Ostatni król. Część I: Wojownicy Dwóch Mieczy. Rozdział VI. Człowiek bez uśmiechu.
Rozgniewani panowie po zjeździe w Ordis zaszyli się w swoich włościach. Od razu wydali swoim ludziom rozkazy, aby w każdej chwili ich prywatne wojska były gotowe do obrony dóbr pana, a w wyjątkowej sytuacji, też i do ataku. Nieliczni stronnicy króla nie pozostawali bierni i pilnie przypatrywali się ruchom przeciwników, wśród których główną rolę odgrywał Jardven. od kilku dni urzędował w swoim nadmorskim pałacu, w którym cały czas przyjmował innych możnych, z którymi odbywał długie rozmowy. Po całym kraju rozsyłał gońców, a i zdarzały się wiadomości wysyłane poza granice, co szczególnie niepokoiło stronnictwo korony.
Ciężka i nerwowa atmosfera jak burzowe chmury zawisły nad Nerlend. Wielkie przygotowania ruszyły lawinę jeszcze większych plotek, które szybko obiegały kraj. Ludzie mówili o nieuniknionej wojnie, inni o planowanym wielkim przewrocie, który zakończy rządy nieudolnych władców. Przy zakraplanych rozmowach pojawiały się teorie, że samo Nerlend rozpocznie wojnę z którymś z sąsiadów.
Emirth przez kilka dni próbował porozmawiać z Aribell, ale głuche były jego wołania i prośby. Musiał pogodzić się z bólem. By nieco zgłuszyć kolące serce, zajął się przygotowywaniem do wyprawy. Dendrihten od zjazdu w Ordis nie pokazywał się i nie było o nim żadnych wieści. W Elaros rządy przejął Velor i z nim pułkownik ponad dwa dni dyskutował nad następnymi krokami.
- Milanhertis? - Zdziwił się Emirth, gdy Velor zaznaczył punkt na dalekim południu kraju.
- Ongiś złote miasto, jeden z klejnotów korony władców Nerlend. Tam zacząć trzeba wedle słów Dendrihtena – uniósł rękę, by mu nie przerywano – a czym się król kieruje sam nie wiem. Mówił coś o wizji we śnie, zaczytywał się w starych zapiskach swoich przodków. W Ordis dopiero mi wyznał, że prawowity król ma być w złotym mieście. A jedno tylko za takie uchodziło w Nerlend.
- Dajesz temu głowę? Z głębokiej wiary nie słyniesz, a teraz wierzysz w sny Dendrihtena?
- W coś trzeba wierzyć. Jak i dla ciebie, sprawa Nerlend jest dla mnie najważniejsza, a skoro pojawił się blady cień nadziei, musimy powziąć próbę.
- I czego mam szukać? Albo kogo?
- Nie wiem. Przecie to wszystko szalone i bez sensu – Velor oderwał się od map i zbliżył do największej w całym pokoju wiszącej na ścianie w grubej złotem zdobionej ramie. - Ale nie spoczniemy. Każdy skrawek ziemi przerzucimy, pod każdy liść zajrzymy, aż dopniemy swego. W to wierzę w jak jeszcze nic innego nigdy nie wierzyłem. Nie mamy już wiele do stracenia.
Na blat ławy leciały kolejne mapy, których Velor w szafach miał niezliczone ilości. Wiele z nich zmarnowali, aż ustalili odpowiednią trasę, która nie mogła wieść najszybszymi głównymi traktami, czy nawet bocznymi wiejskimi dróżkami. Drużyna, której jeszcze nie było musiała być nieuchwytna dla oczu i uszu. Dlatego głupstwem byłoby wysłanie oddziału w lśniących zbrojach, z herbami i flagami powiewającymi na wietrze. Potrzebowali ciszy i spokoju, szybkiego przemieszczania się bez pozostawienie zbędnych śladów. Choć nieuniknione było, by zbuntowani możni nie dowiedzieli się o ich wyprawie, można było próbować opóźnić rozgłos co dawało cenny czas na skrycie się przed nimi. I do tego zadania doskonali byli Wojownicy Dwóch Mieczy, którzy we krwi mieli ciche działanie. Niejedna legenda i pieśń wspominały o ich tajemnych umiejętnościach rozpływania się w powietrzu.
Nie pozostało ich wielu, a przynajmniej niewielu, o których słuch nie zaginął. Dendrihten na początku starał się śledzić kroki każdego miecza, by w razie nadejścia wyjątkowej sytuacji mógł szybko ich zwerbować. Ale błahe okazały się wszelkie próby śledzenia ludzi, którzy nawet cienia po sobie nie pozostawiali. A tych, którzy dość mieli ciągłych tułaczek i osiedli w jednym miejscu, było kilku. I w tych kilku pozostawała nadzieja.
Próby przekonania ich do ponownego złapania za miecz, podjął się Emirth.
Po rozmowach z Velorem, jeszcze przed południem udał się do wschodniego przedmieścia. Z zamku do wschodniej bramy prowadziła prosta szeroka ulica, na której zawsze panował duży ruch. Wozy pełne mąk, zbóż, sukien, warzyw i owoców; przy kilkuosobowych obstawach, ciągnęły sznurem do pałacu. Pod wysokimi kamienicami zbierało się mnóstwo mieszkańców, którzy dyskutowali, handlowali lub wysłuchiwali przemówień wieszczów głoszących rychły koniec znanego świata, który będzie karą boską za grzeszne życie ludzi.
Słońce, które wspinało się na szczyt nieba, mocno raziło po oczach i odbijało się od mokrego po nocnej ulewie bruku. Ale ten niewygodny problem kończył się za bramą miasta. Bruk zmienił się w drobny kamień, spod którego przy każdym kroku wyciskała się woda. Ciężkie wozy i zaprzęgnięte zwierzęta, zostawiały za sobą głębokie bruzdy, w których stała śmierdząca mętna woda. Mało urokliwy był podmiejski krajobraz, w którym nawet bystre słońce zdawało się bure, jakby przytłumione brudnym powietrzem. Tak wyglądał świat tuż za murami pięknego i wiecznego miasta Elaros. A górujący ponad wszystko zamek, wydający się z daleka na wyciągnięcie ręki; zdawał się nie sięgać wzrokiem poza białe baszty, które jak kurtyna zasłaniały paskudną rzeczywistość.
Emirth wszedł między budynki, których ściany kruszały, a gontowe dachy połatano kawałkami drewna i materiałów, które wpadły właścicielom do rak. Minął kilka domostw, aż stanął na obrzeżach, z których rozciągał się widok na beztroskie wybuchające wiosenną zielenią pastwiska. Pojedyncze drzewa górowały nad zieloną taflą jak statki na morzu. Harmonijny obraz skąpanego w słońcu przestworu, zakłócał drewniany dworek otoczony kamiennym murem. Starej żelaznej bramy nie zamykano od lat, a jej prawe skrzydło spadło z górnego haka i wrosło w ziemię podparte grubą tyczką. Kwadratowe słupy przy których kiedyś czatowali wartownicy, zdobiły statuy wpatrujących się w siebie orłów – tych samych, które wcześniej spoglądały na siebie z herbu na bramie, gdy ją zamykano. Do gustownego, lecz podupadającego w ruinę dworu prowadziła alejka, którą niegdyś porastały wielkie drzewa, lecz zostały po nich zarośnięte trawami i grzybami pnie. Przed gankiem, na wprost wejścia stała wysoka kamienna fontanna, z której dawno przestał bić strumień. Wypełniona po brzegi śmierdzącą zieloną wodą pełną liści, gałęzi i owadów. W ohydnej tafli pływało rozkładające się truchło wiewiórki, którą pożerało robactwo, nieświadome, że samo podzieli nieszczęsny los, gdy gnijąca tratwa pójdzie na dno.
Emirth zapukał w masywne ciemne drzwi. Bogato zdobione rycinami, z wielkim herbem pośrodku podtrzymywanym przez lwy. Tylko one przetrwały walkę z bezlitosnym czasem i same były warte więcej, niż cały budynek. A skoro nikt jeszcze nie połakomił się na nieuczciwy zarobek, oznaczało, że w dworku ktoś mieszkał.
Dwór od pokoleń należał do drobnej szlachty wsławionej w Nerlend przez kilku wielkich obrońców ojczyzny, których w każdym kolejnym pokoleniu, nigdy nie brakowało. Gdy Nerlend cieszyło się pokojem i nie trzeba było chwytać za broń, żyjący z wojaczki ród szukał zarobku i spełniania się w dalekich podróżach. Niejeden, który opuścił ściany tego dworu, wsławiał się wielkimi czynami, ale i niejeden nigdy do domu nie wracał. Silny i liczny ród malał z kolejnymi pokoleniami, aż widmo całkowitego wymarcia zajrzało przez okna, ale zbyt późno powzięto kroki, by chronić dorobek przodków.
Ostał się tylko jeden dziedzic, ale bynajmniej nie przez porzucenie wędrówek z troski o ratowanie rodu, a przez niemałe umiejętności walki i dużą ilość szczęścia, które pomagało wyjść cało z kilku beznadziejnych sytuacji. A dzięki bardom ludzie poznawali jego osobę, która cieszyła się dużą sławą. Każdy znał wielkiego i muskularnego wojownika, zwiedzającego najdalsze zakątki świata. Chłopcy z bujnymi marzeniami i planami, z przyjemnością wysłuchiwali historii jak to w pojedynkę rozprawiał się z bandami czarciego licha, a opryszki same padały przed nim prosząc o łaskę. Dziewczęta również lubowały się w tych historiach, ale bynajmniej nie z uwagi na heroiczne czyny. Niejedna wzdychała do muskularnych ramion i paraliżującego spojrzenia niebieskich oczu. Ale i z zazdrością spoglądały na jego długie czarne jak smoła włosy, o których wybujała historyjka krążyła, że skradzione zostały królowej z dalekich krain.
Podobnych niedorzecznych wręcz historii, było więcej, ale w żadnej, nigdy nie wspomniano, że nim Edinhen – bo o nim cały czas mowa - ruszył w świat, należał do znienawidzonych Wojowników Dwóch Mieczy. W pieśniach był uosobieniem najwspanialszych cech i ideałów wielkiego wojownika, który kłócił się z obrazem królewskiego agenta. Sława Nerlend musiała być czysta i bez najmniejszej rysy, bo takiej postaci potrzebował pogrążony w żałości naród. Ale jak czas pokazał, nawet wielcy i wspaniali, żywi bohaterowie kraju; nie byli w stanie obronić się przed nędzą.
Jak dwór, tak samo i Edinhen popadł w ruinę. Wciąż wysoki i szeroki w barach, ale bez tej samej siły, która biła niegdyś z piersi. Długie włosy dawno nie czuły wody, tak samo kudłata broda, spod której nie było widać ust. Wizyta Emirtha go nie zaskoczyła, bo spodziewał się dalszych prób zmiany jego odmownego zdania. Pogładził brodę i zaprosił pułkownika do środka.
Wnętrze dworu, jak i zewnątrz, było okropne i zniszczone. Ściany popękane z odpadającymi płatami farby. Drewniane podłogi zbutwiały i niemiłosiernie skrzypiały przy najdrobniejszym kroku. Zaokrąglane schody na piętro zapadły się i ich miejsce zastąpiła prowizoryczna drabina. Od wejścia czuć było nieprzyjemny zapach wilgoci i mokrych spróchniałych belek, które podtrzymywały dziurawy dach. Ale Edinhenowi to nie przeszkadzało. Korzystał z jednego pomieszczenia – kuchni, do której przeniósł zniszczony fotel, który ustawiony przy piecyku, był idealnym miejscem do spędzenia całego dnia, a nierzadko i nocy, bo stojące pod ścianą łóżko od dawna nie było wykorzystywane.
- Co do picia bym zaoferował, ale raczcie wybaczyć, lecz nie mam – powiedział Edinhen podsuwając gościowi krzesło do małego stolika, na którym walały się brudne widelce i noże.
- Nie trzeba.
Edinhen usiadł naprzeciw Emirtha. Zgarnął ręką na podłogę sztućce i zaschnięte resztki jedzenia.
- No to mówcie. Czym mnie chcecie przekabacić?
- Niczym. Jedynym co mi zostało, to prosić, byście się raz jeszcze zastanowili nad ostateczną decyzją.
- Tak po prostu? Bez nawoływań do szlachetnych zasad czy obowiązków, które nad nami wiszą?
- Nie przywykłem do takich metod. Wasza wszak wola i ostateczna decyzja – uśmiechnął się szeroko i oparł o drewniane oparcie, które mocno ugięło się pod naporem jakby miało się złamać, ale mimo to Emirth pozostał w tej pozie – ale skoro sami wspominacie, to może coś na
rzeczy jest z tymi ideami?
- Ha! Czyli jednak. Szczerze wam powiem drogi młodzieńcze, żeście mi zaimponowali. Ta wasza wiara w idee wyższej wartości. Te brednie długo zostają w głowie.
- Nie tylko mojej. Ale ja z nimi nie walczę.
- A ja i owszem. Ba! Nie walczę, bo już dawno zwycięsko wyszedłem z tej potyczki.
- Zapewne z dwoma mieczami w ręku.
Edinhen uśmiechnął się o czym świadczył poruszający się kudłaty wąs pod nosem. Żart Emirtha musiał bardzo go rozbawić, bo musiał otrzeć łzę z oka. Przygładził brodę i mówił:
- Nie zrozumcie mnie źle. Za nic mam zasady wedle, których żyłem wiele lat. Nerlend niczemu winne, ale przeszli, obecni i przyszli rządzący tym krajem sprawili, że nie mogę wszystkiego rzucić, by naprawiać ich błędy. Po prostu nie umiem.
- A co jeżeli to szansa, by coś zmienić?
- Co zmienić? Nędza, choroba i głód pozostaną, nieudolni władcy pozostaną, wpływowe jednostki pozostaną. Głupcy myślą, że jako bogatsi są panami wszystkiego, ale przyjdzie i na nich pora, gdy znajdą się bogatsi, którzy w ten sam sposób jak oni przed laty; zmiecie ich z szachownicy, stawiając swoje figury. Czy wtedy coś się zmieni? Nie, bo następni będą tak samo głupi i zaślepieni w swoich racjach jak ci, z którymi walczą. Tego koła beznadziei nie zatrzymasz, bo pędzi z góry drogą, której koniec jest nieznany i straszny.
- Dlatego potrzebujemy choćby najbardziej szalonej idei, by nie stracić sensu życia w beznadziejnym świecie. Nie wierzycie w stare idee, więc jakie?
- Żadne. Spójrzcie, jak skończyliśmy z naszymi prawami, zasadami i ideami. Popatrz na wszystko co cię otacza. Dekada nie minęła jak ojca i matkę zadźgali zbóje. Gdzie byłem? Pierworodny przemierzał lądy w imię wpojonych prawd. Dopiero po latach wróciłem. Smutek, żal i rozpacz mnie witały. Zbyt wiele straciłem przez przeklęte drogi. Zaprzepaściłem dziedzictwo przodków, pozwalając wszystkiemu obrócić się w ruinę. Tylko wiatr i lipa czasem wspomną o minionych dobrych latach.
- Także to wasza idea. Siedzieć i czekać na koniec. Smutek, rozpacz i ból. A ja wyciągam rękę do zmiany. Wciąż na pewno drogę kochacie, a ręce nie zapomniały, jak mieczem wojować. Przecie tyle pieśni o was nie wzięło się z powietrza.
- Schlebiasz wrakowi, który wszystko, nawet chęci stracił.
- Gdyby tak było, nie rozmawialibyśmy od zapukania w drzwi - Emirth wstał od stołu. - Śpieszno mi, bo przekonać jeszcze muszę Rizila. Zamierzam ruszyć za trzy dni, by nie tracić czasu. Czekać będziemy przy południowej bramie.
Edinhen zamknął za nim drzwi i wrócił do stolika, ale krzesło stało się nagle dziwnie niewygodne, choć przed chwilą na nim siedział. Rozłożył się w ulubionym w fotelu, który tak samo dziwnie doskwierał. Głęboko odetchnął, spojrzał za okno, za którym widział niewyraźną sylwetkę oddalającego się pułkownika i wyszeptał do siebie:
- Przeklęty mówca.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania