Ostatni król. Część I: Wojownicy Dwóch Mieczy. Rozdział VII. Bracia Livre
Nim Emirth udał się do miejsca, w którym zastać miał Rizila, popędził do Aribell z nadzieją, że uda mu się z nią choć chwilę porozmawiać i znów popatrzeć w oczy, za których głębokim spojrzeniem boleśnie tęsknił. Drżącą dłonią i z nierównym oddechem, nad którym usilnie starał się zapanować; zapukał w drzwi, w których spodziewał się ujrzeć służącego. Lecz ku ogromnej uciesze serca ukazała się w nim najśliczniejsza kobieta, której niemal nie zmiażdżył w ramionach, gdy bez opamiętania rzucił się na nią, jakby chciał już na zawsze zatrzymać przy sobie.
Przeszli do salonu, którego ściany ozdabiały dziesiątki obrazów oraz rzucająca się od razu w oczy gablota, w której dumnie błyszczały dwa skrzyżowane miecze i błękitna herbowa tarcza, spod której wychodziły trzy kolorowe pawie pióra. Naprzeciw na długości całej ściany stał długi kredens z ciemnego drewna, którego półki uginały się od książek. Niektóre były bardzo stare i wyglądały jakby miały się rozsypać od samego spojrzenia.
Kochankowie zasiedli przy długim stole wykonanym z tego samego drewna co kredens. Czterech młodych służących szybko rozstawiło na grubym blacie kryształowe kielichy i szklany dla panienki i pułkownika. W drzwiach stanęła dwójka ze sztućcami, talerzami i misami, ale zawrócili, gdy Aribell wydała krótkie polecenia. Doniesiono tylko szklany dzban ze świeżą wodą, z dodatkiem liści mięty i suszonych owoców.
Emirth próbował złapać delikatną dłoń narzeczonej i spojrzeć w jej oczy, ale ta schowała rękę pod stołem, a skrępowany wzrok spuściła w ciemną podłogę. Pułkownik nie rezygnował ze zbliżenia się i delikatnie przysunął się w jej kierunku; i już bez krzyków i płaczu, a spokojnym głosem, znów poprosił ukochaną o przebaczenie i zrozumienia. Aribell nie odrywała oczu od podłogi, która nader ją zainteresowała. Emirth mimo to ciągle mówił. Musiał, mimo że dostrzegł w jej smutnych oczach, iż pogodziła się z żalem i znalazła miejsce na wybaczenie. Zapewniał wielką miłość, której już nic i nikt nigdy nie przerwie, gdy wróci. Nie mógł więcej powiedzieć i zrobić. Nim odszedł poprosił o ostatnie spotkanie przed wyjazdem, by mogli się pożegnać.
Pod wieczór, gdy słońce nie ubłaganie spadało z nieba, pułkownik udał się do karczmy o dumnej nazwie „Pod starym dachem", gdzie co wieczór spotykali się biedni mieszczanie na wspólne dyskusje przy alkoholu. Dla zamożniejszej warstwy Elaros, takie miejsca były symbolem chamstwa i pijaństwa, dlatego mijali je szerokim łukiem i nie ważyli się choćby myśleć o postawieniu nogi w środku tak obrzydliwej budy. Bo w Nerlend, a zwłaszcza we wspaniałym Elaros, zarysowała się gruba granica między ludźmi, która jak mur dzieliła brata z bratem. Tacy sami z wyglądu, krwi i kości, ale z różnicą w majątku, nie mogli nawet najkrótszego słowa ze sobą wymienić. Aby izolować lepiej urodzonych od motłochu, zakładano dla jednych i drugich osobne karczmy, banki, parki, a nawet i świątynie, które przecież powinny równać wszystkich i nie popierać podziałów. Ale gdzie pojawia się wpływ pieniędzy, tam znikają rozsądek i szczere słowo.
Krzywdzące były to podziały dla ludzi, ale też dla takich miejsc, jak owa karczma „Pod starym dachem". Duża, w starej kamienicy z piękną nową drewnianą werandą. Nie była podłą speluną; jak wyobrażały to sobie wyższe sfery, a gustownie i bogato urządzoną jadłodajnią. Właściciel obracał niemałym pieniądzem dzięki zapoczątkowanemu przed wieloma laty biznesowi, w który zainwestował równie niemałe pieniądze, ale ryzyko się opłaciło.
Knajpa była jedną z najpopularniejszych w mieście i co wieczór zbierało się w niej mnóstwo ludzi, aby w towarzystwie przyjaciół i dobrego alkoholu, podyskutować o ważnych i nieważnych sprawach lub odstresować się po ciężkim dniu. Z tego brała się wspaniała atmosfera karczmy. Wśród jasnych ław z grubego drewna całą noc panowała wrzawa. Goście śmiali się, śpiewali i grali w najróżniejsze gry od prostych karcianych, po szalone wyzwania pijackie dla najtwardszych. Między tłumami zwinnie biegały młode kelnerki z jedzeniem i piciem, a wracając zgarniały puste naczynia. Jak dziwnie przyjemnie oddychało się zapachami tłustych posiłków wymieszanych z oparami alkoholu i potu. Niemiły swąd miał w sobie niezwykłą magię, bo zatrzymywał całe zło i ból świata, pozwalając gościom na krótką noc zapomnieć o ciężkim życiu. Przez krótką chwilę mogli się nim cieszyć.
W tym wspaniałym lokalu, często, a niektórzy nawet zwykli żartować, że częściej niż w domu – przesiadywał Rizil. Wspaniały człowiek, a jeszcze wspanialszy podróżnik, któremu już granice Nerlend ciasne były i kilka razy w daleki świat zawędrował. A jak świat wielki, tak i niebezpieczny, więc miecz rzadko do pochwy chował, czy raczej miecze, bo wyuczonych technik, nigdy nie zapomniał. W przeciwieństwie do Edinhena, każdy wiedział o jego przeszłości, ale nigdy nie ważył się w jego towarzystwie, niepotrzebnie o tym mówić. Świetny był to kompan do długich rozmów, zwłaszcza tych zakrapianych dużą ilością alkoholu. Stąd się wzięła o nim dobra opinia i kogo by nie spytał, zawsze w pozytywnym świetle przedstawiał radosnego gadułę, którego szczęka nigdy nie bolała.
Emirth od wejścia na drewnianą werandę, czuł na sobie oczy tłumów. Pułkownik nie był osobą anonimową w Elaros, bo ciężko było nie usłyszeć o utalentowanym dowódcy straży króla i przyszłym zięciu bogacza Farthena. Dlatego jego obecność w karczmie oddzielnej grubym murem i krzywym okiem przez elity, było nie lada wydarzeniem.
Z trudem przecisnął się do wejściowych drzwi, a za nimi nie łatwiej było się poruszać. Na szczęścia lada, za którą stał karczmarz, była tuż przy wejściu, bo właściciel zadbał, aby żaden z gości, nie miał kłopotów ze złożeniem zamówieniem i wydaniem pieniędzy. A właściciel – stary karczmarz, potężnym był mężczyzną i górował wzrostem nad wszystkimi w sali. Szeroki w piersi, niemal bokiem przez nie tak wąskie drzwi przechodził. I gdyby nie biała czupryna i potężne zadbane wąsy z brodą, nikt by nie powiedział, że jest w podeszłym wieku. Ale mimo zdrowia i mocnej ręki, którą jednym ciosem położyłby kilku awanturników; najmował dla bezpieczeństwa strażników, którzy zajmowali swój specjalny stolik w kącie, czuwając, by pijane towarzystwo nie przeszkadzało i złej opinii o karczmie nie przynosiło.
- Czego sobie życzycie panie? - Zapytał karczmarz, którego mina wskazywała, że i jego dziwi taki gość w lokalu.
- Kufel najlepszego piwa – rzucił na ladę kilka monet - i informacje. Rizila Livre poszukuję. Zapewne gdzieś tu bawi.
- Ano bawi – karczmarz przywołał jedną z młodych kelnerek krzątających się między stołami. - Widziała, gdzie mości Rizila?
- A widziała! Tam w rogu schowany siedzi. Jak go szukacie panie to macie szczęście, bo dziś później przyszedł i póki co mało wypił. Jak na siebie.
Emirth przeciskał się przez tłum, aż stanął przy małym stoliku w kącie sali. Rizil opróżniał kolejny kufel piwa, z którego biała piana zostawała na jego grubym wąsie. Równie bujnego zarostu brakowało mu za to na czubku głowy, który coraz bardziej świecił łysiną.
- Emirth! - Wykrzyczał rozradowany, jakby spotkał starego przyjaciela. - Długo nam czekać było, byśmy się znów spotkali. Ale że tu nam przyjdzie się zobaczyć? Jestem zaskoczony.
- Witaj – odpowiedział nieco zmieszany, ale z szerokim uśmiechem. - Dopiero co się przed paru dniami widzieliśmy w Ordis. Czy, aż tyle czasu dla ciebie minęło?
Emirth dosiadł się do stolika.
- Liczyłem, że się spotkamy zaraz po wyjściu z tamtej okropnej piwnicy. A wyście długo kazali czekać. Czyli byliście już u Edinhena. Podle mieszka, nieprawdaż?
- Nie mi to oceniać.
- Każdemu wolno oceniać. Przecież nie wsadzają za to do lochów, czy nie wymierzają chłosty. Choć niektórym kilka razy po plecach batem przejechać by się należało – wziął łyk piwa – tym którzy lepiej żyją i się mają. Bo gdzie równość, gdy ocenię kogoś, kto jak ja ma, a gdy kogoś, kto stokroć gorzej ode mnie żyje. Wtedy nie przystoi oraz nie wypada, bym oceniał, bo nie obiektywnie mówię, a kpię i wywyższam się nad nieborakiem. Temu oceniać wolno każdemu wszystko, byleby tylko z rozwagą i z zachowaniem granicy przyzwoitości.
Dopił piwo i zamyślonym wzrokiem spoglądał w puste dno kufla. Emirth układał jeszcze chwilę w głowie jego monolog, ale nie dał się wciągnąć w tę grę. Oparł się próbie wdania w dyskusję i nie stracił trzeźwości umysłu przez zdawałoby się bezsensowną, wziętą z niczego rozmowę. To zwykła merytoryczna zagrywka, którą mówcy stosują, by namieszać w głowach innych, zniszczyć ich poukładane plany i strategię dyskusji. Tylko wprawiony mówca umiejętnie się przed tym obroni, a Emirth niewątpliwie do takich należał. Ale przyznać musiał, że zaskoczyła go umiejętność mówienia Rizila.
- Cieszę się, żeśmy się spotkali – mówił znów Rizil – bo tak się składa, że umówiłem się z moim bratem Izruilem. Musicie go poznać! Ręczę, że świetny z niego facet, choć na moje nieco zbyt skromny i nieśmiały czasami – przyjrzał się pustym kuflom w poszukiwaniu jakiejkolwiek kropli piwa. - Polubicie się! Podobni się zdajecie. Obaj młodzi, pełni tej szalonej iskry, która zarazem sprowadza was do powagi, odpowiedzialności i poważania własnych zasad.
- Będzie mi niezwykle miło.
- I Izruil, by tak samo wyrachowanie powiedział – energicznie zacierał dłonie z szerokim uśmiechem. - Ach! Nie mogę się doczekać tego spotkania. Zawsze jest punktualny, a dziś jak na złość się spóźnia. Ale przynajmniej będę miał mu wreszcie co wypominać.
Czekając na przybycie młodszego Livre, ucięli miłą pogawędkę o różnorakich błahych sprawach. Ale w ustach wprawionych mówców, nawet dziwne bezsensowne dyskusje stawały się gorliwymi rozprawami, do których niejeden filozof czy polityk, zasiadłby z zaciekawieniem. W tej słownej bitwie – za sprawą Rizila – szło co niemiara alkoholu. Młode kelnerki donosiły kolejne pełne kufle, które znikały w kilku łykach. Wprawiony w piciu Rizil nie miał sobie równych, czego niejednokrotnie dowodził, niszcząc każdego śmiałka rzucającego mu wyzwanie. Prócz wszelakich rozmów, lubował się w pijackich wyzwaniach, które były najlepszą okazją do pochwalenia się swoimi umiejętnościami, a przy okazji do niezłego zarobku. Widział same korzyści, które wystarczająco przysłaniały przestrogi Izruila, który wielokrotnie próbował odciągnąć brata od alkoholu.
Młodszy Livre był przeciwieństwem brata. Skromniejszy, cichszy i drobniejszy posturą, o prostych blond włosach, delikatnym zadbanym wąsiku i dokładnie przystrzyżonej brodzie. Słusznie uchodził za tego spokojniejszego i bardziej poukładanego. Duże znaczenie w jego życiu miała wiara, czym za przykład mógłby posłużyć niejednemu duchownemu. Modlitwa, czystość i wyrzeczenia dla bogów były stałym elementem życia, którego nie wyobrażał sobie inaczej. Dlatego od najmłodszych lat widziano w nim kapłana lub zakonnika. Podjął nawet w tym kierunku kroki, ale rok nie trwały nauki, gdy bo burzliwych rozmyśleniach, przezwyciężyła w nim druga miłość i pasja. Izruil podobnie do brata uwielbiał podróże i marzył o dalekich drogach, które czekały, aż postawi na nich stopę.
Przez drobną sylwetkę i spokojny charakter, ciężej Izruilowi było przecisnąć się przez tłumy do stolika. Gdy Rizil dojrzał twarz brata w gąszczu innych twarzy, z impetem oderwał kufel od ust i zawołał:
- Mnie wytykasz spóźnienie, a dziś was coś zatrzymało! Mówże co za rzecz wam nogi splątała?!
Izruil uśmiechnął się szeroko prezentując śnieżnobiałe zęby. Już miał odpowiadać na wyrzuty brata, ale spostrzegł Emirtha. Wyciągnął do niego prawicę i z jeszcze szerszym, serdecznym uśmiechem; uścisnęli sobie dłonie i wymienili imionami. Ten promienisty, szczery i radosny uśmiech, miał w sobie jakąś dziwną moc, bo nie znalazłby się człowieka, który nie odpowiedziałby tym samym.
- Raz mi się zdarzyło, ale nie będę ci odbierał krótkiej chwili chwały – odpowiedział bratu. Zwrócił uwagę na ilość pustych naczyń przy nim. - Nie za dużo już wypiłeś? Znów do domu cię odnosić będzie trzeba.
- Braciszku, nie pouczaj weterana!
Rizil zamówił kolejny trunek, aby móc się chełpić i pokazać swoją niezależność. Izruil usiadł obok odgarniając kufle na bok. Aby uciszyć brata, opowiedział ze szczegółami o nagłym spotkaniu starego znajomego, którego dawno uznano za zmarłego. Przeprosił za spóźnienie, ale ciężko było mu uwolnić się od cudownie powracającego zza światów znajomego. Opowiadając zdawał się cały czas uśmiechać, nawet błękitne oczy jakby ciągle wesoło śmiały się do każdego. Niezwykle pozytywną był osobą i jak zapewniał Rizil, łatwo znalazł wspólny język z Emirthem. Obaj swobodnie i chętnie rozmawiali, mimo że dopiero co się poznali. Oczywiście podpity Rizil nie mógł nie wspomnieć przy tym, że jak zwykle się nie mylił.
Potem do głosu doszedł Rizil i wypity alkohol. Skazani byli słuchać niezliczonych anegdot z jego licznych przygód. Gdy skończył, szturchnął brata w ramię.
- Wiesz, że mości Emirth jak i ja dwoma mieczami wojuje?
- Nigdy nie wspominałeś o starych znajomych.
- Bo i po co? Widzisz tacy raz się zlecą i nie odpuszczą. Będą się już ciągnąć za tobą.
- Nie wyglądacie, aby wam to zbytnio przeszkadzało – odpowiedział Emirth – skoro czekaliście na mnie.
- Bo pewne było, że się zlecicie.
- No to mówcie – Emirth wziął spory łyk piwa – co postanowiliście.
- Nie bądźcie tacy pewni – Rizil również pociągnął z kufla – ale racja, coś postanowiłem. Otóż w rzyci mam wasze problemy. W rzyci mam co jest i co będzie – zmarszczył czoło i oparł głowę o rękę przyjmując pozę głęboko zamyślonego człowieka – no i jeszcze w rzyci mam dwa miecze.
- To musi być wyjątkowo uciążliwe – nie powstrzymał się od kąśliwego wtrącenia Izruil.
Brat spojrzał na niego próbując zakryć rozbawienie pod maską złości. W końcu odpowiedział szerokim uśmeichem.
- Więc jak widzicie w rzyci mam wszystko i każdego – kontynuował. - Ale mam brata spragnionego drogi, który nie ma w rzyci całego świata.
Izruil wyraźnie nie wiedział o co chodzi. Zastanawiał się co też za szalone pomysły znów się zrodziły w pijanej głowie Rizila. Ale jednocześnie zainteresował się o jakiej podróży mówi. Rzucił okiem na Emirtha, który i jemu się przyglądał.
- Nie wiem czy to dobry pomysł – powiedział pułkownik.
- Doskonały! Młody, pełny nieutemperowanego podróżniczego wigoru. A ręczę, że godny zaufania, zapewne bardziej ode mnie nawet. I wojować umie, co prawda nie jak my, ale przyda się każdej wyprawie takie oko jak Izruila.
- A czy ja coś do mówienia mam?
- Pewnie, bo Emirth będzie musiał ci wiele rzeczy wyjaśnić o ile sam wie o czym ma mówić. A czy chcesz nie pytam, bo wiem, że chcesz.
- To prawda, nawet się nie zastanawiam i jeżeli Emirthrze wasza będzie taka wola,
z przyjemnością wesprę sprawę.
- Mówiłem, że jeszcze szalony. Byle przygoda i gotowy ruszyć w nieznane.
- Ale - Izruil położył dłoń na ramieniu Rizila – to dla was była propozycja. Więc bez was się nie ruszam.
- Ja nie mogę.
- Bredzisz! Ostatnio dużo mówiłeś, że znudziło ci się siedzenie na czterech literach i potrzebujesz zmiany. No to masz okazję!
- Nie zrozumiesz. Nie będę znów przeklętym Wojownikiem Dwóch Mieczy.
- Nie bądź! – wtrącił Emirth. - Nikt nigdy o tym nie mówił. Po prostu potrzebny jest ktoś, kto zna się na takiej robocie.
- To kolejna z naszych zasad. O odpowiedzialności i świadomości własnych zdolności.
Emirth lekko się uśmiechnął i wzruszył ramionami.
- Mieliśmy bardzo życiowe prawdy.
- I tak samo bezsensowne.
Rizil zamilkł co jest na tyle warte odnotowanie, że powinno się uwiecznić te chwile na płótnie. Latał wzrokiem po pustych kuflach, nieśmiało spoglądając na twarze brata i Emirtha. Wziął głęboki wdech, złapał za w połowie opróżniony kufel, który wzniósł w górę i zawołał:
- A niech mnie te wasze zasady, prawa i ideały cmokną! Wy też bracie, za to żeście mnie skusili. Czas zbierać graty i ruszamy!
Kufle w toaście zastukały nad stołem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania