Ostatni akt (Cyberpunk)
Na mrocznym firmamencie nieba jasnym światłem lśniła srebrna tarcza księżyca. Noc otulała swoimi czarnymi ramionami katedrę, z której wypływało na zewnątrz pomarańczowe światło. Katedra była starą budowlą pamiętającą jeszcze czasy wojen na broń białą. Została wybudowana w stylu gotyckim. Długie spiczaste wieże i monumentalne okna bardzo dobrze oddawały majestatyczność religijnej budowli. Przytłaczała swoją wielkością i surowością. Katedra znajdowała się pośrodku pajęczyny uliczek, skrzyżowań i pomniejszych budyneczków pełniących przeróżne funkcje. Cały kompleks świątynny otoczony był solidnym kamiennym murem zwieńczony metalowymi strzelistymi przęsłami. Wejścia do kompleksu blokowała ogromna pięciometrowa brama z metalowymi przęsłami. Wrota bramy były osadzone w kamiennych podporach przypominających wijące się bezskrzydłe smoki.
Zimno metalowej bramy przeniknęło napierającą na nią prawą dłoń zakapturzonej postaci. Poły granatowego płaszcza delikatnie zafalowały, gdy wrota katedralnego kompleksu stanęły otworem. Postać powoli uniosła głowę. Srebrzyste światło księżyca owionęło twarz o delikatnych dziewczęcych rysach. Dziewczyna postawiła stopę na marmurowej uliczce. Gdy tylko to zrobiła rozległo się pohukiwanie sowy. Intruzka westchnęła ze strachu. Czym prędzej postanowiła przemknąć obok niewielkiej kapliczki, w której znajdowała się wykonana z marmuru figurka przedstawiającą Świętą Marię mającą złożone w modlitwie dłonie. Przylgnęła do tylnej ściany kapliczki. Dziewczyna dostrzegła zbliżające się do niej światło. Po paru chwilach kulka światła przeistoczyła się w latarkę zamontowaną na prawym ramieniu idącego ku niej strażnika. Strażnik miał na sobie biały skafander, a jego głowę ochraniał kask zasunięty czarną szybką. W rękach trzymał biały karabin miotający wiązki laserowe. Strażnik stąpał ostrożnie po marmurowej dróżce jakby za chwilę miała go porwać jakaś niewidzialna siła. Strażnik minął kapliczkę i stanął przed otwartą bramą. Dziewczyna wykorzystała szansę i uderzyła na odwróconego do niej plecami człowieka. W mgnieniu oka jej paznokcie wydłużyły się i przybrały szarawą barwę metalu. Chwilę później szpony zatopiły się w szyi strażnika przebijając pancerz. Strażnik charknął coś niezrozumiale i opadł na ziemię. Zabójczyni jedną ręką złapała martwego za pas i położyła ciało za kapliczką, za którą chwilę temu się ukrywała. Pazury dziewczyny wsunęły się tak szybko jak wysunęły i z powrotem zamieniły się w krótko obcięte kobiece paznokcie. Dziewczyna ruszyła przed siebie drogą, którą sekundy temu podążał strażnik. Przylgnęła do ściany większego domu. Światła w mijanym domie były zgaszone. Podobnie sytuacja miała się w innych domostwach. Dziewczyna bez większych przygód dotarła do wrót katedry. Obejrzała się za siebie. Nie dostrzegła jednak niczego ani nikogo. Zdziwiła się takim zaniedbaniem ze strony ochrony. Przez umysł intruzki przebrnęły wszelkie możliwe scenariusze dalszej drogi. Nagła śmierć. Długa, wykańczająca walka. Musiała jednak iść dalej. Zabrnęła za daleko, aby teraz się wycofać. Dziewczyna złapała za złoconą klamkę katedry. Nacisnęła na nią. Zamek szczęknął. Intruzka pchnęła ogromne drzwi świątyni. Wnętrze katedry przytłaczało wchodzących do niej ludzi ogromem i przepychem. Na suficie kościoła widniały freski. Reprezentowały one świętych, o istnieniu wielu wierni nawet nie mieli pojęcia. Kolumny podtrzymujące dach katedry zdobione były złotymi wijącymi się pnączami, a ławki wykonano ze starych dębów pamiętających jeszcze czasy, w których żyli królowie. Ławy ustawione były w dwóch rządach. Pomiędzy nimi rozwinięty był czerwony dywan, którego bogactwo złotych zdobień przyprawiały o zawrót głowy niejednego wiernego. Przed dębowymi ławami znajdował się ołtarz. Składał się on z marmurowego stołu, na którym stał złoty kielich wypełniony po brzegi czerwonym winem. Obok kielicha znajdowała się napełniona wodą buteleczka i ręczniczek. Za stołem była wolna przestrzeń przeznaczona dla kapłana, a tuż za nią była biała jak śnieg ściana. Wisiał na niej ogromny dębowy krzyż z przyczepioną do górnego ramienia tabliczką z napisem „INRI”. Dziewczyna zdjęła kaptur. Na jej ramiona rozlały się pukle rdzawego koloru włosów. W bladym pomarańczowym świetle można było dojrzeć subtelne zaróżowione usta i delikatne dziewczęce rysy twarzy. Oczy intruzki płonęły nienaturalnym jasnym błękitem. Źrenice były czarne niczym najmroczniejsza noc. Na tle niebieskich tęczówek wyglądały jak drobne wysepki. Dziewczyna powolnym krokiem ruszyła przed siebie. Wtem zatęchłe powietrze świątyni wypełniło echo braw. Intruzka instynktownie schowała się za filar.
- Nie chowaj się, dziecko. – rzekło echo głosem podstarzałego mężczyzny.
Dziewczyna przylgnęła do filaru. Oddychała szybko i płytko. Serce biło jakby zaraz miało wyskoczyć z jej piersi. Adrenalina zaczęła działać. Instynkt przetrwania ujawnił się w całej okazałości. Paznokcie znów zamieniły się w metalowe pazury. Spokojne oblicze dziewczyny zmieniło się. Teraz na jej twarzy zagościł grymas gniewu i niepewności.
- Widzę, Lilianno, że pokazałaś swoje prawdziwe oblicze. – znów odezwało się echo starca.
Dziewczyna wyszła spod objęć kolumny. Stanęła na czerwonym dywanie i wpatrywała się w stronę ołtarza. Podmuch wiatru rozwiał rude włosy dziewczyny. Gdy tylko poczuła delikatne muśnięcie wietrzyka natychmiast odwróciła się. Przed nią stał stary kapłan odziany w białe mnisie szaty. Twarz mnicha przeorana była bruzdami i zmarszczkami. Oczy mężczyzny były zapadnięte i podkrążone. Wyglądał na człowieka zmęczonego życiem i rozumiejącego każdy nawet najmniejszy jego aspekt.
- Lilianna. – wydusił z siebie starzec. – Moja droga Lilianna.
- Ojcze, Nathanielu. – powiedziała z przekąsem Lilianna. – Dawno się nie widzieliśmy.
- Oj tak. Minęło wiele, naprawdę wiele lat. A ty moja owieczko jesteś ciągle młoda.
Lilianna cofnęła się o krok. Prawe przedramię dziewczyny zaczęło pulsować błękitnym światłem. Uniosła je i palce ręki. Starzec nawet się nie zląkł. Już nieraz musiał być w podobnej lub nawet gorszej sytuacji. To, że zaraz miałby stracić życie nie miało dla niego nawet najmniejszego znaczenia. Mnich patrzył w gniewne oczy Lilianny. Pałały one niepohamowaną żądzą zemsty. Dziewczyna czekała patrząc się w oczy stojącego przed nią mężczyzny.
- Czy to wszczep Kolohana? – zapytał.
- Tak dobrze ojcze znasz się na wszczepach? – powiedziała Lilianna.
- Lilianno przestańmy grać w tę durną grę. Oboje posiadamy odpowiednią wiedzę, aby rozmawiać szczerze.
- Ojcze. Dlaczego? Proszę powiedz mi.
- Myślałem, że Zakon ci o wszystkim powiedział.
- Ale chcę to usłyszeć od ciebie. Od ciebie ojcze Nathanielu.
- Może zamiast tracić słowa, pokażę ci.
- Wybacz, ale ci nie ufam. Nigdzie z tobą nie pójdę, ojcze.
- W takim układzie nic ode mnie nie usłyszysz. Zabij mnie lepiej. Przecież po to tu przybyłaś, nieprawdaż?
- Przybyłam po prawdę, a nie po to, aby cię zabić ojcze.
- To pójdź ze mną. Zrozumiesz pobudki, które mną kierują. Lilianno. Wychowałem cię jak córkę. Niestety moje starania spełzły na niczym. Wybrałaś inną drogę.
- Wybrałam ją bo oszalałeś. Twoje poglądy. Twoje słowa.
- Moja droga one nie są chore.
Ojciec Nathaniel ruszył w kierunku ołtarza mijając celującą w niego Liliannę. Mężczyzna nie robił sobie nic ze śmiercionośnego wszczepu jego dawnej uczennicy.
- Ojcze! Stój! – krzyknęła dziewczyna.
- Zobacz do czego technologia ludzkości doprowadziła. – głos mnicha był surowy i doniosły. – Przestaliśmy być ludźmi. Staliśmy się wybrykami, abominacją. Wszczepy. Czy są nam aż tak bardzo potrzebne?
- Ojcze. Świat poszedł do przodu. I my też musimy.
- Ha! To, że prawdziwą władzę dzierżą korporacje, to właśnie to nazywasz postępem? To, że ludzie wzniecają bunt za buntem by zapewnić sobie i rodzinie godny byt. Spójrz, dziecko, co wyprawiają korporacje. Co robią z ludźmi. Zastępują ich robotami, cyborgami, które nie narzekają, nie męczą się. Zwykłych ludzi nie stać na wszczepy. Nie mogą, jakby to powiedzieć, zaktualizować się do lepszej wersji.
- Ale dzięki postępowi, rozwojowi nauki, medycyny, technologii wielu ludzi może cieszyć się życiem. Przeszczepy serca, płuc, wątroby, protezy. Od tego ojcze był jedynie krok o wszczepów. Krok od mechanicznych elementów ulepszających ludzkie niedoskonałe ciało.
- Niedoskonałe powiadasz?
- Świat nie jest idealny, ojcze. I nigdy nie będzie.
- Przynajmniej w tym się zgadzamy, lilijko. Przynajmniej w tym. Chodź.
Kapłan odwrócił się plecami do dziewczyny. Powolnym krokiem szedł w stronę ołtarza.
- Ojcze! Zatrzymaj się! Nie zmuszaj mnie do tego. – krzyknęła Lilianna.
Mnich zatrzymał się.
- Dziecko. Nie obchodzi mnie, co ze mną zrobisz. Czy mnie teraz zabijesz, czy też nie. Jeśli za mną pójdziesz poznasz prawdę. Zawsze uczyłem cię, aby dążyć do prawdy.
Przedramię dziewczyny przestało pulsować. Opuściła rękę. Zaczęła gorączkowo myśleć. O jakiej prawdzie mówi ojciec Nathaniel? Ciekawość zżerała ją od środka. Natura Lilianny wygrała.
- Dobrze ojcze. – powiedziała po długim namyśle. – Prowadź zatem.
Ojciec Nathaniel podszedł do ołtarza. Chwycił za kielich i wypił jego zawartość.
- Bądź błogosławiony Panie. W imię ojca i syna i ducha świętego. – rzekł.
- Amen. – dokończyła Lilianna.
Mnich obdarzył dziewczynę ciepłym uśmiechem. Podszedł na schodek znajdujący się za marmurowym stołem. Klęknął i uczynił znak krzyża. Lilianna schyliła głowę. Kapłan wstał i nacisnął na dolne ramię krzyża. Mechanizm w marmurowej podłodze wydał z siebie metaliczny zgrzyt. Podłoga rozstąpiła się ujawniając kręte schody prowadzące do podziemi katedry. Mnich pokonał parę stopni i nacisnął włącznik światła. Lilianna podążyła za swoim dawnym mentorem. Nie bała się kapłana. Bardziej obawiała się prawdy, jaką stary kapłan skrywa w piwnicach katedry. Liliannie wydawało się, że stopnie schodów nie mają końca. Schodzili coraz niżej i niżej. Lilianna poczuła dreszcze. Jej ciałem targnęło zimno. Dziewczyna natychmiast uruchomiła wszczep regulujący temperaturę ciała. Chwilę po tym zabiegu dziewczyna poczuła komfort psychiczny i termiczny. Kapłan stanął przed prowizorycznymi drzwiami w postaci metalowych krat. Chwycił za klamkę i mocną na nią nacisnął. Drzwi zgrzytnęły. Kapłan wszedł do środka. Lilianna nim doszła do otwartych krat musiała pokonać jeszcze kilka schodków. To co ujrzała w pomieszczeniu, znajdującymi się za otwartymi kratami przeszło jej najśmielsze oczekiwania.
Pomieszczenie było skąpane w mroku. Kontrastowało z przepychem i jasnością jakie panowały w katedrze. Zbudowane było z prostopadłościennych kamiennych bloków.
- Loch? – zapytała agentka.
- Tak, lilijko. – powiedział spokojnie mnich. – Nawet najświętsze miejsca skrywają jakąś mroczną tajemnicę.
Ojciec Nathaniel podszedł do zgaszonej pochodni. Wyjął zapalniczkę. Błękitny płomień rozwinął się na główce pochodni niczym żarłoczny dziki ogień. Płomień rozświetlił ponury loch. Lilianna instynktownie cofnęła się o krok, a jej przedramię znów zabłysnęło błękitem.
- Co do…!!! – wrzasnęła dziewczyna.
- Spokojnie, lilijko. – powiedział starzec. – Nie denerwuj się.
Przy centralnej części ściany znajdowała się komora wypełniona zielonym przezroczystym płynem. Wewnątrz cieczy unosiło się małe wątłe chłopięce ciało. Oplątane było siecią kabelków i rur. Twarz poniżej nosa zakrywała maska z rurą. Prawdopodobnie dostarczała tlen. Obok komory znajdowała się maszyna monitorująca funkcje życiowe chłopca.
- Co… Kto to? – zapytała dziewczyna.
- Przedstawiam ci wybawcę naszego świata. – powiedział spokojnie ojciec Nathaniel. – To on przywróci harmonię naszemu chylącemu się ku upadkowi światu. Co ja plotę. On już dawno upadł. On tylko… posprząta ten cały bałagan.
Lilianna wciąż mierzyła otwartą dłonią w stronę komory.
- Czy to jest? – zapytała agentka Zakonu.
- Tak, to dziecko to całkowicie sztuczny twór. – odpowiedział kapłan. - Zbawiciel.
- Zbawiciel? O czym ty mówisz?
- Każda religia albo przynajmniej większość z nich zakłada przyjście mesjasza, który wyzwoli nas świat z oków zła.
- I to jest on? Ten dzieciak?
- Ten dzieciak jak go określiłaś przyniesie ludzkości spokój. Wieczny spokój.
- Co ty gadasz! Ojcze!
- Zastanów się chwilę. Pomyśl o całym cierpieniu, którego byłaś świadkiem.
Lilianna jak rażona gromem przypomniała sobie wszystkich ludzi, których zabiła. Wszystkich, w oczach których widziała strach lub nadzieję na lepsze życie.
- Lilianno? – zapytał kapłan. – Dobrze się czujesz?
Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Gorączkowo pocierała sobie skronie.
- Ach, wszczepy mózgowe. – powiedział do siebie ojciec Nathaniel. – Pozwalają na szybszą analizą danych, które docierają do mózgu człowieka. O ironio. Może dzięki nim zrozumiesz całe to cierpienie. Cierpienie naszego świata.
Umysł Lilianny wrócił do świata rzeczywistego. Popatrzyła na stojącego przy aparaturze medycznej mnicha.
- Zrozumiałaś, dziecko? – zapytał ojciec Nathaniel.
- Rozumiem twój punkt widzenia ojcze. Zrozumiałam to. Ale dalej uważam to za chore ojcze.
- Uparciuch z ciebie.
- Ojcze. Na świecie jest tyle piękna. Tyle dobroci. Miłości. Ojcze. Na świecie są ludzie, którzy chcą żyć. Chcą chronić swoje rodziny.
- A ty, Lilianno, co robisz? Co robi twój Zakon?
- Strzeżemy prawa.
- Strzeżecie prawa, powiadasz. I wasza praca polega na zabijaniu demonstrantów?
- Oczywiście, że nie! Wspieramy jednostki policyjne w ich pracy. Zresztą sam dobrze wiesz ojcze czym się zajmuje Zakon. Jesteśmy oddziałem specjalnym. Wstąpiłam do Zakonu, by zaprowadzić porządek.
- I by dołączyć do kogoś takiego jak ty sama, prawda?
Lilianna milczała.
- Wiem, jacy ludzie – tutaj ojciec Nathaniel wykonał symbol cudzysłowów w powietrzu – dołączają do Zakonu.
- Ojcze, bronimy prawa. Zabijamy, tylko wtedy, gdy zmusza nas do tego sytuacja.
- Zakon zabija niewinnych!
- Zakon zabija przestępców!
- Przestępcami nazywasz tych, którzy walczą o prawo do godnego życia? Oni są dla ciebie przestępcami?
- Przestępcami są ci, którzy nie respektują prawa. Tacy są właśnie demonstranci.
- A dziwisz się im? Nie mają pracy. Nie mają za co żyć. Nie mają za co utrzymać swoich rodzin. Dlatego się buntują.
- Ojcze zniszczenie całego świata nic nie da.
- Moje dziecko. To będzie biblijna apokalipsa jaką opisał święty Jan w swoim Objawieniu. To musi się wydarzyć. Tego nie da się uniknąć.
Lilianna skierowała wszczep w kierunku kapłana. Wciąż emanował błękitnym pulsującym światłem.
- Chcesz zabić wszystkich, aby udowodnić, że słowy w biblii są jedyną prawdą? Ojcze?
- Och, Lilianno. Nic a nic nie rozumiesz. Ja nie chcę nikogo zabijać. Ja chcę uchronić ludzi od cierpienia. Od niepewność jutra.
- I osiągniesz to zabijając wszystkich ludzi z całego świata?
- Ja ich nie zabiję. Ja ich wyzwolę.
- Ojcze, jesteś chory.
- A ty jesteś hipokrytką.
- Nie rozumiem.
- Nie chcesz pozbawiać życia ludzi, których i tak potem zabijesz, jeśli dostaniesz taki rozkaz.
Lilianna zaniemówiła. Przez parę chwil zastawiała się nad słowami swojego dawnego mentora. Ale odpowiedziała zdecydowanym i pewnym siebie tonem:
- Ojcze Nathanielu. Moim zadaniem jest ochrona obywateli Varsovii. Nie dopuszczę do ludobójstwa.
- Źle na to patrzysz Lilianno. To nie ludobójstwo, a zbawienie.
- Zbawienie? Chyba apokalipsa. Sam użyłeś tego słowa.
- Wiesz w ogóle, co to słowo znaczy? Oznacza ono zmianę. A nie zniszczenie. Zmiana dotknie wszystkich. Dotknie całego świata.
- Nazywaj to jak chcesz. To po prostu ludobójstwo i nic więcej.
- Widzę, że nie porozumiemy się w tej kwestii.
- Jednak nie. Ojcze Nathanielu. Wybacz.
Błękitna wiązka rozświetliła loch. Wypełniła go jasnością jaka nigdy gościła w tym ponurym miejscu. Szkło komory pękło. Ojciec Nathaniel odruchowo zakrył oczy chroniąc je przed oślepiającym blaskiem. Gdy jasność znów została przegnana przez mrok kapłan zorientował się, że jego cielesna i duchowa powłoka są jeszcze w świecie materialnym.
- Coś ty zrobiła głupia dziewucho! – wrzasnął Nathaniel.
Ciało chłopca wypłynęło z komory na kamienną posadzkę. Było nagie i otoczone pajęczyną kabli. Kapłan rzucił się na Liliannę. Dziewczyna uniosła rękę. Pędzący ku niej starzec zatrzymał się w miejscu. Lilianna podeszła do zastygłego w pozycji biegacza Nathaniela. Dziewczyna odwróciła ciało kapłana tak, aby biegł w stronę kamiennej ściany, przy której znajdował się pojemnik z ciałem Teo. Lilianna pstryknęła palcami. Mężczyzna znów zaczął biec. Pęd jaki osiągnął mężczyzna miał na tyle wielką wartość, że uderzenie powaliło go na ziemię. Starzec stracił przytomność. Agentka Zakonu podeszła do ciała chłopca. Wyglądał niewinnie. Lilianna zastanawiała się jak taki mały chłopiec może doprowadzić do unicestwienia całej ludzkości. Czy kryje się w nim jakaś nieziemska moc? Dziewczyna zastanawiała się nad słowami wypowiedzianymi przez ojca Nathaniela. Nie. To, co powiedział, to szaleństwo. Cierpienie to część życia, które każdy człowiek musi zaakceptować. Ale czy można zmienić świat? Czy można zmienić mentalność wszystkich ludzi?
- Nie można – usłyszała w głowie dziecięcy głos.
Chłopiec kaszlnął i otworzył oczy. Paznokcie znów przybrały szarą barwę metalu i wydłużyły się. Prawie ramię błysnęło błękitem, a lewe czerwienią. Chłopiec uniósł w górę obie dłonie. Jego ciało poderwało się w górę. Chłopiec lewitował.
- Witaj Lilianno. – usłyszała w głowie jego głos.
- Teo. – wydusiła z siebie Lilianna. – Nie musimy ze sobą walczyć.
- Chyba jednak musimy. Konflikty nie zawsze da się rozwiązać słowami. A szczególnie tych, za którymi stoją różne idee. Nasze idee są skrajnie inne. Jesteś idealistką. Wierzysz, że ludzie mogą się zmienić. Że można zmienić system. A ja ci powiem jedno. Nic już nie możesz zmienić. Jedynym wyjściem jest apokalipsa.
- Zaprzeczasz sam sobie. Apokalipsa to właśnie zmiana. Tak mówił ojciec Nathaniel.
- Masz rację. Apokalipsa to zmiana. To jedyna zmiana, którą akceptuję.
- Nie pozwolę zabić ci żadnego człowieka.
- Jakim prawem? Sama mordujesz niewinnych ludzi.
- Zabijam… przestępców.
- Przestępców, powiadasz. Takich jak demonstranci? O takich przestępcach mówisz?
- Teo. Zaczekaj.
- Tu nie ma na co czekać. Trzeba działać. Każdy kolejny dzień to kolejni cierpiący ludzie. Koniec z tym!
Teo machnął ręką. Lilianna poderwała się w górę i z całym impetem uderzyła o przeciwległą ścianę. Lilianna poczuła jedynie lekki ból. Kości dziewczyny zostały wzmocnione specjalnym stopem Adamantium, a organy wewnętrzne umieszczono w tak zwanych medycznych workach separacyjnych, aby nie pokaleczyły się o wzmocnione metalem kości. Lilianna szybko podniosła się. Prawe ramię dziewczyny zabłysnęło żółtą poświatą. Ramię wydało z siebie metaliczny zgrzyt. Cała powierzchnia ręki pokryła się płaskimi ostrzami. Dziewczyna wyciągnęła rękę. Ostrza wystrzeliły. Teo uniósł otwartą dłoń. Wystrzelone przez Liliannę ostrze zatrzymały się tuż przed ciałem chłopca jakby ugrzęzły w niewidzialnym budyniu. Teo znów wziął głęboki zamach. Ostrza poszybowały w stronę Lilianny. Dziewczyna schyliła się i ruszyła przed siebie. Zgrabnie uniknęła wszystkich noży. Wyciągnęła rękę. Wystrzeliła ostrze. Odbiło się od kamiennej posadzki i wylądowało niedaleko Teo.
- Teo! – krzyknęła Lilianna. – Możemy to zakończyć. Proszę! Porozmawiajmy!
- Nie mamy o czym Wszczepieńcu! – powiedział głos w umyśle agentki Zakonu. – Za bardzo się różnimy abyśmy mogli dojść do jakiegokolwiek konsensusu. Dążymy do zupełnie innych celów. Ty chcesz stworzyć nowy świat. Utopię. Dobrze wiesz, że to niemożliwe.
- Nigdy nie powiedziałam, że chcę stworzyć utopię.
- A co chcesz osiągnąć, Wszczepieńcu?
To pytanie wybiło Liliannę z rytmu. Nie wiedziała, co na nie odpowiedzieć. Była częścią systemu, który bardzo chciała zmienić. Bała się jednak zrobić jakikolwiek krok. Była tchórzem i dobrze o tym wiedziała. Zarabiała dobre pieniądze. Przełożeni byli zachwyceni jej pracą. Jej akta były czyste jak łza. Była znakomicie funkcjonującym trybikiem w maszynie zwanej systemem. Uświadomiła to sobie dopiero teraz.
- Ja… jestem tchórzem. – powiedziała załamanym głosem. – Tchórzem, który dojrzał i zrozumiał.
- Chyba jednak nie do końca zrozumiałaś ideę ojca Nathaniela.
- To, co wy obaj chcecie zrobić jest gorsze od tego, co robię ja. Ale dzięki wam wiem, co muszę teraz zrobić.
- Wpierw musisz stawić czoła ideom ojca Nathaniela. A ja jestem ich uosobieniem.
- Więc by wasze idee przestały istnieć muszę cię zabić.
- Nie masz wyjścia.
- Arghh!!! – wrzasnęła Lilianna.
Ostrze będące pod stopami Teo zamigotało białym oślepiającym światłem. Teo zasłonił oczy. Chwilę później poczuł na plecach chłód kamiennej posadzki lochu. Lewe kolano Lilianny przygniatało krtań Teo. W prawej dłoni dzierżyła jedno z ostrzy, którymi wcześniej strzelała w chłopca. Teo próbował odsunąć kolano dziewczyny. Nie mógł jednak skupić swoich myśli na tyle, aby odepchnąć ją siłą woli. Wola przeżycia była silniejsza.
- Wybacz. – powiedziała załamanym głosem Lilianna.
- Zejdź! – wrzasnął chłopiec.
Lilianna tak jak poprzednio poderwała się w górę. Instynktownie zaczęła obracać się wokół własnej osi. Plecy Lilianny uderzyły o sufit lochu. Na szczęście wirowanie złagodziło uderzenie. Lilianna patrzyła jak Teo gromadzi moc. Chłopiec spojrzał w jej stronę. Wiedziała, że pozostanie w miejscu, w którym obecnie się znajdowała może okazać się ogromną pomyłką. Teo zgiął nogi w kolanach jakby szykował się do skoku. Spojrzenia walczących spotkały się. Lilianna sięgnęła ręką za plecy. Po chwili w dłoni trzymała lśniącą katanę. Ręce Lilianny zapulsowały wściekłą czerwienią.
- Mam nadzieję, że te wszczepy były warte swojej ceny – powiedziała w myślach Lilianna.
Całe ciało dziewczyny oblało się zielonym światłem.
- Myślisz, że te wszczepy uratują ci życie?! – usłyszała w głowie głos chłopca. – Czerwony, by mnie zabić, zielony, by siebie ocalić, a katana dla pewności.
- Dawaj!!!- krzyknęła agentka Zakonu. – No, dawaj!!!
Teo skoczył, a Lilianna odbiła się stopami od sufitu. Ciała walczących starły się. Błysnęło białe światło. Lilianna zatrzymała chwilę tak jak uczyniła to poprzednio z ojcem Nathanielem. Zauważyła grymas zdziwienia na twarzy swojego oponenta. Wbiła powoli katanę w bok szyi. Trysnęła strużka krwi. Zacisnęła zęby. Pchnęła swój oręż jeszcze mocniej, jeszcze pewniej. Wtem pozbawione blasku oczy Teo zalśniły i spojrzały na agentkę Zakonu. Przerażona dziewczyna puściła miecz i niczym rasowy nurek wyprostowała ciało i poszybowała w dół. Zielone światło otaczające ciało Lilianny w momencie uderzenia o posadzkę lochu pękło niczym szkło. Agentka spojrzała szybko w górę. Teo lewitował. Dopiero teraz Lilianna zorientowała się, że siła, którą pchnęła ostrze była na tyle duża, że przeszło ono na wylot. Teo chwycił za ostrze katany i uśmiechnął się. Plunął krwią. Zacisnął pięść. Ostrze rozsypało się w drobny mak tworząc deszcz połyskujących drobinek metalu. Dłonią złapał rękojeść katany i wyjął ją ze swojej szyi.
- Prawdziwy wojownik nie porzuca swojej broni. – powiedział jadowitym tonem Teo. – Tym bardziej, gdy nie ma pewności, że jego przeciwnik zginął.
-Nie zostawiasz mi wyboru. – krzyknęła Lilianna. – Nie mogę pozwolić, abyś zrobił, co zamierzasz.
- I tak to by się stało. Prędzej, czy później. Ja tylko jestem katalizatorem. Niczym więcej. Jestem lekarstwem.
- Chyba chorobą.
- Chorobą, powiadasz? Chorobą są ludzie i ich niespełnione ambicje o nieśmiertelności. Ludzie zostali stworzeni jako istoty śmiertelne. I byłoby lepiej, gdyby wszyscy ludzie się tego trzymali. Chociaż z tym człowieczeństwem masz już niewiele wspólnego. Nawet twój mózg przeszedł cybernetyczne modyfikacje. Skoro nie jesteś człowiekiem, to czy w ogóle powinnaś istnieć? Czy powinnaś żyć?
- Męczy mnie twoja paplanina. System jest taki, a nie inny.
- To może czas go zmienić?
- Mordując wszystkich?
- Przynajmniej świat się oczyści z ludzkich dążeń do nieśmiertelności. Nic, co zostało stworzone nie trwa wiecznie. Nic.
- My jedynie przedłużamy życie. Marzenia o nieśmiertelności to jedynie mrzonki. Dobrze o tym wiem.
- Naprawdę uważasz, że nieśmiertelność to tylko mrzonka? Mrzonka, która nigdy się nie spełni?
- Oczywiście, że tak! Wszczepy ratują życie!
- I zabierają człowieczeństwo. To znaczy nie mam nic przeciwko ratowaniu życia. Ale tworzenie z ludzi broni to już inna historia. Ojciec Nathaniel był przeciwny temu zjawisku. I właśnie po to powołał mnie do życia. Aby zapobiec tworzeniu żywych broni.
- To zapobiegnijmy temu razem!
- Lilianno i co zamierzasz zrobić? Wyłapać wszystkich wszczepieńców? I co dalej?
- Nie wiem jeszcze. Ale na pewno coś razem uda nam się wymyślić.
- Nie. Tu już nie ma nad czym rozważać. Trzeba działać, Lilianno.
- Zabijesz wszystkich! Rozumiesz? Wszystkich!
- Z daję sobie z tego sprawę. Zginą miliony. W tym i ci, którzy nie mają nic wspólnego z wszczepami. Ale wasze społeczeństwo nie potrafi bez nich żyć. Nie potrafi żyć bez broni. Gdybyście tylko ich przeznaczenie pozostawili takie jakie było pierwotne. Nie byłoby mnie tu. A idee ojca Nathaniela nie byłyby takie skrajne. Przeżyłby już nawet to, że większość ludzi podobna jest raczej do maszyn niż to istot ludzkich. Ale nie mógł przeżyć tego, że wszczepy wykorzystuje się do zabijania, a nie ratowania.
- Teo! Błagam cię! Porzuć słowa ojca Nathaniela! Nakłońmy razem ludzi do tego, że wszczepy broni są złe. Razem możemy to osiągnąć!
- I tak znajdą się ludzie, którzy z nami się nie zgodzą. Nic nie przekona ludzi do tego, że jakakolwiek broń jest zła. Żadne argumenty. Poza tym i tak doszłoby do rozlewu krwi. Nie uniknęlibyśmy tego.
- Być może nie. Ale walczylibyśmy o słuszną sprawę. O sprawę, którą poparłyby miliony.
- Słuszną sprawę? Kolejne miliony miałyby swoją słuszną sprawę. I te właśnie miliony chciałyby naszych głów. Pogódź się z tym. Ludzie są za głupi, żeby istnieć.
- Nie. Nie zgodzę się z tobą. Ludzie potrafią stworzyć wiele piękna. Potrafią obdarować nim także innych. Nie pozwolę ci ich zgładzić. Nie pozwolę! Słyszysz!?
- Ech. Jesteś głupia Lilianno. Przynajmniej będę lekkie serce zabijając cię. Nic nie rozumiesz.
- To ty nic nie rozumiesz. Nie rozumiesz bo nie jesteś człowiekiem, a jedynie tworem podobnym do człowieka.
- Dość!
Teo spojrzał na Liliannę wzrokiem wojownika w trakcie morderczego szału. Zgiął się w pół. Wyglądało to tak, jakby jakaś niewidzialna siła miała zaraz wystrzelić go z procy. Wokół siebie zgromadził energię, która lśniła złotą poświatą.
- Czerwony wszczep – powiedziała w myślach Lilianna. – Oby zadziałał.
- Giń! – wrzasnął Teo.
Z nadgarstków Lilianny odsunęły się klapki. Z wnętrza z każdego z nich wydobył się średniej wielkości złotawego kolory pocisk pokryty czerwoną nalepką. Główka naboju była świdrowata i stanowiła jedną trzecią długości całego naboju. Lilianna uniosła ręce. Pociski błysnęły czerwienią. Teo uderzył. Powietrze w lochu przeszył dźwięk wrzasków, następnie dźwięk wybuchu, a na koniec pozostała jedynie głucha cisza.
Dym powoli opadał ujawniając szczątki sławnych niegdyś na cały świat świątynnych zabudowań. Cisza ustąpiła miejsca wyjącym podmuchom wiatru przedzierających się przez każdą szczelinę. Do ruin zaczęły docierać pierwsze promienie Słońca. Na piaszczystą ziemię, gdzie jeszcze godzinę temu stał okazały kościół a pod nim znajdowały się lochy, padał cień. Nie był to cień żadnej zniszczonej budowli, ani żadnego zwierzęcia. Sylwetka cienia była nader ludzka. Trudno było jednak stwierdzić, czy należała ona do chłopca, czy dziewczyny. Jedno było pewne. Właściciel cienia miał do wykonania misję, której konsekwencje odczuje cały świat.

Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania