Ostatni król. Część I: Wojownicy Dwóch Mieczy. Rozdział I Zjazd w Ordis

Ordis było jednym z największych miast w Nerlend. Leżące w samym centrum państwa nad brzegiem wielkiej rzeki Maada, z ogromnym pałacem w centrum i słynnym rynkiem, na którym dwa razy do roku odbywały się wspaniałe jarmarki królewskie. Przybywały wtedy do miasta rzesze kupców z całego kontynentu, a i widok dalekich wyspiarzy z Erenfirsu od kilku lat nikogo już nie dziwił. Handlom – a spotkać wtedy na targach można było wszystko co człowiek stworzył i wyhodował – towarzyszyły liczne zabawy, śpiewy, tańce i turnieje, w których tłumy ochotników prezentowało swoje umiejętności atletyczne, strzeleckie, jeździeckie i szermiercze. Zwyciężenie, czy dobre zaprezentowanie się podczas tych zawodów owocowało niemałymi nagrodami, sławą i powodzeniem u niewiast, dla których to śmiałkowie dumnie stawali w szranki z innymi, aby udowodnić swą miłość. Właśnie z powodu tych walk adoratorów, turnieje w Ordis przekształciły się w wielkie wydarzenie, a ich znaczenie było równe innym, o wiele bardziej bogatym w historię zawodom. Wspaniałe jarmarki zwane Hertestami od imienia jednego z wielkich bogów; opiekuna jarmarku, stały się nieodłącznym elementem miasta, które zawdzięczało im rozkwit.

 

Ale wczesną wiosną nie czas był jeszcze, aby myśleć o jarmarkach i zmaganiach atletów, a mimo to w mieście od kilku dni panował gwar i popłoch. Król Dendrihten zwołał nadzwyczajny zjazd elit królestwa właśnie w Ordis. Kasztelan od razu nakazał sprzątać ulice, myć ściany, kolumny, bruk, a nawet i mury, choć ich kolosalny rozmiar nie został przyćmiony przez zalegające na nich pajęczyny i kurz. Straże dzień i noc pilnowały porządku, przepędzając nędzarzy z głównych ulic, aby nie rzucali się w oczy dostojnych panów. Doniosłość wydarzenie udzieliło się i mieszczanom, którzy z własnej woli zabrali się za gruntowne porządki i ozdabianie domostw. Dzieci w tym czasie zamiast uczyć się pisma i czytania, wpajały, jak mają krzyczeć i witać władcę i przybyłych szlachciców, którzy nie skąpią monetami za wspaniałe przyjęcie swoich osób.

 

I do tego pięknego, lśniącego w czystości miasta, przybyli na kilka dni przed uroczystym rozpoczęciem narad; pierwsi dostojnicy ze swoimi równie dostojnymi orszakami. Bogaci, z ogromnymi majątkami i pięknymi posiadłościami. Pochodzili ze wspaniałych rodów, których tradycje przypisywali sobie nawet do początków Nerlend, choć większość nie mogła okazać co do tego innego dowodu, niż dumna szlachecka prawda, przekazywana z pokolenia na pokolenie.

 

Zgodnie z tradycją przybywali przed władcą, który mógłby przyćmić ich swoją osobą. Mogli również jako opozycja wobec monarchy uzgodnić wspólne działania, przygotować postulaty czy podjąć wszelakie inne działania w celu sprawności obrad. Ale przede wszystkim dostojni panowie poświęcali ten czas na huczne zabawy. We krwi mieli słabość do dobrego wina, piwa i jadła. Posiadłości, które posiadali albo najmowali na czas pobytu w mieście, nie zasypiały. Wesoła muzyka grała głośno, a pijani bogacze krzyczeli i tańcowali z urokliwymi dziewczętami. Nie koniecznie były to żony czy córki, bo rzadko, który szlachcic zabierał ze sobą rodzinę, by ta nie przeszkadzała mu w dywagacjach nad losami ojczyzny. Koniec swawoli wyznaczał dzień przybycia monarchy.

 

Nim jednak wszystkim ukazał się orszak królewski, na dzień przed rozpoczęciem narad, do miasta ze swoim kilkuosobowym odziałem zawitał młody pułkownik Emirth. Nie mógł poszczycić się znakomitym rodem oraz okazać wielkiego majątku. Był prostym żołnierzem, który zyskał w oczach władcy swoją sumienną pracą, która szybko zaprowadziła go wysoko. Od kilku lat był kapitanem straży króla i zawsze osobiście nadzorował bezpieczeństwo monarchy. Po szczegółowym zapoznaniu się z raportami dotyczącymi dokładnych opisów każdego przybyłego i jego świty oraz sprawdzeniu wszystkich komnat i służbistów pracujących w pałacu, ze spokojem mógł posłać gońca z pozytywną opinią.

 

W czasie oczekiwania pojawienia się Dendrihtena pod bramami miasta, Emirth mógł nacieszyć się chwilą wolnego oraz ciepłą pogodą, do której było mu tęskno w czasie mroźnej zimy. Udał się na zwiedzanie miasta, o którym tylko czytał i słuchał historii.

 

Słońce już chyliło się coraz niżej i zalewało miasto zachodzącymi promieniami. Szedł brukową ulicą między rzędami wysokich kolorowych budynków. Wszystkie tej samej wielkości jeden przy drugim ze szpiczastymi dachami krytymi rudą dachówką. Dokoła panowała wrzawa. Tłum ludzi maszerował w jedną i drugą stronę. Panie przyglądały się pięknym ozdobom i tkaninom, które żywo polecali kupcy. Panowie w tym czasie dyskutowali o nadchodzącym zjeździe czy innych gorących sprawach polityki, w których to w swoim mniemaniu byli świetnie poinformowani, a przynajmniej na takiego wypadało wyglądać jako przykładny mieszczanin. A niezainteresowane sprawami wielkiego świata dzieci, wesoło i beztrosko ganiały się od jednego budynku do drugiego, przeciskając się między nogami dorosłych. Inne wolały trzymać się na uboczu i bawić z psami i kotami, które równie wesoło brały udział w dziecięcych pomysłach.

 

Ale Emirth szedł nie zwracając na to uwagi, jakby nikogo i niczego nie było poza nim i ulicą. Nie interesowały go towary kupców, nawet te rzadkie z dalekiego świata. Podziwiał piękno miasta, które mimo upływu setek lat, nadal zapierało wdech w piersiach swoim majestatem. Z ulicy wchodziło się na wielki kwadratowy rynek. Pierwszym co rzucało się w oczy była ceglana świątynia o dwóch wysokich wieżach, na których szczytach wisiały ogromne dzwony, których bicie roznosiło się po mieście i jeszcze daleko za jego murami. Biły tylko dwa razy w ciągu dnia – w południe i na koniec wieczornych modlitw. Wyjątkiem były wesołe nowiny jak wygrana wojna czy wybór nowego władcy oraz mniej przyjemne bicie w razie niebezpieczeństwa. Gdy wróg zbliżał się do bram, dzwony wydzwaniały jakby bez ładu, cały czas, póki najeźdźca nie został odparty lub broniący się nie polegli.

 

Naprzeciw wejścia do świątyni, dziesiątkami małych strumieni tryskała wielka, też kwadratowa fontanna. W jej centrum stała piękna figura królowej Felestry, założycielki i patronki miasta. Jej wizerunek widniał też na posągu ulokowanym nieco dalej naprzeciw wejścia do gmachu starego ratusza, choć na nim piękna królowa była postacią poboczną. Najważniejszy był wspaniały Ortisentir, pan światła i cienia, wszystkiego co żywe oraz bóg nad wszystkie inne bóstwa, których w Nerlend niemało. Jemu królowa Felestra wręczała klucze na znak oddania we władanie miasta.

 

Co się zaś tyczy starego ratusza, to gdy wybudowano nad rzeką pałac, nie był już potrzebny. Ale szkoda było wyburzać piękny budynek, więc po drobnych renowacjach i zmianach, przekształcono go w dom targowy z całym zachowaniem jego pierwotnego wyglądu, co czyni go nader wyjątkowym w porównaniu do innych tego typu miejsc.

 

Zamek stał na uboczu. Górował nad miastem na wysokiej skarpie. Masywne mury, wysokie wieże ze zdobionymi dachami i pałac, który w odróżnieniu od ceglanych murów i wież – był z śnieżno białego kamienia. Z daleka zapierał wdech w piersiach, a stanąwszy pod nim obejmowała trwoga i respekt wobec jego potęgi. Duma i klejnot miasta. Przetrwawszy najcięższe trudy, ilekroć poważnie uszkadzany, tylekroć odbudowywany. Temu nadano mu przydomek Nieśmiertelnego Pałacu.

 

Emirth okrążył mury i udał się nad rzekę. Słońce już zaszło i jego miejsce zajął księżyc, którego blask migotał w spokojnie płynącej rzece. Co jakiś czas z nurtem leniwie snuła się barka z piachem i spuszczone kłody, na które czekają na drugim końcu kraju. Prości żeglarze dobijali do brzegu, cumowali łodzie i zabierali dorobek z dnia. Jedni przyzwoity, inni ubogi, a niektórzy wracali z niczym.

 

Nazajutrz, wczesnym rankiem do miasta w pełni majestatu przybył wyczekiwany król Dendrihten. Ludzie tłumnie od bramy do rynku okupowali główną ulicę. Na centralnym placu, wszyscy handlowcy i ich towary musiały ustąpić miejsca władcy, który wychyliwszy się na chwilę ze swojej karocy, posyłał szerokie uśmiechy i dziękował za ciepłe powitanie. Gdy udał się w kierunku zamku, jadący na końcu jego świty rycerze, rzucali z worków złotymi monetami, o które ludzie gotów byli się zabić dla uciechy możnowładców.

 

Przed pałacem czekali już przybyli wcześniej możni. Na czele powitalnej grupy stali najzamożniejsi i najtrzeźwiejsi, po których nie było widać i co ważniejsze, nie było czuć skutków ostatnich burzliwych dyskusji nad losem państwa. Więc z szerokimi i pięknymi uśmiechami oraz najmilszymi pozdrowieniami, przekroczyli mury zamku. Po południu po posileniu się sytym obiadem, wszyscy zebrali się w Wielkiej Sali, w której rozpoczęły się narady.

 

Wysokie ławy, które ledwie mieściły ponad trzystu ludzi ustawiono w okrąg. W nich zasiadała szlachta oraz wysokiej rangi wojskowi, choć od przeszło stu lat stanowiska te otrzymywali lub kupowali wyłącznie szlachcice o odpowiednim urodzeniu i majątku. Dendrihten zajmował specjalne miejsce pośrodku sali, aby każdy dobrze go widział i słyszał. Przy jego pięknym drewnianym tronie stało czterech strażników, którzy mieli przez czas obrad chronić króla, bo nieraz już bywało w historii, że rozjuszeni możni wszczynali burdy, a nawet i gotowi byli targnąć się na życie władcy, który twardo stawał przeciwko ich postulatom.

 

Niepisaną tradycją było, że środek ław zajmowali najbardziej wygadani, nieoficjalni liderzy cieszący się posłuchem i poparciem wśród innych. Rzecz jasna byli to najbogatsi z najbogatszych i zarazem najbardziej wpływowi arystokraci, którzy na równi, a i często wyżej stawiali swoje racje, niż królewskie. W bocznych sektorach zasiadywała reszta, która rzadko ośmielała się zabrać głos i wtrącić do dyskusji. W tym gronie znajdował się Emirth. Przybył jako jeden z pierwszych, aby uniknąć niezręcznego szukania miejsca i przeciskania się między innymi, którzy przeszywali go nienawistnym wzrokiem pełnym jadu za czelność zakłócania ich spokoju. Z każdym otwarciem się masywnych drzwi, starszy, ale z wciąż czarną i bujną czupryną służbista, odziany w kolorowy kontusz; głośno i uroczyście donosił o przybyciu kolejnego członka rady. Jak tradycja kazała, każdy klękał przed obliczem władcy, który odpowiadał delikatnym ugięciem głowy co zezwalało przybyłemu powstać i zająć miejsca. Po zapełnieniu ławy przez trzystu-dziewięciu możnych następowało uroczyste otwarcie zjazdu.

 

Na środek wystąpił tęgi łysol z gęstym czarnym wąsem pod krzywym nosem – Velor, doradca Dendrihtena. Zgodnie z tradycją odczytał spisaną przed wiekami uroczystą formułę:

 

- Mężowie Nerlend! Przybyliście na rozkaz ojca mego i waszego oraz całego królestwa! Najznakomitsi panowie, w których rękach i słowach leży los królestwa naszego, na bogów sprawiedliwości i pana nad wszystkich panów Ortisentira, zobowiązuję was tajemnicy tu zasłyszanych do śmierci dochować, radzić i głosować uczciwie ku chwale domu naszego, i gardzić nieludzkim zachowaniem, kłamstwem i obłudą! Wspaniali mężowie i królu! Nadanymi mi prawami i przywilejami otwieram narady, trzecie tego roku, pierwsze tej wiosny!

 

Velor zniknął i zrazu poderwały się ławy.

 

- Raptem z końcem zimy my obradowali, a już nas wzywasz w pośpiechu królu - przemówił jeden. - Cóż tak wielkiego się przydarzyć musiało?

 

- Jeśli znów o bestiach mówić mamy, szkoda mego czasu! - poderwał się kolejny.

 

- Jęczycie jak zwykle Jardvenie, ale już my oswojeni z waszym głupim płaczem.

 

- Ważcie na słowa mości panie, bo nie ręczę za siebie, gdy dobre imię moje czy rodu obrażacie!

 

- Uspokójcie się panowie! Mości Jardvenie i mości Kirthenie swoje zatargi gdzie indziej rozwiązujcie, bo nie pora i miejsce.

 

Po sali przeszły ciche pomruki chwalące rozjemcę.

 

- Mówicie, Dendrihtenie – mówił dalej rosły szlachcic o długim zawijanym wąsie. - Czemuż nas sprowadzacie?

 

Dendrihten rozejrzał się po ławach. Wszyscy skupili wzrok na jego osobie. Nieraz już przemawiał przed nimi i wygłaszał smutne oraz tragiczne wieści. Lecz nigdy dotąd nie czuł takiego strachu i niepewności, jak wtedy. Serce biło mu mocno w piersi, a język zamienił się w kamień, który zabraniał wypowiedzenia czegokolwiek. Od kilku dni układał wszystko w myślach, każde najmniejsze słowo. Jeszcze przed chwilą, gdy Velor otwierał narady, był pewny, że nic nie przeszkodzi mu wyjawić sekretów, które jego przodkowie tak skrupulatnie chronili. Ale niespodziewanie, znikąd złapały go podłe rozterki, bo czy aby na pewno dobrze postępuje? Czy jest gotów splamić i wystawić swój ród na bezlitosne potępienie?

 

- Dostojni panowie – zaczął niepewnym, drżącym głosem, który wydawał się, że za chwilę przejdzie w rozpaczliwy płacz – wiemy, jak jest. Głód, choroby i nędza od przeszło stu lat jak po swoim po naszej ziemi chadzają. Ludzi jak jabłka w sadzie zbierają, a ci nie dziwota, w żal i rozpacz wpadają. Zrozpaczeni nie ufają już władzy, a i od bogów odchodzą. Ale czy wolno nam się burzyć, skorośmy sami za to winni? Nieudolne wasze działania, ale nie mi was sądzić, bo i moje rządy takie jak mych poprzedników słabe, nędzne i beznadziejne. Nerlend od środka zżera choroba, przed którą nie mamy i nie umiemy znaleźć leku. Świat przygląda się naszemu rozkładowi i bogowie jedyni wiedzą, co przyszłość przyniesie.

 

- Znów się powtarzacie panie! - Przerwał któryś z środkowych ław. - Toż to trzecie zebranie, gdy te same słowa z waszych ust wychodzą.

 

- Bo prawda o pomstę woła! - uniósł się Dendrihten. Głos władcy zmienił się nagle i nie rozpaczliwy, a potężny i doniosły ton odbijał się po białych ścianach i rozbrzmiewał w uszach zebranych. Jakaś siła wstąpiła w starca w koronie i przegnała strachy. - Nerlend ku upadkowi dąży i nasza w tym wina, ale bezsilni jesteśmy, gdy z gniewem boskim wojować mamy. Mości panowie nie czas obradować, a działać, póki możemy. Trwoga mnie ogarnia, ale czas zakończyć przeklęte czasy. A początkiem ich był koniec Wielkiej Wojny, która spustoszyła wielkie kraje, a Nerlend zrzuciła z piedestału chwały. Pozbawiono nas prawowitych władców, których krwią zbrukano święte kaplice. Ciężkie czasy nastały i moi przodkowie jako najwyżej urodzeni przejąć władzę namiestników musieli i ja czwarty z dynastii królów Niepełnych, jak wół w polu ciągnę gniew i karę bożą za grzechy i pychę mej rodziny.

 

Wszyscy uważnie słuchali słów Dendrihtena, który choć doniośle, to zdawał się bredzić bez sensu. Król wiedział, że taka będzie reakcja i nie dziwiła go cisza oraz wręcz tępe wyrazy twarzy. Temu na to przygotowany, z niezwykłą wewnętrzną siłą i pewnością, był gotów mówić dalej, a czas nadszedł na najcięższą część przemówienia, której nie tylko on, ale i jego przodkowie jak ostrza zbója się obawiali.

 

- Kłamstwem jest, że całą królewską rodzinę brutalnie zamordowano, hańbiąc ich szczątki. Książę Arnen, brat króla Barartha uciekł z obleganego miasta wraz ze swą brzemienną żoną. Potem jak złoczyńcy ścigani przez mego dziada, który zaślepiony żądzą władzy, był gotów zabić ostatniego prawowitego pana. Ale bogowie chcieli, aby mu nigdy się to nie udało. Lecz niestety skutecznie przegnał Księcia, o którym słuch zaginął. Przez lata się go obawiano, ale kolejne pokolenia dorastały i nigdy choćby najdrobniejsza wieść czy plotka się z nimi nie zrodziła o prawowitym królu. Spokojni swego Niepełni głęboko zakopali swą ohydną tajemnicę, o której do tej pory nikt nie wiedział prócz przeklętego po stokroć rodu Niepełnego.

 

Cisza nadal wybrzmiewała. Wszyscy wpatrywali się w Dendrihtena, który ze spokojem czekał na jakieś reakcje, choćby najdrobniejszy ruch. I sam zdziwiony był, że tak błogi spokój ogarnął jego głowę. Oto wyrzucił z siebie i z rodu plugastwa i ohydztwa jakich bogowie nie przebaczają. Oto skazał na siebie, przodków i potomków niechybne potępienie. Ale nic z tego nie mogło przyćmić spokoju i lekkości, która zastąpiła ciężar przyczepiony do serc każdego Niepełnego. Teraz tylko czekał, aż poderwą się ławy i rozpęta błogie piekło. Ale wszyscy jak posągi zastygli w ciemnych ławach. Nawet strażnicy przy boku króla nie ważyli się drgnąć. I tak trwała ta cisza już niezręcznie długo, aż w końcu przemówił Jardven:

 

- Głupstwa pleciecie! Pijaniście? Czy może jak dziada waszego szaleństwo objęło?

 

- Być może, bo czy głupiec wie, że jest głupcem? Ale niestety ja wiem, że rozumu mi nie odjęło. A co mówię to prawda. Straszna i niedorzeczna, ale prawda.

 

- Ściągnęliście na nas przekleństwo! - Poderwał się Morenter, którego słowa były pierwszym gromem. - Twój ród hańbą nie tylko siebie okrył, ale i całe królestwo, które płacić musi za przegnanie władców, których bogowie wieki temu nam wybrali, aby krajem jak długi i szeroki rządzili. Wyście nie króle, a podłe czarcie pomioty!

 

Ławy rozbrzmiały. W stronę Dendrihtena leciały najgorsze wyzwiska i przekleństwa. Wyzywano i gardzono zmarłymi Niepełnymi, którym wyliczano wszystkie nieszczęścia, które na kraj spadły. Ktoś krzyknął o potępieniu zdrajców i wnet podjęli to inni. Ciche obrady wnet się w chaos przemieniły, którego Ordis nie widziało nawet w czasie największych jarmarków, lecz tu zaznaczyć trzeba, że w ostatnich latach powszechną normą narad były takie widowiska. Dendrihten kiwnął w stronę Velora, który czyhał skryty z boku. Wystąpił na środek i nawoływał o spokój, ale czym był jeden głos przeciw setkom? Kilku możnych, którzy w zamieszaniu zwrócili uwagę na łysola rzuciło w jego kierunku czapkami co uznać trzeba za niebywałe szczęście i rozwagę awanturników, bo śmiało mogli sięgnąć po sztylety czy miecze dumnie noszone przy pasie. Ale odpowiedź była wymowna i nie godziło się, aby przerywać szlacheckie burdy. Pozostało czekać, aż krzyki wymęczą gardła.

 

Gdy wreszcie zapadła cisza, a rozjuszeni ławnicy nieco ostygli, Dendrihten znów zaczął:

 

- Jestem gotów na wszystkie kary, i te za życia, i te po śmierci. Niechaj moi przodkowie potępieni zostaną, bo szczerzę wyznaję, mnie czyn ten od lat dziecięcych brzydzi i nieraz się wahałem, aby z tym skończyć, ale strach to przebrzydły towarzysz, który odbiera rozum, a język zaklina. Ale dziś czas pokonać słabości, przezwyciężyć wstyd i hańbę! Nerlend przeklęte przez wielkich bogów, ale niechaj powróci czysta krew na królewskim tronie, a podniesie się z kolan upadłe mocarstwo, odgoni niebezpieczeństwo, a ludzie zapomną czym są bóle i nędza.

 

Ławy nieśmiało rozbrzmiały wesołym krzykiem, ale wtedy donośnym głosem wybił się Serentir, uderzając masywną pięścią o ławę.

 

- Nie zamydlaj oczu Dendrihtenie! Odwrócić chcecie zniewagę jakiej przed stu laty dokonano. I teraz jeszcze żądasz, abyśmy dalej podwładni i wierni pozostali? To nie słowa mądrego władcy, a głupca, który stracił ostatnie trzeźwe myśli.

 

- Czego pragniesz?! - Dodał Jardven. - Ekspedycji, aby szukać nieznanej osoby?! Może na nowym dworze błaznem zostaniesz?

 

- Mówisz do króla mości panie! - Poderwał się siedzący obok Jardvena szlachcic.

 

- Ni on król, tak jak jego ojciec i dziadowie nie byli! Zdrajcy! Zguba Nerlend! Tak zwać trzeba przeklętych Niepełnych. A żądania jego nie na miejscu! Najpierw do hańby się przyznać, a teraz wsparcia żądać?

 

- Potom wam sekret wyznał, abyśmy działali! Czas zakończyć nieprawe rządy, Działajmy szybko póki jeszcze czas, póki Parlenczycy granic nie przeszli.

 

- Bredzisz szaleńcze! - Odparł Kirtherth. - Chcesz sprowadzić kogoś kogo nie ma?

 

- Przecie Książę syna oczekiwał. Królewska krew gdzieś dalej płynie.

 

- Ruszaj w świat i szukaj! - Arogancko dalej odpowiadał Jardven.

 

I znów na nowo z nową siłą i energią rozbrzmiały ławy. Część wyśmiewała Dendrihtena i jego plany. Nawoływali do odstąpienia od króla, który w ich oczach nie był już władcą. Krzyczeli o jak najszybsze potępienie i ukaranie rodu Niepełnych, ale przeciw nim równie żywo opowiadała się reszta, która za gorsze widziała pozbawienie królestwa władzy, nawet tej nie godnej korony.

 

I tak ciągnęły się obrady i końca ich nie było widać. Ławy dyskutowały, Dendrihtena nie dopuszczano do głosu, a niemała grupa nie powstrzymywała się przed obraźliwymi docinkami w jego kierunku. Zrezygnowany władca siedział z opartą głową i rozmyślał, czy aby na pewno dobrze uczynił. Oto zmierzch rodu, który przeszło sto lat rządził Nerlend, a i wcześniej niemałymi czynami wsławił się w historie królestwa. Ale czym są setki najwspanialszych czynów przeciw jednej skazie, która swą ohydą resztę zamazuje. Ludzie zapomną o męstwie i honorze, o których legendy krążyły, a bardowie pieśni układali. Wspaniałe imiona choćby i sprzed setek lat; wyśmiane i potępione zostaną za głupotę następnych pokoleń, bo historia nie odróżni dobrych od złych, a wszystkich ciemną barwą przekreśli i skaże na wyklęcie. Ale nim więcej Dendrihten o tym myślał, tym więcej nabierał pewności, która przepędzała strach. Nie popełnił błędu, a wspaniały czyn. Uwolnił ród od uciążliwego kłamstwa, które i nad królestwem wisiało. Niech ludzie i na śmierć go skażą, a szczątki psom rozrzucą – nie bał się tego! Ale czy na tym się skończyć to wszystko miało? Przecież nie taki cel, nie takie miały być następne kroki.

 

- Możni panowie! - Przemówił głośnym głosem, w którym nadal czuć było siłę. Wnet nastała cisza. - Kłócić się łatwo, w tym od lat słyniemy. Ale nie potom was wzywał byście jak psy do gardeł skakali i swoich prawd dochodzili! Nie zamierzam się bronić i przeciwdziałać, czyńcie co za słuszne uznacie. Ja nie król, jak moi przodkowie, bo nigdy my na koronę nie zasłużyli. I wymagać od was posłuszeństwa nie mogę. Zwracam się do was jako swój do swego, nie jako ojciec, a brat do brata! Nie dajmy się ponieść przeklętym waśnią, sporom i interesom, a jeden z drugim wspólnie działajmy, jeden z drugim wspólnie o swoje walczmy! Spalcie mnie, a wraz ze mną szczątki mych przodków, rozrzućcie świniom na posłanie i to choćby zaraz! Ale na bogów zaklinam was! Wpierw ustalmy co robimy, bo to sprawa najważniejsza, by zdobytą prawdę dobrze wykorzystać! Niechaj głupio brzmi, ale pójdę szukać prawowitego władcy, pójdę i nie wrócę, póki go nie znajdę! Bądźcie ze mną lub przeciwko, to nie nowość, ale błagam was działajcie! Ku chwale królestwa, dla którego może nie mam prawa, ale szczerego szczęścia i pomyślności pragnę.

 

Setki twarzy wpatrywało się z podziwem w Dendrihtena. I niejednemu wciąż cisnęły się obraźliwe słowa, lecz nie mieli odwagi, by głośno je wykrzyczeć. W końcu ławy rozbrzmiały wesołymi okrzykami.

 

- Na kłótnie jeszcze nieraz nam przyjdzie pora, ale chwalebna okazja już się łatwo nie przydarzy! - Krzyczał rosły łysol z długim zakręcanym wąsem.

 

- Ty pamiętasz mości Rathanie, spor o ziemie naszych dziadów? - Odpowiedział siedzący niedaleko Ertho. - To głupota o marne piachy, gdy nam trzeba o królestwo wspólnie walczyć!

 

Uniosła się wesoła wrzawa.

 

- Trzeba posłać wieści, niechaj zaraz ruszą pierwsi lepsi i wołają, że król żyje!

 

- To ino droga na zgubę!

 

- Tysiące podszywanych przybędzie i nie mniej od miłosiernych sąsiadów wysłanych się zjawi.

 

- Trzeba działać po cichu...

 

- Mości pany! - Poderwał się Jardven. - Już was złapał w podłe szpony! Już zapominacie kto jest naszym wrogiem? Już nie pamiętacie kto gniew bogów na nas ściągnął? - Znów po ławach przeszły okrzyki poparcia dla dalszej kłótni i walki przeciw władcy. - My działajmy, bo nam Niepełny karze? Szukajmy po świcie, ale kogo? Kto mi powie, jak wygląda i czy w ogóle żyje?

 

- Grzechem będzie nie spróbować! - Wyrwał się Emirth.

 

Choć w ławach zasiadywał już od trzech lat, były to pierwsze słowa, które głośno wypowiedział. Nie wypadało nigdy mniej zamożnym i wpływowym głośno się odzywać, ale wtedy dał się ponieść emocjom, które przemówiły za niego i kazały wtrącić do dyskusji między największymi panami, którzy z pogardą przyglądali się młodemu pułkownikowi. Emirth poczuł się nieswojo, a cisza i wzrok, który na nim zawiesili wszyscy w sali jakby go przygniatały. Ale nie chciał się poddać i usiąść na miejscu zawstydzony. Skoro ważył się zabrać głos, czemu miał nie mówić dalej? Czemu miał się bać ostrego spojrzenia dumnych bogaczy?

 

- Skoro jest nadzieja, czy wypada nam ją zaprzepaścić? - Mówił ciszej i lekko drżącym głosem, ale starał się nie okazywać strachu. - I czym jest sto lat dla ludzkości? Książę był młody, gdy zbiegł z kraju i jednego potomka już oczekiwał. Mówimy raptem o pokoleniu nam jeszcze nie tak dawnym, które nasi ojcowie jeszcze pamiętać mogą, a i znam takich co ode mnie młodsi, a pod jednym dachem ze swym prapradziadem żyją.

 

Ławy cicho i nieśmiało poparły Emirtha.

 

- Optymizm będzie zgubą – dalej protestował Jardven. - W głupie mrzonki uwierzycie i czas stracicie. Wszystko ku upadkowi doprowadzi!

 

Ławy znów wybuchły. Spierali się ze sobą zwolennicy dwóch opcji. Dendrihten próbował reagować, ale tym razem nie mógł przebić się ponad tłumy. Krzyki, wrzaski i częste wyzwiska zapanowały ponownie w ławach. Główny awanturnik Jardven w końcu nie wytrzymał

i opuścił swoje miejsce. Wszyscy zwrócili uwagę na możnego, który zarzucając czapkę na głowę zawołał spod drzwi:

 

- Wy się mości panowie dojadajcie i walczcie o głupie sprawy! Ja nie zamierzam być głupcem i tracić czasu, gdy kraj w potrzebie. Kto ze mną chce mądrze działać niech jak ja zakończy to zebranie. A ty Dendrihtenie! - Rzucił groźne spojrzenie na władcę – Nie myśl, że zapomnimy, nie myśl, że w zapomnienie podły czyn Niepełnych odeślemy! Kara nie tylko boska, ale i nasza cię dosięgnie!

 

Opuścił salę. Za nim w ślad poszli kolejni ławnicy i została garstka. Zakończyć trzeba było obrady, bo nie można było nic ustalać bez choćby jednego ławnika, a co dopiero, gdy niemal wszyscy opuścili salę.

 

Dendrihten ze spuszczoną głową wstał z tronu i zniknął za bocznym wejściem. Możni, którzy zostali; w ciszy narzekali na innych i na króla, który słowem nie rzucił i dopuścił do zerwania zjazdu. W chwilę sala opustoszała, wielu możnych szybko wyjechało z miasta, a ci co zostali między sobą obradowali co czynić trzeba w świetle nowych faktów. Oczywiście dla lepszego myślenia, najlepszym miejscem do rozmów, były te z dobrym jadłem i piciem.

 

Emirth nie przyjął zaproszenia, by dołączyć do tej grupy. Przechadzał się znów po mieście wokół potężnych murów. Chciał działać, wykorzystać szansę odnalezienia i przywrócenia na tron ukochanego domu prawowitego władcę. Czemu nikt nie chciał mu pomóc? Czemu nikt nie chciał tego co on? Nie potrafił odnaleźć odpowiedzi. Mógł tylko z krzywą miną iść i przyglądać się kolejnym basztom. Wtedy znikąd pojawił się za nim Velor i wyszeptał:

 

- To wasz czas.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Arti 26.06.2023
    Fajne, czekam na więcej
  • KarolJan 26.06.2023
    Dzięki! Pojawią się na pewno!
  • Sufjen 26.06.2023
    Przyjemnie się czytało. Pozdrawiam :)
  • KarolJan 27.06.2023
    Cieszę się, że się podobało! Pozdrawiam i zachęcam do kolejnych części!
  • MKP 26.06.2023
    "jarmarki królewskie, na które przybywali..." - po królewskie daj kropkę i przeredaguj kolejne zdanie, tak żeby wywalić drugie "na które"

    "Bogaci, z niezliczonymi połaciami ziemi w rękach." - wiem co miałeś tu na myśli, ale to trzeba jakoś inaczej ująć, bo ja mam przed oczami bogaczy z piachem w dłoniach.

    "Ludzie tłumnie od bramy do rynku okupywali główną ulicę. Na głównym placu" - okupowali i może centralnym placu, największym placu... żeby wywalić powtórzenie.

    "Mówicie Dendrihtenie" - przecinek przed Dendrihtenie

    Sobie jutro dokończę😉
  • KarolJan 27.06.2023
    Dzięki za kolejne uwagi! Bardzo pomaga się rozwijać!
  • MKP 27.06.2023
    "Inne woląc pozostać z boku, bawiły się z psami i kotami, które" - z imieslowami jak z zaimkami: trzeba mieć wyczucie. To woląc brzmi paskudnie według mnie. "Inne wolały trzymać się na uboczu i bawić z psami i kotami..."

    "ceglana świątyni o" - światynia

    "strumieni tryskała wielka, też kwadratowa fontanna." - bez też.

    "Bo prawda o pomstę woła! - Uniósł się..." - czy to uniósł się oznacza, że podniósł głos, czy że wstał? Bo jeśli tyczy się głosu to z małej litery.

    "Bredzisz szaleńcze! - Odparł Kirtherth. - " odparł z małej

    "I czym jest sto lat dla człowieka?" - życiem całym a często i dłużej😉 Zwracam na to uwagę , bo zostało to powiedziane tak jakby w skali życia człowieka sto lat nie znaczyło. Zmień człowieka na ludzkości.

    Spoko napisane, miło się czytało😉
  • KarolJan 28.06.2023
    Wielkie dziękuję za uwagi^^
  • MANACHI 30.06.2023
    Coraz ciekawiej się robi i będę starała się być na bieżąco ^^

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania