Ostatni król. Cześć I: Wojownicy Dwóch Mieczy. Rozdział III Dziedzic krwi
Mimo silnej ulewy, rycerze czekali przed wejściem do świątyni. Otoczywszy Dendrihtena i Arhfarena udali się do domu zakonnego wskazanego przez mistrza.
Wszystkie domy zakonników były takie same. Nieduże, mieszczące tuzin zakonników. Jako jedyne budowle nie posiadały żadnych dekoracji. Tylko gołe białe ściany ze skromnym obrazkiem świętego nad wejściem i zapisaną cyfrą, która ułatwiała zakonnikom odnalezienie swojego lokum wśród dziesiątek pozostałych domów.
Borathen zamieszkiwał jeden z najstarszych budynków, o którego wieku świadczyły wyblakłe kolory i łuszcząca się farba. Nie zastali go, a jedynie od innego młodego zakonnika dowiedzieli się, że muszą go szukać w kaplicy, z której to miał nie wychodzić od rana.
Kaplica była dużo mniejsza od głównej świątyni. Stała na poboczu przyklejona do muru. Wyglądała jak inne liczne świątynie - kwadratowa o grubych białych ścianach i kilku kolumnach podtrzymujących gontowy dach. Okienek było pięć - jedno nad wejściem i po dwa na bocznych ścianach pod samym dachem. W tych wąskich, strzelistych otworach nie było kolorowych witraży. Jedynie drewniane okiennice, które zamykano na noc lub w złą pogodę, by nieszczęście nie spotkało świętego miejsca, w którym zakonnicy modlili się całymi dniami i prosili o łaski.
Borathen nie pierwszy raz znikał w kaplicy. A nawet bardziej pasuje określić, że rzadkością było zobaczenie młodego panicza w wolnej chwili w innym miejscu. Nie był zakonnikiem, a nawet nie ubiegał o to. Ale zamknięty za murami przez dwie dekady nauczył się i dostrzegał piękno skromnego zakonnego życia. Dlatego chętnie pracował w polu oraz w lesie z innymi braćmi, wspólnie z nimi się modlił i jadał posiłki. Za młodzieńczych lat spierał się z wujem Arhfarenem, by ten pozwolił mu ściąć włosy i przybrać szaty zakonne. Zaklinał się na bogów, że skoro zesłano go na wieczne życie za zamkniętą bramą i sam zapragnął takiego życia; czemuż nie może na równi żyć ze wszystkimi? Ale wuj był stanowczy i zgodził się tylko na wspólne życie według zasad, które od najstarszych lat obowiązywały w zakonie.
Borathen był synem siostry Dendrihtena i Arhfarena - królewny Ellierty. Najmłodsza z rodzeństwa pierwsza jednak pożegnała się ze światem, gdy trapiona ciężką chorobą zmarła niedługo po narodzinach syna. Ojciec jego, bogaty książę z dalekiego kraju z południa, sam chował syna. Ale gdy zabroniono mu zabrać go do swych odległych włości, porzucił pierworodnego oddając pod opiekę Dendrihtenowi, jak tego pragnęła żona. Sam zaś wrócił do kraju, którym nie nacieszył się długo, bo zmarł nagle, prawdopodobnie otruty.
A kruczo włosy chłopiec rósł i dojrzewał na zamku. Wówczas jeszcze Książę Dendrihten dbał o niego jak o własnego syna. Też i dziadek, król Onerith nie zaniedbywał wnuka i zawsze w gąszczu obowiązków, znajdował dla niego czas. Chłopca uwielbiała i służba. Biegający po komnatach panicz rozsiewał radość i nie dało się nie odwzajemnić jego szerokiego uśmiechu. Borathen jak inne dzieci, miał w zwyczaju zaglądać wszędzie i żywo ciekawiły go prace nadwornej służby - od stolników po stajennych. A ci chętnie - za zgodą Dendrihtena rzecz jasna - zabierali królewicza na całe dnie, aby zaspokoić niepohamowaną dziecięcą ciekawość.
Koniec swawolnych zabaw nastąpił, gdy na tronie zasiadł Dendrihten. Młody, pełen wigoru, planów oraz nadziei władca, i wobec bratanka miał plany. Nie czas już było na zabawy i król skrupulatnie dopilnowywał edukacji chłopca. Całe dnie mijały na nauce czytania, pisania, filozofii i liczenia. Potem u boku wuja podglądał rozstrzyganie sądów, mało ważne dyskusje z możnymi, a i w niejedną podróż do dalekich miast był wyprawiany.
Borathen szybko przyjmował nauki, a jeszcze chętniej przyglądał się i wciągał w świat wielkiej polityki. Ale wciąż był za młody, by się udzielać, czy nawet przy obiedzie, w rozmowie z samym wujem; móc się podzielić opinią czy sugestią. Pozostało mu tylko skrupulatne zapisywanie wszystkiego, spamiętywanie imion i słów jakie kto, kiedy i w jakich okolicznościach wypowiedział. Wszelkie sprawy, czy duże, czy małe w głowie po swojemu rozstrzygał po wnikliwej analizie. A dumny opiekun Dendrihten wszystko dobrze widział i nie zamartwiał się o przyszłość, która jakiś czas była zagrożona, gdy jego żona zmarła młodo. Wielka była to tragedia dla całego Nerlend, bo Dendrihten nie doczekał się potomka, a ponownie się wiązać nie chciał, aby złożonych ukochanej ślubów nie zdradzić. Dlatego młodego Borathena jako następcę naznaczono, co i sam Dendrihten uczynić zamierzał. I jakże wielkie zaskoczenie zapanowało wśród nie tylko elit, ale całego narodu, gdy młodzieńca zamknięto w zakonie. Unosili się możni, ale Dendrihten głuchy był na ich sprzeciwy. Dlaczego kochanego bratanka za bramą i pod strażą umieścił, pozostawiając tron bez następcy? Nigdy nikomu nie wyjawił.
Ale władca ze szczerą miłością i troską się kierował, a przynajmniej do tego się przekonywał. Czy na pewno dobrze postąpił? Sam nie wiedział, bo przez lata choćby listu do Borathena nie wysłał, czego wytłumaczyć sobie nie umiał. Dlatego obawiał się spotkania, do którego prędzej, czy później dojść musiało.
W kaplicy była garstka zakonników pogrążonych w modlitwie. Borathen klęczał samotnie w pierwszej ławie ze wzrokiem utkwionym w wielkim obrazie najwyższego Ortisentira, który wielkim mieczem rozdzielał jasne i promienne dobro, od ciemnego i ponurego zła.
Posłany rycerz oddał cześć bogu, nachylił się nad modlącym i wyszeptał, że wzywa go mistrz z ważnym gościem. Ale Borathen nie ruszył od razu. Kazał na siebie czekać, aż skończy modlitwę. Po niekrótkiej chwili wysoki mężczyzna stanął w wejściu. Na widok Dendrihtena jego twarz nabrała krzywego grymasu. Zacisnął zęby i zwrócił się do Arhfarena:
- Chciałeś mnie widzieć.
- Nie tyle ja co wuj twój, król Dendrihten o rozmowę prosił.
- Modlitwę ostatnio zaniedbałem, a i za grzechy przeprosić muszę. Pozwolicie więc mistrzu...
- Nie pozwalam - przerwał Arhfaren.
Borathen westchnął, ale na nic byłyby protesty. Skłonił delikatnie głową i udał się za wujami do kapituły. Podłużny dwupiętrowy budynek chował się za katedrą, ale rozmiarem niewiele jej ustępował. Długi z dwoma masywnymi kwadratowymi wieżami na końcach, których szczyt zdobiły czarne jak noc ostrołukowe kopuły. Pod nimi wielkie okna, z których biła ciemność. Ta sama pustka uderzała z wielkich okien na parterze, które sięgały od fundamentów po taras rozciągający się po całej długości budynku.
Nocą w kapitule było tylko kilku strażników i zakonników, którzy korzystając z nocnego spokoju sprzątali korytarze i sale, wymieniali świece oraz pielęgnowali kwiaty. Nagłe pojawienie się mistrza, króla i Borathena wprowadziło popłoch. Szybko rozpalono świece we wskazanej przez Arhfarena sali. Kłaniając się nisko władcy, zamknęli za sobą drzwi.
Dendrihten usiadł w ławie obok brata. Borathen stał naprzeciw nich. Król chwilę mu się przyglądał. Bardzo się zmienił od kiedy ostatni raz go widział. Młodzieniec o delikatnej twarzy zniknął, a dojrzał w jego miejscu mężczyzna o dumnym i silnym spojrzeniu ciemnych oczu. Gładkie policzki nieraz już czuły smak ostrza brzytwy, która niedawno zostawiła mały krwawy ślad. Tylko bujne loki jakie były, takie zostały.
- Dobrze cię widzieć Borathenie - zaczął Dendrihten.
- Nie chcę słuchać głupich słów - zimno odpowiedział. - Tyle wiosen minęło i w końcu się zjawiasz. Czekałem na te chwilę, bo czułem, że nadejdzie. Tyle pytań, tyle pragnień, a teraz nie umiem nic powiedzieć.
- Rozumiem, że masz do mnie żal...
- Ni to żal, czy rozczarowanie! Bez słowa mnie zamknąłeś, kazałeś pilnować i nigdy nie wypuszczać. Uwięziłeś na resztę życia jak zbója, któremu darowałeś zimne lochy.
- Nie uwięziłem, a pod opiekę wuja oddałem.
- Dlaczego? Jak ojciec mi byłeś i jak ojciec o mnie dbałeś. Czemuż Dendrihtenie, czemuż mnie się pozbyłeś?! Czy bałeś się czego? Czy jaka zmora przebrzydła podkusiła?
- Wszystko co złe i nieszczęściem dla ciebie, ja z dobra i troski uczyniłem. Bać się? Jakże ojciec ukochanego syna mógłby się obawiać? A zmory, choćby najsilniejsze, do mego umysłu wstępu nie mają. Nie rozumiesz drogi Borathenie, ale nie dla ciebie były przesiąknięte obłudą i złem mury pałacu. Sam dojrzeć musiałem, aby to spostrzec i wybrać między królewską powinnością, a ojcowską miłością. I wierz mi, że z łkającym sercem wybrałem to drugie.
- Pięknie zawsze mówiłeś, ale za słowami rzeki tajemnic, kłamstw i intryg ukrywasz. Zbyt dobrze cię poznałem, by za ckliwe historię i paść ci w ramiona i przebaczyć winy - przeszył wuja przenikliwym spojrzeniem. - I nie po przebaczenie tu jesteś. Coś innego tobą kieruje.
- Gdy chodzi o ciebie, tylko serca słucham głosu. Lecz mądry jesteś, co dumą mnie napawa, bo nie łatwo cię zwieść. Lecz pojmij od razu, że sprawa ta jest powiązana z tobą i twym wysłaniem tutaj.
- Jesteśmy przeklęci Borathenie - wypowiedział Arhfaren za brata, który miał problemy z przejściem do sedna. - Od pokoleń, od kiedy pierwszy Niepełny na tronie zasiadł.
- Przebrzydłego czynu się dopuścił - mówił znów Dendrihten - wyganiając prawowitego pana. Władza go ogłupiła i kazała zdradzić. Straszny to czyn, za który bogowie karzą nie tylko nas, ale całe królestwo.
Borathen milczał. Wzrokiem ciemnych oczu latał po twarzach wujów.
- Chciałeś zakończyć klątwę, więc schowałeś przed nią.
- By ochronić przed przekleństwem. Abyś jej uniknął i na nowo wszystko zaczął. Bez hańby na barkach.
- Więc czemu wróciłeś, gdy czego innego od początku chciałeś? Czyżby już czas, by klątwa na mnie spadła?
- Kres nasz nieunikniony. Prawdę po latach rozterek wyjawiłem, ale nic z tego, póki korona na godnej głowie nie spocznie. Kraj podzielony, nie tylko między klasami, a i między najważniejszych mężów wtargnęła zawiść. Niewielu takich co gotów ruszyć z nadzieją odnalezienia prawowitego pana. Ty Borathenie musisz ruszyć! by porwać ludzi jako nowy Niepełny. Uratuj królestwo i zmaż przeklęte piętno swoich przodków.
Borathen odstąpił na kilka kroków. Stanął pod obrazem świętego, którego zimne spojrzenie wpatrywało się prosto w niego. Fascynował go Ortisentir, który choć tylko był malunkiem na płótnie, emanował potęgą. Nie dało się nie ukorzyć wobec jego oblicza i nie zgiąć karku przed ostrym jak miecz spojrzeniem. Ale ze strachem, biła od niego miłosierna dobroć, która przyciągała słabych ludzi - od dzieci po starych, od prostego chłopa, po najwspanialszego władcę. Za młodu, nim trafił do zakonu nie dostrzegał tej wspaniałej siły. Pokochał go i jemu chciał się poświecić. Za jego dobre imię walczyć. Zapomniał już od dawnym życiu, do którego nie było mu tęskno i wracać nie zamierzał. Poznał swoją nową drogę.
- Król Dendrihten przybył prosić mnie o pomoc oraz zarazem o łaskę i przebaczenie - mówił nie odrywając wzroku od obrazu. - Nie o dobro Nerlend, a o ród ci chodzi. Mam być bohaterem, który w zapomnienie odeśle czyn przodków.
- Nerlend ważne dla mnie było, jest i będzie. Wierz mi drogi, że najcenniejszym obok ciebie jest dar boga, jakim jest nasz kraj.
- Niecałą prawdę mówisz wuju.
- Nie słuchasz z czystym sercem.
- Jakże słuchać człowieka, który zdradził i zranił dotkliwie? - Odstąpił od obrazu do ściany, pod którą stał regał pełen ksiąg. - Mówisz, że dobra dla mnie chciałeś, ale jakie to dobro, skazywać na wieczne więzienie?
- Nigdy przez myśl mi i bratu nie przeszło, abyś życie spędził w zakonie - wtrącił Arhfaren. - Dlatego nie pozwoliłem ci złożyć ślubów, by nie skazać na wieczność.
- A tego szczerze pragnę! - Zwrócił się ku mistrzowi. - Rycerzem zakonnym zostać i dla bogów walczyć o ich dobre imię i chwałę! Porzucić dwory i dostatnie życie. Lecz mi tego nie dajecie!
Dendrihten spojrzał na brata, który skrzywił minę. Od dawna wiedział o pragnieniu siostrzeńca, choć wprost tego od niego nie usłyszał. Młodzieniec szukając rozrywki między życiem wśród zakonników, ochoczo obserwował rycerzy zakonnych i ich rutynowe twarde życie zgodne ze świętymi zasadami i doktrynami zakonu. Arhfaren nigdy nie wspominał o tym, aby niepotrzebnie niepokoić króla, który mimo zesłania ostatniego Niepełnego do klasztoru, nigdy nie pozwoliłby na jego wieczne pozostanie na tej drodze.
- Za to ci Dendrihtenie - mówił dalej Borathen - podziękować muszę. Bez ciebie nigdy na tę drogę bym nie wszedł. Nie poznałbym prawdziwej wiary i przeznaczenia, jakie dał mi Ortisentir - zbliżył się do wujów i nie pozwolił zaprotestować. - I niechaj będzie twoja wola. Wuj mistrz potwierdzi, że dobrze władam mieczem, a nawet nie mało pochwał mi rycerze przypisują. Poślij choćby samego, a sprowadzę króla. Ale ostatni będzie to czyn naszego rodu - wrócił znów do obrazu, w który wbił rozjarzone oczy. - Kara boska to, aby historia nasza się skończyła. Nie godne, aby zdrajcy dalej żyli. Udzielcie mi namaszczeń, dopuście do ślubów i puśćcie w świat, abym jako wędrowny wojownik bogów, ze złem walczył.
Zapadła cisza. Borathen padł na kolana przed obrazem, do którego zaczął się modlić. Dendrihten wstał i opuścił komnatę, a pośpieszył za nim Arhfaren. Rzadko między nimi dochodziło do kłótni, ale gdy już się darzyło, były one głośne i pełne gniewu. I nie zmieniło się to mimo upływu lat.
Król zarzucał bratu zdradę i potajemne wpajanie w młody umysł bratanka religijnych frazesów, aby przekupić go na swoją stronę. Długo Arhfarenowi zajęło przekonywanie do niewinności i niedorzeczności zarzutów brata. Tłumaczył, że jak i on pierwszy raz usłyszał o planach. I gdy gniew schodził z Dendrihtena; mistrz rozpalił go na nowo, gdy nie poparł jego zdania, a uznał, że nie ma sensu w walce z młodym pogniewanym i zapartym Borathenem, którego nie było sposobu odwieść od swoich racji.
- Chce służyć bogom, a grzechem naszym będzie zabranianiem mu tego. Więcej nieszczęść sprowadzisz Dendrihtenie, jeżeli nie odpuścisz. A może i dobrze się stanie? Może nadszedł kres naszej historii i rację ma nasz kochany siostrzeniec?
Dendrihten odszedł. Chodził po zatopionych w ciemnościach korytarzach kapituły. W głowie prowadził zaciętą walkę z myślami. Śluby były końcem rodu, bo rycerzom zakonnym nie można było zakładać rodzin, posiadania majątków, tytułów i herbów. A był on ostatnim, który mógł zrzucić przebrzydłe brzemię i dokonać tego nie jako król, a wielki bohater. Nadarzyła się ku temu okazja, ale za cenę końca rodu w mroku zdrady i kłamstwa. Dendrihten mógł stanowczo się sprzeciwić i zapobiec temu, bo bez jego zgody niemożliwe byłyby śluby. Ale czy osiągnąłby tym swój cel, czy tylko dalej niepotrzebnie krzywdziłby ukochanego siostrzeńca?
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania