrowy łokieć na kolanie ukrył oczy w dłoni ze wstydu. Wpadł sam, przez własną głupotę i niezaspokojenie.
–Przepraszam, to... to niezależne ode mnie.
–Joe, nie jesteś pierwszym dorosłym facetem, który tak reaguje na Sarę. Widziałam już nie jedno w tym domu, zwłaszcza, jeśli chodzi o dorosłych facetów. Przyzwyczaiłam się już do tego. Ale jesteś pierwszym, który za to przeprasza. To miłe.
Joe trochę się uspokoił.
–Proszę cię, nie mów o tym nikomu. – szepnął
–Nie martw się, potrafię milczeć. Mogę cię pocieszyć, że teraz już wiem, że jesteś stuprocentowym facetem, a nie jakimś pedałem. Tylko, że jesteś strasznie wyposzczony. Powinieneś sobie ulżyć.
Widział, słyszał i przeżył już wiele rzeczy. Ale nigdy nie był w takiej sytuacji. Ta trzynastolatka mówiła i zachowywała się jak dorosła kobieta i rozgryzła go bez problemu. Nie wiedział, co robić ani, co mówić. Odgiął głowę do tyłu i położył się na fotelu. Zamknął oczy i próbował myśleć o czymkolwiek, byle tylko nie myśleć o Sarze i jej kuzynach. Uwielbiał tego typu fantazje i to było jego przekleństwo. Zwłaszcza w tej chwili.
–Hej, przepraszam, gdybym wiedziała, że tak cię to weźmie, nigdy nie opowiadałabym tej historii. Tak naprawdę, to ja sama to wymyśliłam.
–Teraz kłamiesz. – powiedział wciąż leżąc.
–Nie, nie kłamię.
–O czym wy mówicie, co? – zadźwięczał nagle głos Michelle – Nie ważne, znalazłam wreszcie te bandaże. To bardzo dziwne, ale znalazłam je wciśnięte między łóżko a materac. Pachną jakoś tak dziwnie i są na nich plamy krwi. Ale w tej chwili nie mamy nic lepszego. Daj to ramię, opatrzę cię.
Od tej pory Joe ani Judith nie wypowiedzieli ani słowa. Byli zawstydzeni i zakłopotani. A Michelle nie wiedziała, co się stało. Nie zamienili ani słowa aż do przyjazdu policji. Michelle słyszała jedynie końcówkę rozmowy i nie wiedziała, o co chodziło Judith i jemu, ale czuła, że wydarzyło się coś niedobrego i niepokojącego. Nie pytała jednak o nic – czuła, że to nie jej sprawa.
Zaczęła zatem z Joem rozmawiać o sprawach związanych ze śledztwem. Potraktowała go tak jak on ją w barze. Skrytykowała jego rozkojarzenie i z miejsca zaczęła omawiać i spisywać w określonym porządku sprawy, które mieli spisać w raporcie. Zauważyła, że tak jak nigdy go to nie obchodziło, tak tym razem przywiązuje do tego dużą wagę.
Wtedy przyjechał radiowóz policyjny i furgonetka. Michelle w skrócie opowiedziała, co się stało, Joe przedstawił swoją wersję wydarzeń, a Judith opowiedziała to, czego była świadkiem. Zeznania, które zostały nagrane na dyktafonie, zostały dołączone do innych dowodów, a Judith została uznana za świadka koronnego. Na dziedzińcu znaleziono także łuskę naboju, którym został postrzelony Joe. Zabrano to wszystko, choć on sam twierdził, że na nic im się to nie przyda. Jak zwykle, nie znaleziono żadnych istotnych śladów.
Postanowiono, że Michelle pojedzie swoim samochodem na komendę, żeby złożyć raport, zeznania i dowody w sprawie, a Joe i Judith pojadą furgonetką do szpitala. Rano mieli się tutaj zjawić eksperci i zbadać miejsce zbrodni, a tymczasem do rana pozostało parę godzin. Joe nie miał ochoty jechać z tą przemądrzałą smarkulą, ale nie miał wyjścia. Nie mógł przecież powiedzieć, co zaszło podczas nieobecności Michelle.
Kiedy Judith wchodziła z pomocą policjantów do furgonetki, powiedziała:
–Zatrzymacie się jeszcze na chwilę? Chciałam coś wziąć z domu na pamiątkę. Chyba tu już nie wrócę. – policjanci popatrzyli na nią i po sobie.
–Pakuj się do furgonetki i jedziemy do szpitala. Jesteś niedożywiona i straciłaś dużo krwi. – powiedział jeden z nich.
–Jutro tu będą odpowiedni ludzie, przyjdą do ciebie po zeznania w sprawie, to sobie z nimi pogadasz.
–Ale to jest ważna pamiątka, to jedyne, co zostało mi po mamie... – nie słuchali jej wcale, tylko na siłę włożyli do furgonetki, mimo jej protestów. Tego Joe nie wytrzymał. Wstał i wysiadł.
–Ja sam pójdę, wiem, co to jest.
Obaj zaprotestowali, ale Michelle powstrzymała ich:
–Niech idzie, nie ucieknie nigdzie. Zaraz wróci.
Joe poszedł z powrotem do domu. Zdrową ręką otworzył drzwi i wszedł ponownie do salonu. „Pamiątka po mamie. Żebym ja miał chociaż jedną taką rzecz.” Podszedł do fotela, na którym siedział. Wziął ostrożnie apaszkę. Dopiero teraz zauważył, że była jedwabna i że pachniała jeszcze jakimiś drogimi perfumami. Ale to nie nadawało jej takiej wartości jak fakt, że to było wszystko, co zostało Judith po rodzinie.
Po chwili wrócił z apaszką, wsiadł do furgonetki samodzielnie, mimo propozycji pomocy i bez słowa wręczył apaszkę Judith. Wzięła ją i podziękowała. Wtedy drzwi furgonetki się za nimi zamknęły i po chwili samochód ruszył. Judith zamknęła oczy. Najpierw trzymała apaszkę przy ustach, ale potem ukryła w niej twarz i zaczęła drżeć. Joe podciągnął się do niej i przytulił ją do siebie zdrową ręką.
Nie protestowała. Dopiero teraz, kiedy ustąpił miejsca pierwszy stres i strach, uświadomiła sobie w pełni, że została całkiem sama na tym świecie, nie licząc wujka Waltera, który w tej chwili także nie był do końca sobą. Szlochała i drżała z bólu serca w ramionach Joego przez resztę drogi.
–Przepraszam, że cię tak wtedy urządziłam. – powiedziała w końcu przez łzy – Nie zdawałam sobie sprawy... –
–W porządku Judith. Właściwie, to niczyja wina. Tak jak powiedziałaś, każdy zdrowy facet zareagowałby tak samo na moim miejscu. A ty jesteś jeszcze młoda i użyłaś niewłaściwych słów. Następnym razem będziesz się pilnować.
–Chciałam powiedzieć, że nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nie jesteś świnią, jak reszta mojej rodziny. Przepraszam cię, ale musiałam to zrobić. Przekonałam się sama, że jesteś naprawdę porządnym facetem. Bo ten, który ją zgwałcił, na pewno jej za to nie przeprosił. Sarah byłaby dumna z ciebie.
Wtedy Joe przypomniał sobie to, co Conchita mówiła w wizji do Aleksy: „Przeprosiłam go już za to. Wyjaśniłam mu, że musiałam wiedzieć, czy nic mi nie grozi z jego strony.” „Jeżeli wszystkie młode laski są takie same, to muszę się mieć na baczności.” – stwierdził pół żartem w myślach.
Kiedy samochód się zatrzymał, a silnik wyłączył, oderwała się od niego i zaczęła wycierać mokrą twarz. Trochę trwało, zanim strażnik otworzył drzwi, do których podjechała pielęgniarka z wózkiem dla Judith. On sam wyskoczył z furgonetki i podał jej zdrową rękę. Judith usiadła na wózku, podziękowała mu za wszystko i pożegnała się. Po chwili pielęgniarki poprowadziły ich w dwie różne strony.
Nie sądził, aby się jeszcze kiedyś z nią spotkał, ale ona, a pośrednio też Conchita, jego aniołek i Sarah nauczyły go bardzo ważnej rzeczy: Zanim następny raz rzuci się na jakąkolwiek kobietę i zacznie ją jak zwykle bez pamięci odzierać ze wszystkiego, musi mieć stuprocentową pewność, że ona tego na pewno chce.
22. Drugie oblicze
Michelle czuła się wypluta. Te ostatnie dwa dni były bardziej wyczerpujące niż reszta jej dotychczasowej pracy. Nie dość, że musiała wypełniać sama całą papierkową i oficjalną robotę za Jacka i Joego, bo nie byli policjantami i nie mieli odpowiednich uprawnień do tego, co ona, to jeszcze musiała pracować w nocy, czyli wtedy, kiedy uaktywnia się to coś, zajmujące teraz ciało Cravena. I do tego ten paraliżujący strach przed tym czymś w Jacku. Musiała z tym pracować i żyć, nie wiedząc, kiedy i jak się to ujawni.
Nie miała żadnych pretensji do Joego ani do Jacka, bo obaj uznawali jej zwierzchnictwo, byli dobrymi współpracownikami i robili, co do nich należało, ale zamierzała poprosić prokuratora o wyjątkowe udzielenie im prawa do pisania i składania raportów, zgłaszania zapotrzebowania na posiłki, załatwiania nakazów i innych rzeczy. Według niej, mogliby się tego szybko nauczyć i odciążyć ją choć w części.
Na komendzie złożyła odpowiednie zeznania i zdała cały raport z ostatnich akcji bezpośrednio do prokuratora. Zauważył, że jest przemęczona i powiedział jej o tym:
–Michelle doceniam to, że przyszłaś do mnie bezpośrednio po całonocnej akcji, ale widzę, że jesteś kompletnie wyczerpana.
–Tak, to prawda, jestem skonana. Zwłaszcza, że wszystko muszę robić sama.
–Proszę cię zatem, żebyś przyjechała do mnie dzisiaj późnym popołudniem, a nawet wieczorem. Będę dziś cały dzień w biurze. Sam mam masę dokumentów do przejrzenia i poprawienia. I twoje dokumenty też przy okazji przejrzę. A potem zwołam was wszystkich i wspólnie się naradzimy.
–Dziękuję. – miała już odejść, ale została.
–Coś jeszcze?
Postanowiła rzucić wszystko na jedną kartę i zapytała:
–Mam taki mały pomysł.
Prokurator uśmiechnął się:
–No to rzucaj.
–Czy mógłby pan udzielić zezwolenia... tymczasowego oczywiście, Jackowi i Joemu na dokonywanie policyjnych procedur i wypełnianie papierów? Ja zostaję z tym wszystkim sama i muszę wszystkiego osobiście dopilnować i kierować akcją. Nie raz już nie daję rady. I jestem pewna, że w tych raportach jest masa niedociągnięć i błędów.
Prokurator zbliżył się do niej.
–Michelle, chcesz być komendantem, czy nie?
–Chcę, oczywiście, że chcę.
–To się do tego przyzwyczajaj. Wiem, że jest ci ciężko. Ale jako komendant będziesz musiała przeglądać i poprawiać nie tylko jeden plik dokumentów, ale i kilkadziesiąt takich. I to codziennie. Teraz masz okazję sprawdzić, jak to jest. Na razie masz do dyspozycji tylko dwóch ludzi, a co będzie, kiedy będziesz miała pod sobą kilka drużyn i będziesz odpowiadać za wszystkie ich akcje? Masz teraz naprawdę dobre warunki, więc przestań płakać, weź się w garść i przyjdź tutaj dziś wieczorem.
–Rozumiem. – westchnęła.
–Poza tym, naprawdę żałuję, że Joe i Jack nie są pełnoprawnymi policjantami. Ale trzeba zaakceptować fakt, że mają statut więźniów i nie mają z tego tytułu prawa do żadnych przywilejów.
–Nawet do emerytury?
–Nawet. Ale mają płaconą najniższą krajową i mogą odkładać pieniądze na przyszłość na koncie.
–To potworne. Wykorzystujecie ich za pół darmo, a oni odwalają za nas kawał dobrej roboty.
–Wiem, że to nie fair, ale nic innego nie mogłem dla nich uzyskać. Zależy mi na nich, ale niestety, więcej zrobić nie mogę. I nie zapominaj, że nadal są więźniami skazanymi na śmierć. A więc to, że mogą nadal żyć i to normalnie, to już jest dużo.
–Jakoś mi się nie może pomieścić w głowie, że to życie... ta egzystencja, jak pan powiedział, może być normalna. Ale dziękuję, że chociaż w ten sposób dał im pan szansę.
–Proszę bardzo. Tyle mogłem dla nich zrobić, bo to porządni ludzie. Tyle, że nie trafili tam, gdzie powinni.
Michelle pożegnała się z prokuratorem i wyszła. Była bardzo śpiąca, a powieki opadały jej same. Idąc przeciągnęła się i ocierała piekące oczy, kiedy nagle ktoś ją chwycił za ramię. Momentalnie otworzyła oczy. To był Jack. Bardzo ją to ucieszyło. W innych okolicznościach rzuciłaby się mu na szyję, ale byli na posterunku. No i pamiętała, co mu powiedziała tam w ruinach.
–Hej, przyjechałem jak tylko dowiedziałem się co się stało. Z tobą wszystko w porządku?
–Tak. Chodzi ci o Joego?
–Tak.
–Widziałeś się z nim?
–Tak, zostaje w szpitalu do jutra rana na obserwacji, a potem wychodzi na własne żądanie.
–Ja nawet nie zdążyłam się z nim zobaczyć. Wychodzę właśnie ze spotkania z prokuratorem. – ziewnęła szeroko i znów zaczęła przecierać oczy i twarz.
–Musisz być wykończona. Joe zasnął natychmiast po moim wyjściu. Ty też jedź się przespać.
–Nie mogę spać. Dziś sobota, a więc Lillian zostaje w domu. A Martha pewnie będzie jak zwykle, obłożona zamówieniami i rodzinami, które chcą zjeść obiad poza domem. Muszę się więc nią sama zająć.
–A potem iść znowu do roboty? I to niewyspana?
–Nie mam wyjścia.
Jack zacisnął usta i wpatrzył się w podłogę. Michelle wiedziała, że chce coś powiedzieć.
–Hm, a może... – znowu spojrzał na nią, tym razem odważnie – może ja spróbowałbym się nią zająć dziś? – Michelle otworzyła szeroko oczy, a Jack poczerwieniał – Ty wyspałabyś się, a ja zrobiłbym wszystko. Już nie musisz się mnie bać no i... nie będziesz musiała płacić za niańkę. – Michelle wreszcie uśmiechnęła się szeroko do niego, a Jack zakochał się w tym uśmiechu. – Z resztą sam jestem wypoczęty i wyspany. No i nie mam nic lepszego do roboty do wieczora.
–Dobra, chyba nie mam lepszego pomysłu. Jesteś gotowy na spotkanie z małą diablicą?
–Tak. W końcu miałem córkę w jej wieku. – nieco spoważniał w tym momencie, ale to było normalne – I wiem, jak to jest.
Jeszcze chwilę postali w korytarzu, po czym Michelle powiedziała:
–No to jedziemy – i ruszyła korytarzem, a Jack za nią – Ty prowadzisz, ja boję się, że spowoduję jakiś wypadek. – wyciągnęła kluczyki z samochodu i podała je Jackowi. Wsiedli do samochodu, Jack odpalił i ruszyli.
Miała wrażenie, że Jack jest jakiś spokojniejszy niż zazwyczaj i ma lepszy humor niż zwykle. Ten ponury i cichy gbur przeniósł się na drugą stronę osobowości, by ustąpić miejsca sympatycznemu wrażliwcowi, jakby powiedział Joe. Ale wiedziała, że tamten ponurak wciąż tam w nim tkwił.
Podobnie było u niej – twarda, wiecznie niezadowolona awanturnica gdzieś się ulotniła i pozostała w niej teraz ta sama miła, radosna i życzliwa dziewczyna, której nie wypuszczała z siebie od czasu śmierci Davida. „Czyżby to Jack ją we mnie obudził?” Bardzo chciałaby, żeby tak było. Ale to nie zmieniało faktu, że nadal czuła strach przed czarną mgłą z ruin. Dlatego była miła, ale trzymała się na dystans.
Jechali w milczeniu. Michelle przekazała adres i drogę dojazdu Jackowi, rozłożyła siedzenie, położyła się i próbowała zasnąć. Przynajmniej udawała, że próbuje. Tak naprawdę, czuła się niezręcznie przy Jacku – wkradał się delikatnie, ale konsekwentnie w jej życie, w jej umysł... i w jej serce też, tak! Nie był natrętny i nie robił tego specjalnie, ale tak było. I chciała tego. Czuła się przy nim bardzo swobodnie – nie musiała udawać miłej i pokornej kobietki, bo taka nie była.
Była córką dwojga twardo stąpających po ziemi biznesmenów, którzy jednak potrafili wznieść swoje wizje aż pod chmury i zrealizować je w postaci drapacza chmur, którym zarządzali i w którym mieściło się ich wspólne biuro. To po nich odziedziczyła drapieżność i pomysłowość, którą właśnie zaczęła realizować.
Nagle przypomniała sobie słowa Davida: „nie pozwolę, żebyś przegrała swoje życie.” Musiała przyznać, że dopiero teraz zaczynała czuć, że może żyć i że ze swoją wyobraźnią może polecieć w chmury, tak jak niegdyś jej rodzice. I to dzięki Jackowi właśnie.
Spojrzała ukradkiem na niego i jeszcze raz przeanalizowała swoje ostatnie myśli. „Hej, David, czyżbyś sam mi podsunął właśnie jego?” – pomyślała i uświadomiła sobie, że „Tak istotnie może być i że... Jack... i ja...” – aż skóra ścierpła jej na karku. Natychmiast przypomniała sobie Davida i przestała o tym myśleć. Nie była na to gotowa.
Jack pozwolił jej myśleć, że nie dostrzegł ani tego, że nie chce z nim rozmawiać, ani sekretnego spojrzenia spod rzęs... „pięknych rzęs” i sam otrząsnął się z własnych myśli. Kiedy przyjechał na miejsce, potrząsnął delikatnie jej ramieniem i obudził ją. Udała, że się wybudziła, że ziewa i przeciąga się i wysiadła z wozu. Zamknęli wóz i poszli na górę.
Kiedy weszli, Martha akurat zamiatała podłogi, a Lillian oglądała kreskówki. Na widok mamy zerwała się z kanapy i rzuciła się jej na szyję z wesołym okrzykiem „mama!” Martha na razie nie odrywała się od sprzątania, ale obserwowała Jacka. Mama i córka chwilę się ściskały, po czym Lillian oderwała się od Michelle i spojrzała na Jacka. Nie poznała go w pierwszej chwili, ale kiedy spojrzała mu w oczy, przypomniała go sobie.
–Mamo, to ten pan z parku!
–Tak, kochanie.
–To on mnie nauczył wiązać buty.
–Wiem, Lilly.
–Wiedziałam, że go kiedyś zaprosisz.
Michelle kucnęła naprzeciwko niej.
–Lilly, bardzo ciężko pracowałam przez ostatnie dwa dni i jestem bardzo, bardzo zmęczona. Muszę się wyspać i dziś w nocy też idę do pracy. – Lillian posmutniała – Ale ten pan zajmie się tobą dziś. Zgadzasz się?
Lillian spojrzała na niego i zgodziła się. Nie miała się czego bać, bo mogła w razie czego zawsze zawołać mamę no i pod ręką miała komórkę, z której dzwoniła do dziadków, kiedy chciała. Wtedy Martha przestała sprzątać i podeszła do Michelle. Obie również uściskały się serdecznie.
–Martho, przedstawiam ci Jacka. To mój partner z pracy.
Martha spojrzała na niego. W jej oczach zobaczył dobrze ukrywany, ale jednak lęk przed nim. I wtedy przypomniał sobie słowa Joego: „nie wystarczy się zmienić, ale trzeba jeszcze dać znać o tym ludziom, z którymi przebywasz.” „No to teraz zobaczą, na co mnie stać.” – pomyślał i wyciągnął rękę na powitanie.
–Miło mi poznać. – powiedziała z uśmiechem, ale nie uścisnęła jego ręki. Michelle to zauważyła.
–Martho, nie musisz się go bać. Mam u Jacka wielki dług.
–Każdy zrobiłby to samo na moim miejscu, Michelle. – odpowiedział skromnie.
Teraz Martha spojrzała na nich obojga ze zdziwieniem. Nic nie rozumiała.
–Usiądźmy wszyscy przy kawie w kuchni i wszystko ci razem opowiemy.
Tak też zrobili. Michelle przygotowała i zaparzyła kawę, a potem usiadła i opowiedziała o wszystkim Marcie. Słuchała z wielkimi oczyma, co się przydarzyło jej, Jackowi i Joemu podczas poszukiwania obu chłopców i w jaki sposób Michelle dowiedziała się prawdy o tym, co zrobił Jack. Jack to potwierdził i opowiedział wszystko tak, jak to usłyszał od Stana, bo sam nadal nie mógł ni w ząb sobie przypomnieć tamtego wydarzenia.
Kiedy Martha usłyszała, co tak naprawdę zrobił Jack, a przynajmniej co próbował zrobić, przeprosiła go za swoje zachowanie i zaczęła się odnosić do niego jak do każdego, kogo włączyła w poczet „swoich ludzi” – czyli, zrobiłaby dla niego, co w jej mocy, by czuł się szczęśliwy.
Potem oznajmiła, że musi już iść do pracy, bo zbliża się godzina szczytu i chce dopilnować, by wszystko szło jak należy. Nie zatrzymywali jej. Jack poszedł do Lillian, usiadł koło niej na niskiej kanapie i razem z nią zapatrzył się w kreskówki, a Michelle odprowadziła Marthę do drzwi. Przed wyjściem Martha powiedziała jeszcze:
–Aha, w czasie twojej nieobecności przyszedł do ciebie jakiś dziwny list.
–Od kogo?
–Nie wiem, nie ma nadawcy. Nie otwierałam go i zostawiłam na szafce w sypialni.
–Dzięki, przejrzę przed snem. Martho, dziękuję ci za wszystko.
–Nie ma sprawy, dla was obu wszystko. – powiedziała, pożegnały się jeszcze uściskiem i Martha wyszła.
Michelle poszła do sypialni po wygodne dresy. Kiedy przechodziła obok szafki, biała koperta kusiła ją, ale uznała ,że jest zbyt zmęczona, żeby czytać i zostawiła ją sobie na później. Poszła do łazienki, wzięła prysznic, przebrała się, powiedziała Jackowi i Lillian „dobranoc” i weszła do sypialni. Tam nastawiła alarm w komórce, zamknęła żaluzje i w kompletnych ciemnościach położyła się spać. Zasnęła natychmiast kamiennym snem.
Kiedy nadszedł czas, obudził ją dźwięk alarmu. Z zamkniętymi oczami wyszukała włącznika do nocnej lampki i zapaliła ją. Przez dłuższą chwilę miała problem z otwarciem oczu, ale kiedy zobaczyła białą kopertę, natychmiast się wybudziła, chwyciła ją, rozdarła i zaczęła czytać:
Droga Michelle,
Witam Cię. Nie znasz mnie, ale ja znam Ciebie. Mam nadzieję, że Ty i Twoja córeczka macie się dobrze i cieszycie się dobrym zdrowiem. Wiem, że w chwili, kiedy czytasz ten list jesteś już wyspana i gotowa do odkrycia, co też niesie Ci on i osoba, która w nim do Ciebie pisze. Po co Ci on i co chcę Ci w nim przekazać? I za kogo w ogóle się uważam, żeby przeszkadzać Ci w Twoim doskonale poukładanym życiu? Mam nadzieję, że wyjaśnię to w miarę jasno.
Zacznijmy zatem od tego, kim jestem. Nazywam się siostra Bernadetta. Przebywam teraz w klasztorze sióstr Klarysek za miastem i zajmuję się niechcianym i skrzywdzonymi przez życie dziewczętami. Pomagam im odzyskać życie i cieszyć się jego pełnią. To tyle o mnie.
A teraz o Tobie. Nie pytaj skąd wiem, ale wiem, że jesteś twardą racjonalistką i że mogę nie przekonać Cię do prawdziwości tego, co chcę Ci przekazać, ale zaryzykuję. Otóż często miewam wizje i kontaktuję się z ludźmi, którzy już nie żyją, a chcą przekazać coś ważnego swoim żyjącym bliskim. I w Twoim przypadku jest to Twój zmarły mąż, David.
David obserwuje Cię i modli się za Ciebie i Lillian nieustannie. Generalnie jest zadowolony z tego, jak dajesz sobie radę, ale chce Ci przekazać parę rzeczy, które go niepokoją. Po pierwsze, chce, żebyś wyrzuciła ze schowka w radiowozie te uspokajacze, bo nie dość, że nie pomagają, to jeszcze Ci szkodzą.
Po drugie, przez nie wzmaga się w Tobie agresja, bo najpierw powstrzymujesz ją dzięki lekom, ale kiedy one przestaną działać, agresja wypływa z Ciebie niekontrolowanym strumieniem. Na razie odbija się to tylko na partnerach w pracy, ale jak się będziesz czuła, kiedy nie zapanujesz nad sobą i uderzysz Lillian? Musisz powstrzymać to błędne koło i pozbyć się agresji w sposób naturalny.
Po trzecie, nie zamykaj się w sobie ze swoimi uczuciami. David nie chce, żebyś trzymała się cały czas wyłącznie jego. Boisz się, że o nim zapomnisz i nie potrafisz pogodzić miłości do Davida z tym, że kochasz Jacka. Nie bój się, nie zapomnisz o nim. David z kolei wie o Jacku i wcale nie jest na Ciebie zły. Prosi Cię żebyś nie tłamsiła tego wszystkiego w sobie. On Ciebie też kocha, tylko nie chce Ci się narzucać. Wasza miłość kiełkuje, czy tego chcecie, czy nie i nie zmieni tego wasza obojętność wobec siebie.
Wiem też, że boisz się tego, co się z nim dzieje. Boisz się tego, co chce go zniszczyć i tego, co może się z nim stać, jeśli opanuje go zło. Powiedz mu o tym. Jack wie, że się go boisz i dlatego nie interweniuje, ani nie nalega, bo sam wie, że to bardzo niebezpieczna sprawa i nie chce Cię narażać na osobistą konfrontację z nim.
Ale musisz wiedzieć, że tak naprawdę to zło boi się Ciebie i pragnie odsunąć Jacka od Ciebie i Lillian. To Ty mu zagrażasz. I tak powinno być – nie na odwrót. David chce, żebym Ci wyjaśniła, że owszem, masz rację, że Jack jest w tej chwili najbardziej narażony na atak. Ale jeśli przestaniesz się go bać i obdarzysz go miłością, a jednocześnie pozwolisz, by on obdarzył nią Ciebie i Lillian, to stworzycie pełną rodzinę i będzie to sromotna porażka dla zła. Wtedy otoczy Was niewidzialna osłona, do której zło nie będzie miało dostępu. Na razie Twoim zadaniem jest przełamać ten strach w sobie i odpowiedzieć na jego ukrytą i wyczekującą miłość.
David chce, żebyście obie były wreszcie szczęśliwe i to w pełni. Chce, żebyście wszyscy byli rodziną, bo tylko wtedy Ty będziesz czuła się w pełni kochana, Lillian będzie miała ojca, a Jack odzyska cel w życiu i będzie miał życie, o jakim zawsze marzył, a które tak haniebnie odebrało mu zło. Nie broń się przed Jackiem. Zapuść długie włosy i zdejmij wreszcie ten zielony sweter, bo Ci nie pasuje. I zacznij nosić sukienki.
Tyle kazał mi przekazać David, twój mąż. Pamiętaj, że mój list to przekaz od Twojego męża, nie ode mnie. Nie musisz się do niego stosować i możesz mnie potraktować jak nawiedzoną wariatkę, ale byłoby mi milej, a i Davidowi również, gdybyś jednak zastosowała się do jego porad, zwłaszcza, że on chce dla Ciebie jak najlepiej.
Pozdrów ode mnie Jacka i trzymaj się. Będę się za Was modlić. – Siostra Bernadetta.
Michelle złożyła powoli dziwny list i schowała go z powrotem do koperty. Usiadła na łóżku i włożyła go do szuflady szafki, jednak nie zamknęła jej. Siedziała tak przez chwilę i patrzyła na białą kopertę. Od kiedy spotkała Jacka, jej życie przypominało jazdę górską kolejką w domu strachów: raz była w górze, a raz na dole, raz jechała prosto i powoli, a innym znów razem wszystko było pokręcone i leciało piorunem na przód.
Śmierć Davida, powolne staczanie się w dół, jej nieudolne próby radzenia sobie z życiem samotnej matki, alkoholizm i załamanie nerwowe, zobojętnienie po utracie dziecka, pracy, domu, życia, gorzki smak paroletniej szkoły życia w ruinach, silne postanowienie odzyskania tego wszystkiego, na czym jej zależało, postanowienie poprawy, radość z powodu powrotu Lillian, wściekłość, żal, chęć zemsty, radość z powodu dobrych wyników, spokój, a potem jeszcze raz ból, żal i tęsknota, potem jeszcze skrucha z powodu prawdy i jeszcze ten strach przed złem...
Gotowało się w niej to wszystko jak w kotle przez ostatnie parę lat. Było tego stanowczo za dużo. Chciała mieć wreszcie ciszę i spokój... i Jacka. I ten list przekonał ją do tego, żeby spróbować. „To ty się mnie draniu boisz, tak?” – powiedziała w myślach do czarnej mgły. – „No to czekaj, jeszcze mnie popamiętasz za to wszystko, co mi zrobiłeś... co nam zrobiłeś.” Wstała i wyszła z sypialni z uśmiechem na ustach.
Było już ciemno za oknami. W całym domu też. Światło paliło się jedynie w kuchni. Stamtąd dobiegały też wesołe głosy i śmiechy, a także coś, czego Michelle nie czuła u siebie już dawno, jeżeli nie od początku: zapach smażonego ciasta i słodkości. Weszła do kuchni i oparła się w drzwiach. Na jej widok Lillian natychmiast zeskoczyła z krzesła, podbiegła do niej i objęła ją w pasie. Michelle podniosła ją do góry i posadziła na rękach.
–Hej, wyspałaś się? – spytał Jack, ściągając kolejnego naleśnika z patelni.
–Tak. A co wy tu robicie?
–Jak to co, a na co to wygląda? – Jack mówił z uśmiechem. Wyglądał teraz zupełnie inaczej – lżej, delikatniej – nie znała go z tej strony.
–Mamo, Jack robi świetne naleśniki. – mówiła Lillian na jej ramionach – Są takie puszyste i mięciutkie.
–Naprawdę? To koniecznie muszę spróbować. – ściągnęła Lillian z ramion. – Zrobię kawę, dobrze?
–Mi też zrób, przyda się na później. – poprosił Jack.
W tym momencie Michelle usłyszała dźwięk spłuczki, a z łazienki wyszła Martha.
–To ty też jesteś tutaj? – ucieszyła się Michelle.
–Tak, od jakiejś godziny. Nie było wielkiego ruchu dzisiaj, więc szybciej skończyłam. Próbowałam już naleśników. Są rewelacyjne.
–Ale nie tak dobre jak twoje. – odparł Jack.
–Zaraz zrobię porównanie. – Jack nałożył jej na talerz nowy naleśnik, a Michelle polała go syropem czekoladowym, odkroiła kawałek i spróbowała – Nie mogę się zdecydować. Ogłaszam remis.
–Ja też tak powiedziałam. – zawołała Lillian.
–A ja uważam, że Martha robi zdecydowanie lepsze naleśniki niż ja. – osądził Jack. – Lilly, chcesz jeszcze? – Lillian kiwnęła głową z uśmiechem i po chwili na jej talerzu wylądował kolejny naleśnik.
–Ja też poproszę. – powiedziała Martha
–Robi się, szefowo.
Michelle piła kawę i z uśmiechem patrzyła, jak Jack, Lillian i Martha rozmawiają, śmieją się i żartują. Z kąta cicho grało radio, w całej kuchni było przyjemnie ciepło, lekko, radośnie i spokojnie, a wokół roznosił się cudownie słodki zapach. Wszystko, o czym tylko marzyła do tej pory, ziściło się w tej chwili i w tym pomieszczeniu. Wiedziała już, że być może ta dziwna zakonnica i Joe mieli rację. Nie może teraz dopuścić, by zło odebrało jej Jacka. Będzie jego tarczą obronną. Kiedy skończyła pić, podniosła się.
–Idę się przebrać, niedługo chyba będziemy wychodzić. – powiedziała wstając i wychodząc w ciemności.
Kiedy była w sypialni, usłyszała delikatne stukanie do drzwi.
–Mogę wejść? – usłyszała zza drzwi Marthę.
–Jasne, wchodź.
Martha otworzyła drzwi i weszła. Podeszła do Michelle i szepnęła:
–Musisz mi coś wyjaśnić. To jest ten sam Jack, który zabił tyle ludzi? – Michelle kiwnęła głową – I to ten sam facet, za którym tęskniłaś? A potem chciałaś zabić własnymi rękoma?
–Martho, to już nieaktualne, mówiłam ci.
–Dziewczyno... jak ty nie będziesz z nim w przyszłości, to... to masz nie po kolei w głowie. Tyle ci powiem. – szeptała Martha.
–Mam po kolei w głowie. – mówiła Michelle z uśmiechem – Ale muszę z nim o tym jeszcze porozmawiać.
–Nie ma na co czekać, wy jesteście dla siebie stworzeni.
–Wiem Martho.
–A teraz przebieraj się szybko i chodź z powrotem.
Michelle zamknęła drzwi i przebierała się pełna radości i uśmiechu. Kiedy wróciła do kuchni, Martha stała przy zlewie i myła naczynia, a Jack siedział z Lillian i pił kawę. Nie był zwyczajnym sobą. A raczej nie był taki, jak zawsze – był roześmiany, szczęśliwy, spokojny i rozmowny. Spodobała się jej ta strona Jacka i chciała ją zatrzymać na dłużej.
Ale strach i to, co powiedział Joe w furgonetce, wciąż dawały o sobie znać. I musiała mu o tym wszystkim powiedzieć, za radą tej zakonnicy. Nie mogła teraz milczeć. Jednocześnie poczuła w sobie dziwną siłę. „A spróbuj go teraz dopaść, gnoju – będziesz miał ze mną do czynienia.” – powiedziała sobie w duchu.
–Późno już jest, a chciałem jeszcze wpaść do Joego i zobaczyć, jak się trzyma.
–Ok, to my będziemy już wychodzić.
Michelle przy drzwiach jeszcze pożegnała się z Lillian i Marthą, która zostawała z nią na całą noc i zeszli na dół do samochodu. Mimo iż był kwiecień, wciąż było zimno i kulili się teraz, kiedy Michelle otwierała samochód. Wsiedli do niego i Michelle ruszyła. Jak zwykle, oboje milczeli podczas drogi – już się do tego przyzwyczaiła. Tym razem jednak układała w głowie, co mu powie i jak mu wyjaśni, co wobec niego czuje. W końcu, kiedy dojechali pod hotel, a Jack chciał wysiąść, Michelle zatrzymała go, chwytając go za rękę. Skamieniał na ten gest z jej strony.
–Poczekaj. Muszę z tobą o czymś porozmawiać. – puściła jego rękę, westchnęła i zaczęła – To nie jest tak, że nie chcę z tobą być. Chcę i to bardzo, ale... boję się tego, co w tobie siedzi. Nie wiem, co to jest i to mnie przeraża. Boję się, że pewnego dnia skrzywdzisz mnie i Lillian i nawet o tym nie będziesz wiedział.
–Wiem. Ja też się tego boję. Ale sama byłaś świadkiem, że nie chcę tego i robię wszystko, żeby się nie natknąć na zło. To ono mnie szuka. Ale w końcu mnie znajdzie i dopadnie.
–Mam nadzieję, że nie.
–Trzeba przyjąć taki scenariusz. A jeśli tak miałoby być, to... wolałbym umrzeć. Dlatego zrozumiałem twoją decyzję i postanowiłem, że nie będę narażał na siebie ani ciebie ani jej.
–Cieszę się, że tak mówisz.
–Nie jest to dla mnie łatwe... ale tak widocznie musi być.
–Jeśli nie możemy być parą, to bądźmy chociaż przyjaciółmi.
–Też to chciałem zaproponować.
–A więc zgoda.
–Zgoda. – Siedzieli chwilę w ciszy, zanim Jack rzucił – Chodźmy już.
24. Porwanie – ostateczna rozgrywka
Wyszli z samochodu i weszli do hotelu. Jack szedł przodem i zobaczył, że z pokoju Joego wychodzi jakaś rudowłosa dziewczyna. „Młoda, ruda, jaskrawoczerwona szminka, bluzka z dekoltem do pasa, brak bielizny pod spodem, spódnica do pośladków, pończochy nisko na udach...” – wyliczał Jack – „Jakaś tania dziwka.” Nie zdziwiło go to, bo to było w stylu Joego.
To, co go zdziwiło, to plik pieniędzy w jej ręku. Zatrzymał Michelle za sobą i gestem nakazał jej milczenie. Obserwowali teraz jak opiera się o ścianę przy drzwiach i liczy gruby plik pieniędzy. Przeliczyła i włożyła do wewnętrznej kieszeni kurtki. Z zadowoloną miną ruszyła przed siebie i zaczęła schodzić w dół.
Kiedy napotkała Jacka, chciała go minąć, ale on ją chwycił za rękaw kurtki. Wbrew jej głośnym protestom, błyskawicznie przycisnął ją do ściany, zakuł w kajdanki i zamknął jej ręką usta. Z kieszeni wyciągnął plik banknotów i przeliczył. Było tego o wiele za dużo. Jack, mimo iż sam nigdy nie korzystał z prostytutek, dzięki Joemu znał ceny wszystkich usług. Teraz wyjął z pliku odpowiednią kwotę, włożył jej do kurtki, ale nadal mocno przyciskał ją i zaciskał usta.
–Teraz możesz iść. – mówił cicho i spokojnie – A jak się poskarżysz, to powiedz, żeby szli do Jacka Złote Serduszko, oni już będą wiedzieli, o kogo chodzi. A ja powiem im, za co ci te pieniądze zabrałem, hm?
Przerażona dziewczyna kiwnęła głową i już miała odejść, kiedy usłyszeli:
–Puść ją. – to mówił Joe. Stał na schodach z ramieniem na temblaku. – I oddaj jej te pieniądze. To ja jej je dałem. – Jack posłusznie oddał dziewczynie wszystkie pieniądze i puścił ją. – Idź. Jesteś bezpieczna, gwarantuję ci to. – zbiegła szybko po schodach. – Właźcie. – machnął zdrową ręką i odwrócił się, by wejść z powrotem do pokoju. Weszli i zastali tam nieopisany bałagan.
–Hej, widzę, że nieźle się trzymasz. – powiedział Jack.
–W przeciwieństwie do twojego pokoju. – dodała Michelle, ogarniając wszystko wzrokiem.
Joe usiadł ostrożnie na łóżku. Jack strącił z krzesła górę ubrań i również usiadł.
–Spokojnie, bywało gorzej. Ale jedną ręką ciężko cokolwiek sprzątać. Nie bój się, nie zerżnąłem jej. – powiedział, widząc minę Jacka. – Sprawdziłem ją tylko, żeby się dowiedzieć ile ma lat i gdzie pracuje. Ustaliłem, że ma sfałszowany dowód i na pewno nie ma osiemnastki, jak twierdzi.
–Mhm, najwyżej piętnaście. – powiedziała Michelle, schylając się po ubrania leżące na podłodze.
–Ej, Michelle, zostaw to, to mi nie przeszkadza.
–Dopóki się o to nie potkniesz i nie złamiesz sobie drugiej ręki albo nosa.
Joe westchnął i machnął ręką.
–Był dziś u mnie w szpitalu komendant. Zostałem odsunięty od naszej sprawy i przydzielony do innego zadania. Zgarniamy nieletnie dziwki z ulicy. Ostatnio za dużo się ich kręci tutaj i podejrzewamy, że gdzieś jest jakaś melina, w której pracują przymusowo. Od teraz przydzielił mnie wyłącznie do takich spraw. Ta dziewczyna to moja informatorka. – Jack spojrzał na niego z wysoko uniesionymi brwiami ze zdziwienia. – Tak, tak, tylko informatorka. Nie wyobrażaj sobie za dużo; nie jestem aż takim skurwysynem.
–I to za informacje dostała tyle kasy? – spytał Jack.
–Tak. Powiedziała mi gdzie pracuje, dla kogo i podała adres. A teraz dzięki wam doniesie szefom, gdzie jestem i dla kogo pracuję.
–I tak by powiedziała, bo się boi. No chyba, że wolałaby zginąć. Ale nie sądzę. – skomentował Jack.
–Skąd wiesz, że nie oszukiwała? – spytała Michelle.
–Bo ją już dziś śledziłem i nagrywałem. Tak jak to robiłem kiedyś dla Bryana, kiedy przejął firmę Lighera. Dlatego wiem, że mówi prawdę. Musiałem to tylko usłyszeć od niej samej i również ją nagrać.
–To nie jest już firma Bryana. Zeznania zdobyte podstępem nie liczą się. – powiedziała Michelle – Możesz je przedstawić Richardowi, ale dziewczyna musi wyrazić zgodę na ich użycie. Inaczej nic z tego.
Nastała cisza. Michelle nadal składała ubrania, a Jack siedział, smętnie zapatrzony w ścianę przed sobą.
–Cóż, sam muszę ją do tego jakoś przekonać. Nie będę mógł wam pomóc. Musicie sobie od teraz radzić sami.
–Ale i tak będziemy ci zdawać całą sprawę. – powiedziała Michelle. – Co trzy głowy, to nie jedna, nie Jack?
Jack nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
–Chcę tylko wiedzieć, gdzie jest ta gnida i dorwać go w końcu. – powiedział.
–I co mu zrobisz? – Joe zareagował pierwszy – Nic mu nie możesz zrobić, a on tobie wszystko. I to jest najgorsze.
Jack zapomniał się, westchnął i stwierdził:
–Żeby tu była Jessika, wiedziałaby, co robić.
–Kim jest Jessika? – Michelle spytała zanim przypomniała sobie, że przecież czytała o niej w aktach Jacka. Przypomniała sobie, że to była żona ówczesnego Croucketa, której Jack początkowo pilnował.
–To... to skomplikowane. Nie ma teraz czasu na opowiadanie. – odparł Joe. Tym razem wybronił Jacka, ale mina Michelle mówiła, że jeszcze do tego powróci.
–Jack, chyba musimy już iść.
–Racja, myślę, że nic tu po was. – poparł ją Joe. – Nie wyganiam was, ale sami wiecie, że czas nagli. Zwłaszcza w przypadku tego zła. Michelle, zostaw to; poproszę pokojówkę o pomoc, jak będę chciał. Jak widzicie, mi nic nie jest i mam już inne śledztwo, a wy macie teraz na głowie ważniejsze sprawy. – tak naprawdę nie chodziło mu o żadne śledztwo, ale o to, by w końcu znaleźli się oboje sam na sam.
Nie tracąc czasu, pożegnali się z nim i poszli z powrotem do wozu. Kiedy wsiedli, Michelle spytała do raz kolejny:
–Jack, kto to jest Jessika?
–To długa historia...
–Kochałeś ją? – Jack milczał – Nie jestem naiwna, wiem, że Monika nie była jedyną kobietą w twoim życiu.
–Czytałaś moje akta? – Michelle potwierdziła – No to wszystko wiesz.
–Czemu stałeś się nagle taki obcesowy? Dlaczego znowu nie chcesz rozmawiać?
–Znasz mnie na tyle długo, że powinnaś już wiedzieć, dlaczego.
–Domyślam się. Ale musisz wiedzieć jedno. Bardzo mi się spodobał ten drugi Jack. Jest naprawdę wrażliwy i kochany. Chcę, żebyś był taki częściej.
–Dla ciebie i dla Lilly zawsze. A teraz musimy wykończyć tego drania.
–Co się stało z Jessiką?
–Rozstaliśmy się.
–Jak?
–Wstąpiła do klasztoru. Ale innym razem opowiem ci dlaczego, teraz nie ma na to czasu.
–Do klasztoru? – natychmiast zobaczyła przed oczyma list. – Jedziemy z powrotem do domu. Muszę ci coś pokazać. – zapaliła silnik i ruszyła.
Kiedy przybyli na miejsce, Michelle miała na myśli list, który dostała. Ale kiedy weszła na górę i zobaczyła otwarte drzwi do swojego mieszkania, zmartwiała. Razem z Jackiem wyciągnęli i odbezpieczyli broń i weszli na górę. W środku na podłodze w kałuży krwi leżała Martha. Michelle natychmiast rzuciła się do niej, by sprawdzić puls, a Jack zadzwonił po karetkę i sprawdził pokój Lillian.
–Żyje, dzięki Bogu.
–Michelle, Lillian zniknęła.
Michelle znieruchomiała. Zanim podniosła się wolno i poszła do jej pokoju, minęła minuta. Pokój był pusty, a na łóżku leżała zapisana kartka. Michelle podeszła do łóżka i drżącą ręką wzięła list do ręki.
Jeśli chcecie ją zobaczyć żywą, jedźcie tam, gdzie się wszystko zaczęło.
Podała list Jackowi. Była roztrzęsiona i zaczęła płakać. Jack przytulił ją mocno. Michelle również go przytuliła.
–Co ja teraz zrobię?
–Nie ma co tracić czasu, jedziemy. – powiedział i pocałował ją w policzek. Zrobił to spontanicznie. Był to przyjacielski pocałunek, jakim zwykle obdarzał Aleksę ilekroć ją pocieszał. Tym razem zapomniał się i pocałował Michelle. Przestała płakać i spojrzała na niego uważnie.
–Niech się dzieje, co chce. Jesteś mój i on cię nie dostanie, póki żyję. – złożyła delikatny pocałunek na jego ustach, na który Jack odpowiedział gorącym, długim pocałunkiem, który Michelle odwzajemniła.
–Obiecuję ci... przysięgam ci, że zrobię wszystko, żeby Lillian wyszła z tego cało. – powiedział, kiedy skończyli.
–Naprawdę wszystko?
–Tak. Jedźmy na parking pod biurowiec Crou...mojego ojca.
–To tam się wszystko zaczęło. – Jack potwierdził – Jedziemy.
***
Tej samej nocy, kiedy w całym klasztorze ucichły wszelkie szmery i ostatnie kroki zakonnic udających się na zasłużony wypoczynek, siostra Bernadetta zgodnie z poleceniem głosu, zdjęła obuwie, włożyła je pod habit i najciszej jak mogła wyszła z celi i zamknęła ją na klucz. Przemknęła się przez ciemny korytarz i skierowała w stronę sypialni dziewcząt na parterze – tylko stamtąd mogła bezpiecznie wyjść na zewnątrz.
Weszła do pomieszczenia, gdzie spały dziewczęta. Nie starała się ich nie budzić, bo wiedziała, że i tak nie śpią. Wiedziała, że obserwowały ją cały dzień i czuły, że ma jakieś plany – nie wiedziały tylko, jakie. Kiedy więc Bernadetta weszła do sypialni, głowy zaczęły się podnosić jedna po drugiej, a kołdry i prześcieradła szeleściły.
–Nie zapalajcie świateł, proszę was. – powiedziała siostra, a ręce posłusznie powędrowały na dół, ale dziewczęta wychodziły z łóżek i wkrótce ich cały wianek otaczał ją.
–Siostra ucieka? Do niego? Siostra wróci do nas? Niech nas siostra nie zostawia. – szeptały jedna przez drugą.
–Na pewno nie zostawiam was. – powiedziała z uśmiechem Bernadetta – Po prostu muszę załatwić coś, na co matka przełożona nigdy nie wyraziłaby zgody. Przysięgam wam, że załatwię to i wrócę do was. W razie czego, powiedzcie, że zamknęłam się w celi, żeby się modlić i nie chcę, żeby mi ktokolwiek przeszkadzał.
–One w to nie uwierzą. – powiedziała jedna z dziewczynek.
–Poza tym, to kłamstwo.
–Wiem, ale nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. A teraz muszę już iść.
–Powiemy to, co siostra chce. Ale wierzę, że siostra ma dobre intencje. – powiedziała Conchita – A jeżeli tak, to Pan Bóg jakoś to dla siostry załatwi.
Siostra Bernadetta uśmiechnęła się.
–Podzielam twoją wiarę. A teraz naprawdę muszę iść. – wyjęła buty spod habitu, otworzyła okno i wyskoczyła na miękki trawnik pod oknem. Kiedy założyła buty, dziewczyny ją jeszcze pożegnały gestami, przeżegnała się i ruszyła w drogę.
Wkrótce zrobiło się zimno, cicho i ciemno – słyszała tylko swój własny oddech, a na jej skórze wystąpiła gęsia skórka – nie tylko z przenikliwego zimna, ale i ze strachu przed ogromnymi ciemnymi pniami i poplątanymi konarami o wężowatych i pajęczych kształtach, oraz przed tym, co podsuwała jej bujna wyobraźnia. Była kompletnie sama a za światło miała jedynie marną poświatę księżyca. „Twoja droga wyglądała podobnie, Jack. Ale jak ty dałeś radę, to ja też dam.” Dla kurażu zaczęła odmawiać różaniec i odmawiała go aż do samego zejścia do parku. Znała cel i wiedziała, w którą stronę ma się udać. Miała tam schować się i czekać na odpowiedni moment.
***
Noc na wsi była cicha i spokojna, jak zwykle. Pomimo chłodu i nadciągającego nieubłaganie mrozu, Nathan siedział na werandzie przed chatą, palił papierosa i gapił się w niebo – czyste i czarne jak smoła obsypana diamentami gwiazd. Cisza była zatrważająca – nie było słychać nawet ujadania psów z daleka. Siedział i wspominał niedawną, niespodziewaną wizytę Jacka. Bardzo się z niej ucieszył, gdyż od dawna chciał z nim porozmawiać sam na sam.
Zaraz na samym początku, kiedy tylko się serdecznie przywitali, kiedy zjadł i napił się gorącej herbaty, Jack oświadczył, że zanim powie, z czym przyjechał, natychmiast potrzebuje jakiejś ciężkiej i wyczerpującej roboty. Zgodnie z życzeniem, Nathan zaprowadził go do stajni, dał widły i kazał wymienić brudną słomę u krów, koni, świń i kur. Jack uporał się w tym kilka godzin. Wszedł do kuchni, wyczerpany i spocony padł na krzesło. Kiedy wypalił kilka papierosów, uspokoił oddech i napił się pierwszych łyków piwa, zaczął mówić.
–Mam nadzieję, że jesteś nocnym markiem, bo nie zamierzam ci dzisiaj dać długo pospać. Muszę się przed kimś wygadać i to będziesz ty.
–Wal śmiało.
–Nie wiem już, co mam ze sobą robić, dostaję szału. Cały problem polega na tym, że pokochałem Michelle, tak jak mówił John. Jestem wam cholera winien kasę. Ale nie możemy być razem ze względu na to coś. Stanęło między nami i koniec.
–Z tego, co wiem, Michelle nienawidzi cię, bo zabiłeś jej męża.
–To już nieaktualne informacje. Od kiedy stąd wyjechałem dużo rzeczy się zmieniło. Joe zrobił wielką akcję... kierował się jakimś głosem. Jessika mówiła o tym w liście... ciężko mi to wytłumaczyć.
–Rozumiem, o czym mówisz, wierz mi.
–Najlepiej będzie, jeśli ci o wszystkim opowiem. – opowiedział o akcji Joego i o ostatnim ataku, w którym uczestniczyła Michelle oraz o tym, czego się dowiedział od Joego. – Stąd właśnie ja i Michelle dowiedzieliśmy się, że to nie ja zabiłem jej męża, ale mój kolega, z którym w tamtym momencie obrabiałem jubilera. Mało tego, mówił, że... uratowałem mu życie, choć ja sam tego w ogóle nie pamiętam, rozumiesz? Joe opowiadał mi, że ponoć było dużo takich akcji, kiedy komuś uratowałem życie... i ci wszyscy ludzie mówili o tym nawet w tych reportażach na nasz temat, ale ja niczego takiego sobie nie przypominam. I tego też nie pamiętam.
–Przebaczyłeś jej?
–Oczywiście, że tak. – dalej opowiadał o ich wzajemnych relacjach, kiedy już dowiedzieli się prawdy i o tym, co zaszło między nimi w ruinach. – Wtedy dała mi znać, że nic z tego nie wyjdzie. Zrozumiałem, że muszę pogrzebać wszelkie szanse na to, że jeszcze kiedyś będziemy razem. I to mnie dobiło. Myślałem, że sobie z tym poradzę, bo już z wieloma sprawami radziłem sobie sam, ale... z tym nie mogę. To mnie przerosło.
–I dlatego tu jesteś.
–Tak. Kocham ją, tak. Ale muszę się jakoś pogodzić z tym, że nie będziemy razem. I to jest nie do zniesienia.
–Hm, dobrze cię rozumiem. – Jack spojrzał na niego uważnie – Mam ten sam problem z Elisą. Ona chyba też nigdy mnie nie będzie chciała z powrotem. – milczał przez chwilę zamyślony – Przez cały ten czas, kiedy was nie było, jeździłem do niej i jak wariat wykrzykiwałem pod jej drzwiami „Elisa! Kocham cię! Wybacz mi!” i tym podobne. Ale ona nigdy nawet nie wyjrzała za okno. Fakt, że byłem wtedy nieźle wcięty, bo na trzeźwo nie dałbym rady tego zrobić. Może się mnie bała, może mnie wciąż nienawidzi, nie wiem.
–Tęsknisz za nią?
–Jak szaleniec. Do tej pory nie było ani jednego dnia, kiedy nie myślałem o niej. Ona była i jest sensem mojego życia. Jaki bałwan był ze mnie, kiedy byłem młody! Gdybym mógł to jakkolwiek odwrócić... Obyś nigdy nie wylądował na moim miejscu.
–Masz jakieś rozwiązanie?
–Hm, dobre pytanie. Kiedyś spotkałem pewnego Araba, który powiedział mi jedno ichnie przysłowie: „Jeśli nie możesz być gwiazdą na niebie, bądź lampą w domu.” – spojrzał na Jacka – Jeśli nie możesz być jej facetem, bądź jej przyjacielem. Ty przynajmniej jeszcze możesz.
Jack milczał.
–To chyba jedyne rozsądne rozwiązanie. – odezwał się w końcu.
Milczeli obaj dłuższy czas. Każdy z nich samodzielnie trawił własne przeżycia i przemyślenia.
–Gdyby ta moc pomogła mi zrozumieć decyzję Michelle.
–Tu nie ma nic do rozumienia, ona się ciebie boi.
–Boi?
–Tak. To coś jest tam w tobie, w środku. I nie wiadomo kiedy może zaatakować. Ona się boi, że kiedyś ją zniszczysz i nawet nie będziesz o tym wiedział. Tak już się niemal stało, kiedy cię pierwszy raz zaatakował.
–Nie mów, że chciałem was zniszczyć.
–Może i nie, ale musiałbyś spojrzeć wtedy na swoje odbicie w lustrze. To było przerażające. Jeszcze tak złego człowieka w życiu nie widziałem.
–Żartujesz?
Nathan wychylił się do Jacka:
–Nie wierzysz mi? Spytaj Joego, spytaj Jessiki i Danniego. Oni cię widzieli tak samo jak ja. – milczał chwilę, zanim powiedział – Gdyby nie Jessika pozabijałbyś nas wszystkich.
Jack oparł łokcie na kolanach i chwycił się za głowę.
–To co ja mam robić? Nie chcę tego; wiesz, że nie.
–Wiem. Ale musisz sobie zdawać sprawę z tego, że ono cię dorwie, kiedy tylko będzie miało po temu okazję.
Jack podniósł głowę i z powrotem oparł się na siedzeniu.
– Mam... mam się zabić? O to chodzi?
–Wierzę, że to nie jest ostateczne rozwiązanie. Musi być jakiś inny sposób. – ponownie zapanowało milczenie, zanim Nathan odezwał się ponownie – Wiesz co, zauważyłem, że za każdym razem, kiedy kogoś atakuje, moc pojawia się wtedy, kiedy zostaje wypowiedziana modlitwa.
–Tak. I następuje jakieś poświęcenie.
–Tak, poświęcenie też. Najpierw była ta spontaniczna modlitwa Jessiki, potem mówiłeś, że Joe opowiadał, że poprosił Boga, żeby jeszcze nie odbierał mu życia, potem Joe wołał do Boga, że spełni jego wolę, jeśli cię ocali...
–To już drugi raz.
–Tak, dobrze cię pilnuje. Masz mu za co dziękować.
–Prawda.
–No i jeszcze ty sam zacząłeś go prosić, żeby oszczędził ciebie i przy okazji ludzkość.
–Bo już nie widziałem innego sposobu na obronę.
–Może to więc modlitwa jest bronią wobec tego drania?
–Hm, może masz rację, wygląda na to, że to jest jedyna broń przeciw niemu.
Znów milczeli obaj dłuższą chwilę.
–Wiesz co, mam propozycję. Nie śmiej się ze mnie, proszę, ale... pomyślałem właśnie, że... skoro modlitwa jest naszym jedynym sensownym orężęm, to...
Jack natychmiast zrozumiał.
–Jasne, masz całkowitą rację, pomódlmy się.
–W ciszy, każdy za siebie.
Wstali i uklękli obaj i zaczęli się modlić po cichu, na kolanach, z zamkniętymi oczami – każdy z nich tak, jak umiał. Nathan modlił się o pogodzenie się z Elisą, a Jack o szansę odzyskania życia i bycia razem z Michelle. Nawet nie wiedzieli, ile czasu spędzili na kolanach
Modlitwa pochłonęła ich obu tak dalece, że mieli wrażenie, że odpływają w inny świat. Zniknął ten rzeczywisty świat, pełen nierozwiązywalnych zagadek i trudu, a pojawił się inny, nieznany, obezwładniający spokojem, światłem, ciepłem i dobrocią. Obaj trwali w tym stanie jak najdłużej się dało. Kiedy skończyli, zauważyli, że w oknie pojawiła się szara plama świtu.
–Kawał czasu – zauważył Jack, wciąż na kolanach. – Ale wolę takie przerwy czasowe niż te wyniszczające; ze złem. – powoli podnieśli się z klęczek i usiedli z powrotem na swoich miejscach. – Wiesz co, nie wiem jak to wyglądało u ciebie, ale poczułem... jasność. Tę jasność, o której mówiła mi Jessika. To bardzo dziwne uczucie, wypełniło mnie podczas modlitwy. Napełniło mnie takim spokojem i... teraz już się nie boję.
–Czego się nie boisz?
–Umrzeć. Jeśli będzie trzeba, oddam życie za nie obie.
–Mam nadzieję, że nie będziesz musiał ponosić aż takiej ofiary.
Nazajutrz Jack wyjechał stamtąd jako zupełnie inny człowiek – był czulszy, wrażliwszy, uśmiechnięty. Nathan po raz pierwszy odkrył w tym skrytym i cichym zabójcy drugą stronę – tę o której opowiadał John, a którą Nathan bardzo chciał zobaczyć. Teraz, kiedy to wspominał, sam doznawał tego dziwnego spokoju, o którym mówił Jack. Wiedział, że już więcej nie zobaczy się z Elisą, ale nie martwiło go to. Mógł być z nią przez drobną część swojego życia i to go cieszyło. Był jej wdzięczny za nią.
Naraz usłyszał ponowny chrzęst żwiru pod płotem i silnik samochodu. Silnik ucichł, a więc samochód zatrzymał się nieopodal domu. Słychać było otwieranie i zamykanie drzwi, a także czyjeś kroki. Ktoś podszedł do bramy i powoli otworzył furtkę. „Ciekawe który to tym razem, Jack, czy Joe.” – pomyślał, ale kiedy przyjrzał się uważniej, kompletnie oniemiał – zobaczył ostatnią osobę, którą spodziewałby się ujrzeć.
–Co ty tu... – wyjąkał.
–Chcę z tobą porozmawiać. – powiedziała
Z wrażenia kompletnie oniemiał i jedyne, co mu przyszło do głowy, to:
–Wchodź, zrobię ci herbaty.
Elisa weszła na werandę, podeszła do niego i przez chwilę stali tak naprzeciwko siebie.
–Nie mogę uwierzyć, że tu przyjechałam, ale nie mogłam się już przemóc, żeby tego nie zrobić.
Nathan wyciągnął ręce i przytulił ją do siebie – Elisa odpowiedziała tym samym.
–Mógłbym cię tak trzymać przez wieczność. – Ogarnęło go wtedy takie szczęście, jak wtedy, gdy przyjęła jego miłość tam pod kanionem. Trwali tak, długą chwilę i pozwalali przeniknąć się wzajemnym aurom.
–Kocham cię Nathanie i nigdy nie przestałam, mimo iż chciałam.
–Nigdy nie przestałem cię kochać, choć pogodziłem się z tym, że już nigdy cię nie zobaczę. Mróz tężeje, chodźmy do środka.
Nathan i Eilza mieli sobie do opowiedzenia całe życie i chcieli przegadać całą noc, ale stało się inaczej. W pewnym momencie, kiedy Nathan skończył parzyć herbatę, usłyszał głośne i natarczywe pukanie do frontowych drzwi. Podszedł do nich, ostrożnie otworzył i zobaczył za nimi pana Waltera.
–Nathan, przepraszam, że cię niepokoję tak późno, ale właśnie nadają coś ważnego w telewizji. Wiem, że nie masz telewizora, ale musisz to zobaczyć, to jest na wszystkich kanałach.
–No dobra, ale co to jest?
–To dotyczy Jacka. On tam jest?
–Jacka? – spytała Elisa, która przybiegła z kuchni.
–Dobry wieczór pani. – Pan Walter ściągnął czapkę przed nią mimo mrozu. – Chodźcie oboje, musicie to zobaczyć.
Elisa i Nathan natychmiast się ubrali, Nathan zamknął dom i poszli do domu pana Waltera, żeby zobaczyć to, co im chciał pokazać. W domu przywitała się z nimi zaniepokojona rodzina. Wszyscy poznali i Joego i Jacka i już dawno przestali ich się bać, a nawet bardzo ich polubili. Teraz każdy ze zmartwioną miną wpatrywał się w telewizor, w którym widać było Jacka celującego do Cravena, który trzymał małe, związane i zakneblowane dziecko. „Negocjacje trwają.” – mówił kamerzysta.
–O Boże, tam faktycznie jest mój Jack! – zawołała Elisa
–Kiedy się to zaczęło? – spytał Nathan.
–Jakąś godzinę temu, ale wtedy nie było tam Jacka. Poszedłem po ciebie, kiedy tylko się pojawił. Próbowaliśmy przełączyć, ale to jest na wszystkich kanałach.
–Czego to dotyczy?
–Cały czas mówi ten kamerzysta. Jest przerażony, chyba robi, co mu każą, bo boi się o swoje życie. To jest porwanie córki jednej z policjantek, a Jack jest z nim dopiero od pięciu minut. Próbuje się dogadać z tym gościem. Ale mu nie idzie.
„Bo z tym gościem nie można się dogadać.” – pomyślał Nathan.
W milczeniu obserwowali ciemny obraz i jakieś niezrozumiałe przekrzykiwania. Nagle obraz zjechał w dół i kamerzysta filmował teraz tłum ludzi skandujących „zabij go! zabij go!” Nathan natychmiast poznał ulice przed biurowcem, w którym kiedyś wynajmował swoje samochody pracownikom swojego brata.
–Poznajesz to miejsce? – spytała go Elisa.
–Tak, wiem, gdzie to jest, jedziemy tam. – wyprzedził jej myśl i podniósł się z krzesła. Elisa również się podniosła, wyszli, doszli do samochodu Elisy. Ona dała kluczyki Nathanowi, wsiedli i już miał ruszyć, kiedy usłyszał:
–Nathan, czy twoja przysięga jest nadal aktualna?
Z powrotem opadł na fotel.
–Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz, Eliso. To się nie zmieniło.
–Chcę, żebyś tam pojechał i... zaproponował mu siebie za Jacka.
–Jeśli tego chcesz, tak zrobię. – odpowiedział bez wahania. Teraz, kiedy miał ją już przy sobie, nie wahał się ani chwili – spełni, cokolwiek od niego zażąda. Odpalił samochód i ruszył.
***
Prokurator siedział w swoim zacisznym biurze, skupiony na pracy, kiedy z koncentracji na treści dokumentów wytrąciło go delikatne pukanie w oszklone drzwi. To był nocny stróż.
–Przepraszam, że odrywam od pracy, ale myślę, że powinien pan to zobaczyć.
–Co takiego?
–To, co nadają w telewizji. Jest na wszystkich kanałach. – prokurator ciężko podniósł się i wyszedł zza biurka. – Nadają jakiś program na żywo. To jakieś porwanie. Tam jest Craven.
–Craven? – Po chwili prokurator był już w służbówce wartownika i oglądał z niedowierzaniem program, w którym Craven trzymał małe dziecko. Natychmiast chwycił swoją komórkę i wybił na niej numer do Joego.
–Joe, włącz telewizor. – powiedział, kiedy usłyszał go w słuchawce.
–Jestem na miejscu. – mówił głośno Joe. – Reszta chłopaków też. Poza tym... jest tu z nami Danny.
–Co?! Jak...
–Uciekł ze szpitala.
–Ale...
–Pomogłem mu w tym. Nic mu nie jest. Jest stabilny i ręczę za niego.
–Dlaczego nikt mnie nie powiadomił?
–Bo to gorąca sprawa, nikt nie miał na to czasu. Niech pan też się zbiera i tu przyjeżdża.
–Zaraz tam będę. – powiedział prokurator i zakończył rozmowę. – Nie ruszaj się stąd i bądź ze mną w stałej łączności. – powiedział do strażnika – Będziesz przekazywał moje rozkazy dalej.
–Jasne, proszę pana.
Po chwili prokuratora już nie było.
***
Zanim to wszystko się stało, Jack i Michelle pojechali prosto do budynku, w którym dawnej znajdowało się biuro Croucketa. Teraz był to teraz ziejący pustką i czernią postrach miasta. Ludzie traktowali go jak trupa, lub pomnik przypominający o sromotnej klęsce człowieka, który zdobył niemal cały świat. Właśnie tam jechał teraz Jack. Zaparkował na tyłach pod pustym drapaczem chmur i razem z Michelle weszli do nie pilnowanego przez nikogo budynku.
Znał tu każdy kąt, każde piętro i każdy zakamarek tak dokładnie jak ruiny. Jednak Michelle, której noga nigdy tu nie postała, trzymała się blisko niego. Nie potrzebowali latarek – przez lata życia w ruinach ich zmysły wzmocniły się na tyle, że doskonale opanowali poruszanie się w ciemnościach i słyszeli każdy najmniejszy szmer.
Sprawdzili oboje najpierw cały parking – nie zastali nikogo. Postanowili wjechać dalej i sprawdzać piętro po pietrze – Craven mógł być wszędzie. Sprawdzili każdy pokój i każde piętro, zanim dotarli na sam szczyt dachu. Zajęło im to kilka godzin, w czasie których tak bardzo koncentrowali się na szukaniu, że nie zauważyli, co dzieje się na zewnątrz.
–Jack, niepotrzebnie obeszliśmy tyle pięter. – Zawołała Michelle, kiedy weszli na dach. Ręką wskazała na olbrzymi pojemnik przeciwpożarowy. – Mogliśmy iść od razu tutaj.
Jack spojrzał na niego i pokręcił głową.
–Jest zamknięty. Poza tym, gdyby była w nim woda, lub jakakolwiek inna ciecz, on by tu był. Gdzieś tu w pobliżu, a przecież nie zauważyliśmy nic, co wskazywałoby na jego obecność tutaj.
–To co teraz? On musi gdzieś tu być.
–Schodzimy z powrotem na parking. Coś widocznie ominęliśmy. Słyszysz? – Michelle wytężyła słuch. – Co to? – ich uszu dochodziły jakieś okrzyki z ulicy. Wyjrzeli ostrożnie przez barierkę. Na dole zgromadził się tłum i skandował jakieś okrzyki. – Rozumiesz coś z tego? – Michelle zaprzeczyła.
Zeszli schodami, ponieważ windy nie działały. Zajęło im to również dość sporo czasu. Czas wspinania się w górę i schodzenia w dół wykorzystał wróg. Kiedy byli jeszcze wysoko, Michelle szarpnęła Jacka za ramię i wskazała niewielkie światełko przy oknie jednego z pomieszczeń. Przez wybite okno słychać było tłum zgromadzony wokół budynku. „Co tu się dzieje?” – zapytał sam siebie w myślach. Poszedł w tamtą stronę.
–Craven?! – krzyknął – To ty?! Wyłaź! Nie zamierzam się dłużej z tobą bawić! – mówił, idąc i celując w stronę światełka. Michelle szła za nim z pistoletem wyciągniętym w stronę lampki. Kiedy weszli, zobaczyli maleńkie światełko kamery. Była włączona i stała porzucona na postumencie. Wszystko przekazywała ludziom zgromadzonym i skandującym na dole.
–Witam ponownie. – odezwał się w ciemności Craven. – Ile to lat upłynęło odkąd cię tu po raz pierwszy widziałem? Pamiętam i widzę to jeszcze dziś, jak stoisz nad ciałem tego ciamajdy, którego zamordowałeś. Byłeś wtedy taki naiwny. Taki zdezorientowany i roztrzęsiony. Ale go zabiłeś i to własnoręcznie. I to się liczyło
–Gdzie jest Lillian?
–A teraz spójrz na siebie – twardy, gotowy na wszystko bydlak. I to wszystko moja zasługa.
–Gdzie jest Lillian!
Craven tylko się roześmiał.
–Nie możesz mi nic zrobić, Jack. Wiesz dobrze, że mam nad tobą przewagę i mogę z nią zrobić, co mi się tylko podoba. Mogę ją zabić, co jednak nie przyniosłoby mi żadnego zysku; a mogę ją też przerobić na jedną z maskotek dla chłopaków..., co też skończyłoby się zużyciem materiału po jakimś czasie. Albo... mogę ją przeciągnąć na naszą stronę i zrobić z niej jednego z swoich najlepszych żołnierzy. Judith też by się przydała, gdyby nie nienawidziła mnie tak bardzo.
Na niebie niespodziewanie pojawiła się błyskawica. Dopiero teraz Jack spostrzegł w którym miejscu stoi Craven i że trzyma Lillian tuż przed sobą – związaną i zakneblowaną. Nie wiedział, czy była przytomna, czy nie. Jack rzuciłby się w jego kierunku, ale wiedział, że zło miało rację. To nic nie da, a jeszcze pogorszy sprawę. Nie mógł nic zrobić – nie mógł go zabić, bo zabiłby samego Cravena, o ile jeszcze tam był, a zło przeniosłoby się do innego człowieka; nie mógł negocjować, bo zło nie uznawało negocjacji; nie mógł też się skraść ani użyć jakiegokolwiek podstępu, bo zło natychmiast wszystko wiedziało o wszystkim i znało wszystkie jego myśli. I tylko śmiało się z niego i jego bezsilności. Był w kropce i wydawało mu się, że miał tylko jedno wyjście. Opuścił broń.
–Ok, poddaję się. – powiedział spokojnie i zimno – Weź mnie zamiast niej.
–Nie! – krzyknęła Michelle
–Nie ma wyjścia, Michelle, wiesz o tym. – powiedział Craven. – Ale jestem zawiedziony. Myślałem, że jeszcze chwilę ze mną pogadasz, zanim zjawią się tu wszyscy, którym na tobie zależy. A już czuję, jak nadciągają ze wszystkich stron.
Nagle Jack przypomniał sobie słowa Nathana wypowiedziane w chacie: „skoro modlitwa jest naszym jedynym sensownym orężem, to...”
–Nie mam ci nic do powiedzenia. Wszystko już sobie powiedzieliśmy. Mam do zrobienia tylko jedno. Przynajmniej to jedno przychodzi mi do głowy.
Jack uklęknął i zaczął w ciszy odmawiać różaniec. Michelle patrzyła na niego skonsternowana, a Craven się śmiał nadal.
–Chcesz mnie pokonać na kolanach? A módl się ile wlezie, nic ni to nie da. Za chwilę dziewczyna będzie martwa.
–Nieprawda. – usłyszeli z ciemności. To mówił Nathan, za którym wchodziła Elisa, a za nią Joe i Danny.
–Co wy tu wszyscy robicie? – spytał Jack
–Nie chodzi ci o nią, tylko o niego. I dlatego chcemy mu pomóc. A tobie – zwrócił się do Cravena – Danny ma coś do powiedzenia.
Craven zmarszczył twarz i zawarczał jak pies.
–Tak. – powiedział Danny. – Nie pleć bzdur. Wcale ci się nie znudziłem. I nie zużyłem się, jak jakaś bateria. Pozbyłeś się mnie w chwili, kiedy zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi wtedy pozostała. Użyłem przeciw tobie ostatecznej broni i zacząłem się tam środku modlić, tak jak Jack teraz. Najpierw wypowiadałem tylko słowa, ale w końcu zacząłem się modlić szczerze i gorąco. To cię zaczęło uwierać i piec. I wtedy wypatrzyłeś jak najszybciej Pete'a i Toma. Trwało to jakiś czas, ale się ciebie pozbyłem. A teraz pozbędziemy się ciebie wszyscy.
–Brawo Danny, jestem z ciebie dumna. – usłyszeli znajomy głos z ciemności. Po chwili wyłoniła się z nich zakonnica. Jack przestał się modlić i spojrzał w jej stronę. Nie miał wątpliwości – to była Jessika. Była poważna, blada, wychudzona i postarzała się mocno przez ten czas. Jack nie zwracał na to uwagi – miał ją nareszcie przy sobie.
–Jessika – szepnął wciąż na kolanach – Myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę.
–Ty jesteś Jessika? – Michelle podeszła do niej. – Miło mi cię w końcu poznać. On cię nadal kocha, wiesz?
–Wiem. I ja go również. Ale oboje idziemy innymi drogami. Za to ty powinnaś być teraz z nim.
–Halo, czy wszyscy o mnie zapomnieli? – poskarżył się Craven i przyłożył pistolet do szyi nieprzytomnej dziewczynki, na co Michelle zareagowała zduszonym głosem:
–Oddaj mi moją córkę, ty bydlaku, ona ci nic nie zrobiła.
–Oddam ci ją dopiero wtedy, gdy dostanę to, czego chcę. – wskazał na Jacka. Ten chciał się podnieść, ale Jessika go powstrzymała.
–Módl się dalej. A teraz wszyscy dołączymy do niego, ty też, Michelle; na kolana. – powiedziała rozkazującym tonem i wszyscy posłusznie uklęknęli.
Teraz modlili się już głośno wszyscy razem, zgodnym chórem, nawet Michelle. Jessika wypowiadała pierwsze słowa modlitwy, a reszta powtarzała następne frazy. Craven najpierw się śmiał długo i głośno, ale nikt nie zwracał na to uwagi – modlitwa trwała dalej. Potem zaczął się trząść i wykonywać krótkie nerwowe ruchy. W końcu zaczął przeklinać, krzyczeć i drzeć się, by przestali.
–Dość tego! Już daliście mi porządnie w kość!
–Jeszcze nie dość. – usłyszał z tyłu. Odwrócił się, ale było za późno, by zareagować. To był Stan, który w tej właśnie chwili rozbił mu głowę kawałkiem dużego kamienia. Ku jego zdumieniu, Craven zaczął krwawić i chwiać się, ale nie stracił równowagi. Wykorzystał jednak ten moment, by wyciągnąć z jego kieszeni buteleczkę z whisky i wyrzucił ją daleko w tłum na dole.
–Brawo Stanley. – powiedziała poważnie Jessika
Stan mocno krwawił z piersi i z ust i ciężko oddychał, ale uśmiechnął się. Wtedy Craven zamiast w dziewczynkę, wypalił swój ostatni nabój w Stana. Natychmiast się przewrócił się, a Craven wypuścił dziewczynkę i schylił się nad Stanem.
–Krew może być równie dobra, dopóki płynie. – powiedział i kawałkiem znalezionego naprędce szkła rozorał mu cały tułów, a ze Stana wyciekł strumień gęstej krwi. Wtedy też sam Craven zaczął się dziwnie wić, aż końcu upadł jak szmaciana lalka, z której z rykiem uchodziła czarna mgła.
–Uwaga, to nie koniec! – krzyknęła Jessika – Teraz zacznie się prawdziwy atak! Nie przerywajcie modlitwy!
Powietrze wokół nich zaczęło gęstnieć i czernieć, jakby powoli zanurzali się w bezdennych otchłaniach oceanu. Było cicho i dziwnie spokojnie – nie słyszeli już ludzi skandujących w dole, tylko swoje wzajemne szepty i rozmodlone głosy. Wkrótce przestali widzieć i słyszeć nawet siebie nawzajem, bo ciemności i ogłuszający ryk tysiąca silników rakietowych przeszył ich ciała na wskroś. Podłoga trzęsła się tak, że mieli wrażenie, że naraz wszyscy pospadają w dół. A jednak nie przerywali. Mieli już wprawę sprzed chaty i wiedzieli, że to wszystko tylko halucynacje.
W końcu wszystko się urwało tak nagle, jak się zaczęło, ale nadal nie było słychać ani widać nic. Tym razem jednak powietrze wypełniła upragniona, tajemnicza biała oślepiająca poświata. Potem wszystko powróciło i znów usłyszeli się nawzajem. Ale nie słyszeli już tłumu na dole – ludzie ucichli. Potem stopniowo narastał jednostajny szum.
–Słyszycie? – oderwała się na chwilę Jessika – ludzie modlą się z nami, to dlatego on tak osłabł...
Przerwała, bo w tej samej chwili jasność ponownie rozbłysła, ale teraz już mniejszym, pojedynczym promieniem. Była zmieszana z czernią. Czarno – biały słup uniósł się do góry, opadł na pogrążonego w modlitwie Jacka i zamknął się w nim. Jack znieruchomiał jak kamień.
–Dobro walczy ze złem – powiedziała Jessika – Teraz wszystko zależy od Ciebie, Boże. – Przerwijcie modlitwę. – zażądała i przerwali – Nadszedł czas, byście mu wszyscy przebaczyli. Bez tego nie zwolni się wasza więź z nim. Jeśli chcecie, żeby na zawsze się od was uwolnił, musicie to zrobić. Joe, zaczynaj.
Joe westchnął ciężko i mówił:
–Wybaczam ci. Wybaczam ci, że wciągnąłeś mnie w ciemność, wykorzystując moją naiwność i pragnienie akceptacji. Wybaczam ci, że zabiłeś Simona, mojego pierwszego przyjaciela. Bo dzięki temu wszystkiemu poznałem wspaniałych przyjaciół i faceta, który wyciągnął mnie z tej ciemności w jasność i stał się moim bratem. No i najwspanialszą dziewczynę na ziemi, z którą mam zamiar spędzić resztę życia.
Przerwał. Nadeszła kolej Michelle:
–Wybaczam ci... cholera, jakie to trudne... wybaczam ci, że przez twojego człowieka zginął mój mąż. Będzie mi go brakować do końca życia. I to, że przez to wpadłam w potworną depresję i alkoholizm; że zostawiłam córkę i przez parę lat żyłam jak szczur. Ale dzięki temu poznałam lepiej życie... i Jacka. Wiem, że nie zastąpię mu Moniki, ale chcę być dla niego najlepszą możliwą żoną. I będę go chroniła przed tobą jak umiem najlepiej.
–Wybaczam ci to, że... – teraz zaczęła Elisa – zamieniłeś moje życie w piekło samoponiżenia. Wybaczam... wybaczam ci, to, że zgwałciłeś mnie przed laty jako brat mojego ukochanego... że rozłączyłeś nas na długie lata, które mogliśmy spędzić jako rodzina... dzięki temu wiem, że urodziłam dobrego człowieka, którego zmusiłeś do popełniania okropnych zbrodni i w końcu dzięki niemu zrozumiałam, że oprócz Nathana nie ma na świecie faceta, który kochałby mnie bardziej.
–Wybaczam ci – odezwał się Nathan – że zabrałeś mi brata, że zabrałeś mi żonę i życie. Wybaczam ci, że przez ciebie spędziłem je jako pałętający się wszędzie włóczęga bez poczucia sensu życia. Wybaczam ci, że wykorzystałeś moją nędzę. Że nie pozwoliłeś mojemu bratu mnie rozpoznać po latach rozłąki i że chciałeś mnie zabić. Dzięki temu poznałem dziewczynę, która wyciągnęła mnie z tego bagna, w którym tkwiłem, a którą nadal kocham. Dzięki temu poznałem swojego bratanka i jego przyjaciela, którzy stali się dla mnie synami. I dzięki Jackowi w końcu mogę się cieszyć obdarzaniem miłością tej, która zasługuje na nią od dawna.
–Danny, twoja kolej – powiedziała Jessika
–Wybaczam ci, że... – głos mu drżał – że zabiłeś mojego przyjaciela. Zależało mu na mnie... nie widziałem tego, ale sam mi to przedstawiłeś... bardzo dokładnie... wybaczam ci, że jako ty zabiłem i skrzywdziłem tych wszystkich ludzi, którzy powinni żyć. Ale dzięki temu przestałem być maminsynkiem i wziąłem się w garść. Nie zamierzam już tracić swojego życia na użalaniu się nad sobą. Poświęcę je na walkę z takimi jak ty. Znalazłem też prawdziwych przyjaciół i braci w Jacku i Joe'm. Nie dorastasz im do pięt.
–Jack – komenderowała Jessika.
–Wybaczam ci, że zabiłeś moją ukochaną Monicę i Samathę. Wybaczam ci, że przez ciebie musiałem zstąpić na samo dno rozpaczy, gniewu i dumy, bo to sprowadziło mnie dokładnie tam, gdzie chciałeś mnie widzieć. Wybaczam ci, że wykorzystałeś Jessikę, żeby zmusić mnie do stania się potworem, którym do tej pory byłem i to, że przez ciebie tkwi we mnie to samo zło, jakim ty jesteś. Tak jak Michelle, odczuwam pustkę i brak mojej pierwszej rodziny i zawsze będę już to czuł. Ale mam szansę odnowić swoje życie. Chcę wypełnić pustkę w życiu Michelle najlepiej jak umiem i nie oddam ci tej szansy tak łatwo. Poza tym, ci wszyscy ludzie tutaj sprawiają, że wciąż czuję, że mam rodzinę. Dzięki nim wciąż trzymam się przy życiu. A szczególnie dzięki tej, która przemówi do ciebie za chwilę.
–Wybaczam ci, że oszukałeś mnie i podstępem wziąłeś mnie za żonę. I tak mnie nienawidziłeś. – mówiła Jessika – Wybaczam ci, że latami więziłeś mnie i sprawiłeś, że moje życie straciło sens. Wybaczam ci głód miłości, poniżenie, samotność, szaleństwo i desperację, do jakich mnie doprowadziłeś. Wybaczam ci, że rozdzieliłeś mnie i Jacka i nasze drogi. Dzięki temu odkryłam swoje powołanie i z radością służę jasności, która mnie teraz wypełnia. Zawsze marzyłam, aby mieć prawdziwą rodzinę. Dzięki tobie odkryłam rodzinę, która jest tu teraz ze mną i do której należeć będę już zawsze. – skierowała wzrok ku sufitowi – Tak więc całe zło, które nam wyrządziłeś, obróciło się przeciwko tobie. Teraz dokończymy modlitwę i sprawimy, że już nigdy nas nie dotkniesz.
Wszyscy ponownie pogrążyli się w modlitwie. Po pewnym czasie Jessika powoli wstała z obolałych kolan, a Craven nadal nieruchomo leżał na posadzce. Podeszła do barierki. Kamera stała porzucona na postumencie, ale wciąż była włączona, skierowana na nich i przez cały czas pracowała i przekazywała wszystkie słowa ludziom zgromadzonym w dole. Ludzie na dole także klęczeli i modlili się razem z nimi. Utkwili wzrok w olbrzymich ekranach na ścianach wieżowców.
Jessika wiedziała, że ludzie słyszeli wszystko to, co się przed chwilą zostało powiedziane. Oto więc to, co miało posłużyć pokazaniu triumfu zła i porażki dobra, sprawiło, że ludzie na własne oczy zobaczyli i usłyszeli, co przeżywał Jack i reszta, za każdym razem, kiedy spotykali się ze złem.
W dali leżały ciała Pete'a i Toma. Trochę bliżej zakrwawione zwłoki Stana i bezwładny Craven. Większość na dole nadal klęczała i modliła się. „Wracaj do modlitwy, potrzebujemy cię.” – usłyszała w głowie i posłusznie klęknęła tam, gdzie stała.
Po dłuższej chwili z Jacka uszedł czarny dym. Z rykiem wydostał się ponad barierką na zewnątrz i rozpłynął się wraz z nim w powietrzu. Ludzie na dole przestali się modlić, wstali z kolan i z przerażonymi minami oglądali to zjawisko. Jeszcze przez długie lata mieli słyszeć i widzieć to wszystko w pamięci.
–Skończyło się. – zawołała Jessika. – Teraz należysz już do światłości. Zobaczcie, jest środek dnia. – powiedziała do zmęczonych i oniemiałych przyjaciół. Na niebie nie było już nocy, ale świeciło piękne słońce. Jessika wstała i ostrożnie podeszła do Jacka. Wciąż klęczał z zamkniętymi oczyma. – Jack? Możesz już otworzyć oczy. Jack? Czy to ty?
Jack otworzył powoli oczy. Obserwował wszystko dokoła.
–Tak, to ja. – odpowiedział. Ale powiedział to inaczej niż zawsze. Tym razem miał pogodne, szeroko otwarte oczy, spokojną twarz i uśmiechał się. – Teraz to już na pewno ja. – Powoli wstał, a wszyscy pozostali razem z nim i zgromadzili się wokół Jacka i Jesski. Michelle i Joe poszli odwiązać Lillian. Jack objął Jessikę mocno i serdecznie – Dziękuję ci. Dziękuję z całego serca, bo tylko tyle mogę dla ciebie zrobić w tej chwili. Odzyskałaś moją duszę już po raz drugi.
–Jego już tam w tobie nie ma. To miał być jego triumf, ale poniósł porażkę. Moc wyrzuciła go z ciebie całkowicie.
–Jak ja ci się odwdzięczę? Czy jest cokolwiek, co mógłbym dla ciebie zrobić?
–Pilnuj, żeby nigdy już do ciebie nie wrócił. I opiekuj się Michelle i Lilly. Zasługują na ciebie. A teraz muszę was wszystkich pożegnać. Wracam tam, gdzie moje miejsce.
–Nic z tego, najpierw musimy się tobą nacieszyć. – powiedział Nathan. Pożegnanie rozciągnęło się w czasie, bo Jack i reszta uczestników modlitwy dopiero teraz zaczęła się ściskać z Jessiką. Każdy z nich osobiście ją uściskał i zamienił z nią parę słów.
Wyszła później niż zamierzała. Wszystkim zakonnicom i dziewczętom wydawało się, że nie było jej parę dni, choć tak naprawdę nie było jej tylko przez jedną noc. Wszyscy proponowali jej powiezienie, ale ona odmówiła – chciała się przejść i przetrawić to wszystko, co ją spotkało. Jack i Joe odprowadzali ją aż do drogi, która wiodła na górę do klasztoru. Tam ostatecznie się z nimi pożegnała i kazała im obu „zacząć nareszcie normalnie żyć”.
Wracała uśmiechnięta, pełna radości i wdzięczna, że chociaż tak mogła pomóc swoim najbliższym przyjaciołom, którzy stali się teraz także jej rodziną. W klasztorze czekała ją surowa kara za niesubordynację, ale pod wpływem informacji na pierwszych stronach gazet, które dziś dziewczęta wcześniej niż zwykle dostarczyły siostrom, siostry złagodziły ją, a potem anulowały pod wpływem ich gorących próśb.
–To co, stary? – zapytał Joe, kiedy Jessika zniknęła za zakrętem drogi. – Zaczynamy?
Jack kiwnął głową.
–Zaczynamy.
Epilog
Policja sprzątnęła ciała chłopców oraz Stana, a wszyscy uczestnicy przez następne dni składali zeznania, z treścią których prokurator już się oswoił. Jednak mimo iż widział to sam na własne oczy z ukrycia, nadal było to dla niego niepojęte. Ustalono, jak zwykle, że zaistniałe wydarzenia wykraczają daleko poza zasięg działań policji i oparto się na już wcześniej zgromadzonych opiniach ekspertów.
Po ataku życie uczestników modlitwy uległo dramatycznej zmianie. Jack i Joe odzyskali zaufanie publiczne i poważanie, ale nie zmieniało to faktu, że nadal pozostawali więźniami i musieli się liczyć z konsekwencjami: nie było mowy o żadnym, nawet krótkim wypadzie dalej niż do chaty. Wyjątek stanowiły sprawy służbowe. Poruszali się wtedy pod specjalnym nadzorem. Pomimo protestów kolegów, nie uzyskali też praw do statutu niezależnych śledczych ani prawa do założenia własnej firmy. Do końca pracowali jako zwykli szeregowi za najniższą pensję. Jednak nie przeszkadzało im to wszystko – chcieli cieszyć się tym, co mieli.
Joe, wiedząc, że Jack jest już bezpieczny, przeniósł się wreszcie z hotelu do chaty i zajął się hodowlą zwierząt i gospodarstwem, którego prowadzenie szło mu coraz lepiej. Kiedy Joe musiał jechać do pracy, gospodarstwem zajmowali się Nathan i Elisa. Kiedy Joe był na miejscu, codziennie odwiedzali go i wracali do domu Elisy.
Pewnego dnia, podczas porządków, Elisa znalazła schowany pod deską sypialni mały kolorowy notes, na okładce którego wykaligrafowane na złoto widniało imię „Elisabeth.”. Pokazała go Natahnowi i Joemu. Był pełen rysunków i dziewczęcych zapisków, a zza okładki wypadło też czarno-białe zdjęcie. Była na nim piękna, delikatna, uśmiechnięta, długowłosa blondynka w hipisowskim stroju. W ramionach trzymała maleńkie niemowlę. Joe już wiedział, kto to jest i łzy popłynęły mu po policzkach. Jego życzenie się spełniło – poznał w końcu swoją matkę.
Przejrzał notes. Był to pamiętnik jego matki z okresu młodzieńczego. Przeczytał cały. Większość dotyczyła jej prywatnych przemyśleń i drobnych wydarzeń, także tych w których uczestniczył jego ojciec. We wspomnieniach matki był inny niż ten drań i leń, którego znał Joe, ale zapamiętał kilka końcowych zdań, na których pamiętnik urywa się jak zerwana taśma:
„Sama nie wiem, czy popełniłam największy błąd mojego życia, wiążąc się z nim, czy też mam losowi dziękować za maleńkiego Joego – on i jego dziadkowie są teraz światłością mojego życia. Nie wiem, dlaczego on taki jest, ale jestem pewna jednego – sam wybrał sobie taki los, bo jego rodzice na pewno nie sprowadzili go na złą drogę. I to im powierzę pieczę nad Joem, w razie, gdybym nie przeżyła.”
Schował ten notes i traktował jak Judith swoją chustkę – tylko tyle pozostało mu po matce.
Kiedy na wolność wyszła Evita, już podczas najbliższego przyjacielskiego spotkania, ogłosiła, że jest w ciąży z Joem i zaprosiła wszystkich na ślub, który odbył się miesiąc po jej wyjściu. Osiem miesięcy po ślubie narodziła się ich pierwsza córka – Elisabeth. Evita i Joe porozmawiali poważnie i szybko doszli do porozumienia i podziału obowiązków. Kiedy Joe pracował, ona zajmowała się farmą, a potem jeszcze dziećmi. Robiła to przez pół życia, więc nie straszna była jej praca na niej.
Później jeszcze wzięła na siebie firmę Joego, dostarczającą do pobliskich supermarketów wszystkie produkty z farmy oraz załatwiała wszystkie formalności związane z jej założeniem i utrzymaniem– z tym też nie miała większych problemów. Joe za to opiekował się farmą i dziećmi, kiedy przyjeżdżał w weekend, a Evita odpoczywała przez całe dwa dni. Ten proceder będzie się ciągnął jeszcze przez długie lata. Elisa i Nathan wyjechali w upragnioną podróż, z której nie zamierzali wracać.
Jack i Michelle zamieszkali razem w nowo kupionym i wspólnie wybranym domu. Lillian zaakceptowała Jacka jako ojca. Ślub z Michelle miał się odbyć dopiero za rok, ale Evita i Joe namówili ich do wspólnej uroczystości ślubnej i weselnej. Rok później narodził się Josh. Michelle po pół roku do narodzinach Josha została awansowana na komendanta, jednak pomimo jej usilnych starań, ani Joemu ani Jackowi nie przyznano żadnego wyróżnienia. Do końca będzie uważać to za niedorzeczność i krzywdę ze strony wymiaru sprawiedliwości.
Jack, będąc już dawnym sobą, wniósł w życie Michelle i Lillian dużo koloru, życia i radości, a także nauczył ją gotować. Kiedy Martha po raz pierwszy po wyjściu ze szpitala odwiedziła dom Michelle, uznała, że Jack to czarodziej, który obudził wreszcie w Michelle zmysł piękna i spowodował, że „zimny hotelowy apartament zamienił się w prawdziwy, żywy dom”, do którego ich przyjaciele i koledzy z pracy ciągnęli jak pszczoły do miodu.
Michelle także prowadziła firmę, której nie mógł założyć Jack. On i Joe, za zgodą Michelle i Evity, wspólnie założyli szkołę, w której będą kształcić się najlepsi strażnicy i najlepiej doświadczeni policjanci w kraju, w tym Judith i Danny.
Pomimo usilnej próby udowodnienia braku odpowiedzialności za popełniane przestępstwa, sędzia prowadzący proces Danniego uznał, że dokonał ich on mimo wszystko i musi za to odpowiedzieć. Poza tym, sędzia zauważył, że z akt wynikało, iż Danny wiedział, co go może spotkać, a jednak świadomie zgodził się na wykorzystanie swojego ciała. Dostał więc taki sam wyrok jak Jack i Joe. Został zdegradowany do najniższego stopnia i stracił pracę bez możliwości powrotu.
Jednak obaj przyjaciele nie pozwolili mu się załamać i natychmiast namówili go, by został jednym z pierwszych kursantów w ich szkole, a potem członkiem ich własnych oddziałów specjalnych do walki z przestępczością. Potem został dowódcą jednego z oddziałów, tak jak widział to Joe. I tylko on wiedział, jak bardzo im się to przyda w dalekiej przyszłości.
Aleksa, tak jak w przepowiedni, którą otrzymał Joe, otrzymała zgodę na adopcję Conchity, a jakiś czas później związała się z kolegą z supermarketu, w którym pracowała i w nim odnalazła swoją miłość. Z Joem widywała się od czasu do czasu, ale już tylko na stopie przyjacielskiej. Była mu bardzo wdzięczna za to, że tamtym razem opanował siebie i ją i zmusił, by skierowała swoje uczucie w inną, tę właściwą stronę.
Craven nie odzyskał przytomności po wydostaniu się zła z jego ciała i tak jak Bryan, leżał w zakładzie penitencjarnym na obserwacji, jak roślina. Z nim również nie było żadnego kontaktu. Uczestnicy ostatniego ataku, widząc, co dzieje się z Bryanem i z Cravenem, a także to, co działo się przez pewien czas z Dannym, postanowili nadal używać ostatecznej broni przeciwko złu i regularnie spotykali się na modlitwie. Wiedzieli bowiem, że zło może w każdej chwili zacząć rosnąć w siłę i wykorzystać każdego skrzywdzonego, nieuważnego, samotnego i załamanego człowieka, lub po prostu każdego człowieka, który pragnie zła.
Mimo stałej pamięci o tym, przez co musieli przejść, w obu przyjaciół wstąpiła nowa energia. Nadszedł okres cieszenia się z życia. Nadszedł czas cieszenia się jego urokami, ale też poznawania jego rozmaitych stron, z którymi musieli się uporać. Nadszedł okres poznawania świata, siebie, własnych wad, zalet, pragnień i upodobań, których nigdy nawet nie brali pod uwagę. Dla wszystkich zaczął się okres prosperity i korzystania z życia. I korzystali z niego – całymi garściami.
KONIEC
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania