Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Ostatni z Theris

To jak na razie pierwszy szkic pierwszej partii historii, którą planuję rozbudować do rozmiarów pełnoprawnej powieści. Będę wdzięczny za wszelkie wskazówki, rady, opinie.

 

Powóz znowu zbliżył się do krawędzi urwiska. Taredah spojrzała przez okno w wyzierającą poniżej czeluść. Poczuła lodowaty dreszcz przerażenia. Przełknęła nerwowo ślinę i postarała się skupić myśli na czymkolwiek innym niż perspektywie runięcia w przepaść.

Musiała zachować resztki opanowania. W przeciwnym razie, Belgar i jego zausznik mogliby w dogodnej chwili spożytkować słabość swej towarzyszki.

Ta obawa złagodziła wcześniejszy strach, jednocześnie wzbudzając gniew. Taredah rzuciła okiem na leżące obok pakunki. Gdyby którykolwiek z duetu kompanów spróbował zrobić jej krzywdę, mogłaby błyskawicznie wyciągnąć stamtąd swój zahar. Może i nie była to imponująca broń, ale zakrzywionym ostrzem zaharu władała dostatecznie sprawnie.

Dostatecznie do tego, by w okamgnieniu poderżnąć gardło Kundlowi. Nienawidziła go. Co prawda, ze sługą Belgara miała styczność dopiero drugi raz, ale było w tej kanalii coś wyjątkowo odpychającego. Do tego, uzasadniającego mało pochlebne przezwisko.

Cholera, wszarz chyba urodził się z wyrazem szyderstwa przylepionym do gęby.

Nie zamierzała dawać mu choćby odrobiny satysfakcji. Jego świdrujące spojrzenia i wredne uśmieszki nie robiły na niej wrażenia. Wiedziała, że chciał ją sprowokować, a być może nawet przemyśliwał jakiś łajdacki wybryk.

Na samą myśl o tym przysunęła swoje tobołki z tkwiącym w nich zaharem.

Prawdę mówiąc, nie była pewna, kto spośród towarzyszącej jej dwójki wzbudza silniejszą antypatię.

Zerknęła na Belgara, po raz kolejny wahając się, czy ma do czynienia z pyszałkowatym durniem, groźnym fiołem czy jednym i drugim. Obserwował właśnie krajobrazy z promiennym uśmiechem naiwnego turysty. Kilka razy w trakcie podróży raczył ją uwagami na temat krain Południa, wybuchając przy tym głupkowatym rechotem.

Wydawał się wtedy nieszkodliwym matołkiem. Taredah wiedziała jednak, że nawet jeżeli Belgar nie grzeszy intelektem, to na pewno nie wolno go lekceważyć. Nie chodziło jedynie o jego potężną posturę ani o to, że jest świetnym szermierzem. Zdumiewająco szybkim, przy całej swej masie.

Chodziło o to, do czego był zdolny.

Ciągle wracała pamięcią do jednego obrazu.

Wewnętrzny dziedziniec cytadeli w Duran, mieście władanym przez wierchuszkę klanu Smoczy Miot. Plac zasłany jest ciałami poległych wojowników. Tłumnie zgromadzeni lennicy Belgara wrzeszczą wniebogłosy, skandując jego imię. Rejwach jest nie do zniesienia. Sam Belgar stoi pośrodku, otoczony przez swych ślepo w niego zapatrzonych pachołków.

Rodzina wodza klanu, Rangholta, złożona z czterech żon oraz kilkunaściorga przedstawicieli i przedstawicielek jego licznego potomstwa leży w kłębowisku trucheł poległych wojowników. Każde z członków niegdyś poważanej familii jest spętane, pobite i okaleczone. Służący Belgarowi motłoch solidnie ich przygotował przed spotkaniem z głównym dowodzącym oblężeniem.

Taredah wiedziała, jaki los spotka wodza klanu i wszystkich tych, którzy w przyszłości mogliby wziąć odwet za upokorzenie. Mimo to, wracało do niej wspomnienie ryku furii ukrzyżowanego Rangholta, słuchającego wrzasków rodziny ginącej w ogarniętej pożogą sali cytadeli.

Omiotła wzrokiem górski krajobraz, chcąc odpędzić złe wspomnienia. Ganiła się w duchu za ciągłe roztrząsanie tego, co zaszło.

Właściwie, to czego spodziewałaś się ruszając na południe ty durna małpo?

Plemienne wojenki, rzezie i bezprawie to wizytówka tych regionów kontynentu. Dodajmy do tego istną menażerię samozwańczych proroków, głosicieli zakazanych na północy religii i świrów wszelkiego autoramentu.

Mimo to, obrazy widzianego okrucieństwa natrętnie wgryzały się w jej świadomość. Taredah przemknęło przez myśl, że wolała już strach przed runięciem kilkaset metrów w dół, na samo dno kotliny.

- Panienka dalej spięta, jak widzę .

Wiedziała! Ten pokurcz nie mógłby przepuścić żadnej okazji. Kundel zawsze perfekcyjnie wyczuwał moment, gdy była najbardziej wystawiona na atak, a następnie starał się dziabnąć ją jakąś złośliwą uwagą.

Stłumiła odruchowy przypływ gniewu. Musiała w to włożyć sporo wysiłku zważywszy na to, jak piekielnie rozsierdzał ją falset Kundla.

- Pudło. Nie jestem spięta. Po prostu oniemiałam z zachwytu, obserwując tak cudne widoki – odpaliła, rzucając mu harde spojrzenie. - Jedyne, co mogłoby mnie niepokoić, to, co najwyżej, nasz brak planu. Mildred działa ledwie od dwóch tygodni. Obiecał dać sygnał, jeśli wszystko byłoby gotowe. Do tej pory nie dał znaku życia, a to oznacza, że napotkał jakieś trudności.

- Może twój przyjaciel przyłączył się do dzikusów – odparł, szczerząc się, Kundel.

- Może prezentacja stanu uzębienia nie jest, w twoim przypadku, dobrym pomysłem?

Zausznik Belgara nawet nie drgnął.

- Kto wie, co mogło mu strzelić do łba. Z tego co wiem, szajba odwala mu średnio raz na godzinę – dodał po chwili, nachyliwszy się, jakby zdradzał jakąś tajemnicę.

- W zestawieniu z tobą i tak jest farciarzem. Z tego co wiem, kastraci miewają poważne problemy psychiczne . Nie wspominając o kompleksach…

Kątem oka dostrzegła, jak palce lewej dłoni Kundla oplatają rękojeść tkwiącego za pasem noża.

Gdyby Belgar nie wtrącił się w tym momencie, poszłaby z gnidą na noże. I to w boleśnie dosłownym sensie.

- Zawrzyjcie gęby – rozkazał. - Zacznijcie znów brać się za łby, a zostawię was w tej zasranej dziczy.

Taredah pokiwała głową z rezygnacją. Nie pozostawało jej nic innego jak chwilowo zignorować reakcję alergiczną na słowa Kundla.

Jej ulubieniec z kolei, choć wciąż groźnie na nią łypał, rzucił zdawkowe „oczywiście” po czym posłał swojemu panu ten sam odrażający uśmiech, którego tak nie znosiła.

Jakim cudem Belgar nie wypruł mu do tej pory trzewi? Nie do wiary, że toleruje to szczerzenie się i maślane spojrzenia. Ohyda.

Postanowiła podjąć przerwany wątek. Gryzło ją to, choć wiedziała, że testowanie cierpliwości Belgara może się skończyć paskudnie.

- Nadal uważam, że decydujemy się na pochopny krok. Mildred to mistrz w swoim fachu, więc skoro dotychczas milczał, to znak, że zmiana nastawienia plemienia nie jest wcale prosta.

- A ja uważam, że twój przyjaciel miał wystarczająco dużo czasu – odpalił , gromiąc ją wzrokiem szarobłękitnych oczu.

- Być może. Sęk jednak w tym, że jeżeli faktycznie mu się nie udało, to stoi przed nami niewesoła perspektywa przekonania ich do wpuszczenia nas na teren świątyni.

- Nie przewiduję długiej dyskusji z tymi brudasami – odrzekł z uśmieszkiem Belgar.

Taredah przełknęła nerwowo ślinę. Była coraz bardziej przerażona.

- Więc chcesz tak po prostu urządzić krwawą jatkę?

- Zależy ci na życiu stada pojebów?

- Zależy mi na szybkim załatwieniu sprawy – odparła, usiłując panować nad głosem.

- No właśnie – odparł, po czym zaczął nucić jedną ze swoich piosenek.

Wydawał się szczerze rozbawiony.

Znalazł się, pierdolony trubadur.

- Jeżeli już koniecznie chcesz wiedzieć…

- Koniecznie – rzuciła z przekąsem.

- Uważaj na ton, młoda damo - wycedził. - Mam u ciebie dług wdzięczności za twoje wcześniejsze zasługi, ale nie pozwolę brak szacunku– zawiesił głos, jakby oczekiwał przeprosin, po czym podjął – Zgodziłem się na ten plan i dałem twojemu magikowi sporo czasu. Czas minął, a moja cierpliwość ma swoje granice. Jeśli napotkam opór, nie zamierzam bawić się w perswazję, tylko przejdę po trupach tych wykolejeńców prosto do świątyni. Nie wydaje mi się, żeby byle kapłani, bo przecież nimi są te dzikusy, stanowili szczególne zagrożenie.

- Nie o zagrożenie tu chodzi, a o wieści, jakie się rozniosą.

- Wieści, że mam gdzieś karę ze strony nie istniejących bożków?

- Raczej o tym, że depczesz to, co stanowi świętość dla ludzi, których ponoć bronisz.

Kłap tak dalej dziobem, wariatko. Granie na nerwach psychopacie. Faktycznie, genialny pomysł.

Nie nastąpił jednak wybuch gniewu. Na pooranej bliznami twarzy Belgara malowało się jedynie rozradowanie.

- Jak to się stało, że ze swoją niewyparzoną gębą przeżyłaś na południu tak długo?

- Powinieneś raczej spytać, jakim cudem bohater z proroctw traci czas na dyskusje z bezczelną przybłędą.

- Bez przerwy zadaję sobie to pytanie – odparł.

Tymczasem, Kundel wbijał w swojego pana błagalne spojrzenie. Bez wątpienia, czekał na pozwolenie, by wreszcie ukarać Taredah za jej cięty język. Wiercił się jak dziecko z niecierpliwością wyczekujące na jakiś przysmak.

Belgar sprawiał jednak wrażenie, jakby tego nie zauważał.

- Chyba sam prorok Harandix sfajdałby się ze śmiechu na wieść o tym, kto pierwszy dorwał się do jego przepowiedni.

- Myślę, że jego reakcja byłaby odrobinkę bardziej cywilizowana – odpaliła Taredah.

- Zapewne, ale lepiej opowiedz jeszcze raz, jak dotarłaś do tekstu proroctwa z tym swoim przyjacielem...jak mu tam…

- Mildred.

- Właśnie. A więc?

- A więc najpierw muszę wiedzieć czy chcesz krótszą czy dłuższą wersję?

- Zawierającą wszystkie ważne szczegóły. Mówże, do cholery.

- Zatem dłuższa. Niech ci będzie – odparowała, teatralnie przewracając oczami. - Zaczęło się od tego, że Mildred, gdy był jeszcze studentem na Uniwersytecie w Karangok zgłosił się do kompanii zbieranej przez profesora Humberto Enqolo, organizującego ekspedycję naukową do krain Południa. Uczonemu marzyło się zbadanie ruin dawnej stolicy ludu Neferejczyków. Całe wieki temu, ich cywilizacja zasłynęła z zawojowania bodaj połowy plemion tego zakątka kontynentu. Wspomnijmy jeszcze o prężnie rozwijającej się gospodarce i tym, że władcy Neferejczyków byli obrzydliwie bogaci. Gdyby tego było mało, Karangok, ze wszystkimi ośrodkami naukowymi, stanowiło pepinierę produkującą najtęższe umysły tamtych czasów. I tu dochodzimy do sedna, ponieważ prorokowanie miało setki lat temu rangę królowej nauk. Tak się złożyło, że jeden ze specjalistów od klecenia przepowiedni, wspomniany już Harandix, razu pewnego spłodził interesujący manuskrypt. Opowiadał on o nadejściu bohatera, który wyzwoli krainy Południa z niewoli obcych monarchów. Stanie na czele rebelii, zwycięży każdego, kto spróbuje pokrzyżować jego plany i po oswobodzeniu ludów Południa podbije królestwa całego Theris. Tak się składa, że podczas ekspedycji grupa profesora Enqolo odnalazła rzeczony manuskrypt, który zupełnie niespodziewanie…

- Ukradłaś – wtrącił Belgar.

- Nie ukradłam – odparła, usiłując opanować irytację. - Bazgranina trafiła w moje ręce wskutek dość nieoczekiwanego obrotu zdarzeń.

- Bogowie, czy wszyscy na Północy tak krążą wokół tematu?

- Na Północy ludzie wolą delektować się słowem. Nie przerywaj – upomniała. - Ekspedycję przerwał napad siepaczy Jędzowatej Lilith. Znasz ją doskonale. Swego czasu wsławiła się serią łupieżczych najazdów niedaleko granicy z Imperium. Dodajmy do tego plotki o jej flircie z magią Felatranetów, składaniu ofiar z ludzi starym bogom i spółkowaniu ze stadem demonów, a otrzymamy figurę dość interesującą.

- Kruszyno, znam tę sukę od dawna – skwitował Belgar, niecierpliwie bębniąc palcami o kolano. - To najbardziej szurnięty babsztyl, jaki stąpał po ziemi. Przeklęta sadystka.

Taredah w okamgnieniu zbaraniała.

I kto to mówi? Na Wielką Trójcę, zaraz padnę. Stężenie hipokryzji stało się nie do zdzierżenia. Siedzę w jednym wozie ze świrem torturującym jeńców dla zabawy, który psioczy na cudze okrucieństwo.

Wzięła głęboki oddech, po czym podjęła:

- Tak… zdecydowanie Jędzowata Lilith nie należy do najsympatyczniejszych. Potwierdza to wyrżnięcie w pień wszystkich członków wyprawy. Oprócz Mildreda. Jakimś cudem, wykaraskał się z tej jatki w jednym kawałku, zabierając ze sobą manuskrypt z proroctwem. Zapytasz pewnie, gdzie jest moje miejsce w całej tej historii?

- Zbyteczny suspens, moja droga.

- Dobrze więc. Jeśli chodzi o mój udział w tej opowieści, to Mildreda spotkałam w pobliżu ruin, bo zbierałam tam materiały do mojego najnowszego reportażu. Skrobałam wtedy artykuły do pewnego periodyku wydawanego w Direah. Kondycja finansowa tego pisemka była na tyle beznadziejna, że usiłowałam ratować sytuację, szukając najwymyślniejszych tematów. Dlatego też…

- Pozwól, że dokończę za ciebie. Wybiorę tym razem krótszą wersję – podkreślił, świdrując Taredah gniewnym spojrzeniem. - Ruszyłaś do ruin. Spotkałaś tam swojego koleżkę. Doskonale zdawaliście sobie sprawę, że manuskrypt jest diabelnie cenny. Po umknięciu bandzie Lilith błąkaliście się po Południu przez kilka tygodni aż w końcu trafiliście w sam środek oblężenia siedziby parszywców ze Smoczego Miotu. Moi ludzie chcieli zabić twojego kompana – dziwoląga, ty wszczęłaś larum, drąc się, że masz ze sobą proroctwo o bohaterze.

- Co koniec końców okazało się prawdą – stwierdziła z przekąsem.

- Masz szczęście. Chyba bogowie mają cię w swojej pieczy.

Belgar wrócił do kontemplowania widoków za oknem, co oznaczało, że to raczej koniec pogawędki. Taredah była wniebowzięta. W kontaktach z bohaterem z proroctw uparcie pozowała na odważniejszą niż była. Zdawała sobie sprawę, że igra z ogniem.

Czuła, że niedługo dotrą do celu. Rozkoszowała się możliwością swobodnego porozmyślania o jej wszystkich zwariowanych perypetiach. Teraz nawet perfidna gęba i arsenał drażniących uśmieszków Kundla nie mogłyby wyprowadzić jej z równowagi.

To chyba ciebie należałoby uznać za szczęściarza, pomyślała Taredah. Twoja horda wojaków powoli zaczynała mieć już dosyć wielomiesięcznej tułaczki. Od jednej potyczki do kolejnej, od jednego wyczerpującego oblężenia do następnego. Narracja o wyzwoleniu się z okowów obcego imperium traciła pierwotną siłę. Ty natomiast w jednej chwili dostałeś w łapska starożytne proroctwo wręcz idealnie odnoszące się do twojej sytuacji. Do patriotycznego zapału doszło więc przekonanie o tym, że na czele rebelii stoi heros, którego wiktoria zapisana jest w gwiazdach. Zręczne wykorzystanie nowego patentu na uzasadnienie wyrządzanych rzezi sprawiło, że trzymasz teraz w ryzach niemal wszystkie krainy Południa.

Z kolei rzeczywisty cel ich obecnej eskapady wciąż stanowił dla Taredah zagadkę. Tym nieznośniejszą im bardziej zbliżali się do wioski Dzikich, określając ich tym mianem z braku lepszej nazwy.

Zaczęło się od tego, że Mildred razem z czarownikami Belgara zlokalizowali w tej okolicy znaczne ilości Narendalu. Początkowo nikt nie chciał w to uwierzyć. Nawet dziecko wie, że w południowych krainach znalezienie minerału graniczy z cudem. Przybysze z dawnego Genthalor hojnie wynagrodziliby każdego, kto dostarczyłby im duże ilości Narendalu.

Pytanie tylko, jak to możliwe, że w górskiej wiosce w jednym z najdzikszych zakątków Theris znajduje się błękitne złoto. Jak zgraja dzikusów weszła w posiadanie minerału? Może jednak czarownicy wodza rebelii i Mildred byli w błędzie?

Odnośnie intencji Belgara, Taredah przyszła do głowy szalona hipoteza. Co, jeśli pod tym łysiejącym czerepem wykluł się plan przeciągnięcia Przybyszy na swoją stronę? Zakrawałoby to na kuriozum, zważywszy na pokój między nimi a Imperium utrzymujący się od ponad trzech dekad. Pokój okupiony ogromnym kosztem. Bez względu na to czy Przybysze byli kimś w rodzaju bogów czy nie, kilkuletnia wojna z nimi doprowadziła do zniszczeń i hekatomby na bezprecedensową skalę. W dziejach Theris nigdy wcześniej nie zdarzyła się podobna rzeź.

Zatem potencjalny plan Belgara wydawał się czystym absurdem. To po prostu nie mogło się udać. Sukcesy buntowników mogły wzbudzać pewien podziw, lecz Imperium dalej było potężne, zaś Przybysze raczej nie mieliby ochoty oferować pomocy barbarzyńcy z peryferii Kontynentu.

Inna kwestia, to dziwaczny pomysł z wyprawą jedynie w czwórkę, włączając woźnicę i jednocześnie dowódcę gwardii przybocznej wodza rewolty. Niby dlaczego gorszą opcją miałoby być wparowanie do wioski z oddziałem zbrojnych, a następnie ewentualne błyskawiczne stłumienie jakiegokolwiek oporu ?

Belgar uznawał rozwiązania dyplomatyczne za fanaberię. Gdziekolwiek zawędrował, zostawiał za sobą trupy i zgliszcza. Trudno więc osądzić, co pchnęło go do odstępstwa od utartego schematu działania. Po co ryzykował, ruszając bez zwyczajowej obstawy kohorty lojalnych sług. Z jego gadaniny można by wnosić, że nie ma zamiaru z nikim pertraktować. Tylko po jakie licho ryzykować, że zabłąkana strzała j utkwi w jego bebechach. Intuicja podpowiadała Taredah, że za decyzją o tak kameralnym przedsięwzięciu stoi jakaś skrywana motywacja. Narendal był niezwykle cenny, ale Belgarowi musiało chodzić o coś więcej niż możliwość zapewnienia finansowych środków dla rebelii.

Z chęcią zasypałaby Belgara gradem pytań. Wiedziała jednak z autopsji, że da to mizerny efekt i rozeźli coraz bardziej nerwowego wodza buntowników. Mimo to, posiłkując się zdawkowymi, mamrotanymi wyjaśnieniami Belgara, Taredah udało się wysunąć garść ciekawych wniosków.

Po pierwsze, nie ulegało wątpliwości, że głównodowodzącemu rebelią zależało na dyskrecji. Z Lendaroth, tymczasowego przyczółka buntowników, wyruszyli pod osłoną nocy. Co więcej, Taredah słyszała jak Belgar przekazywał członkom gwardii przybocznej nader interesujące dyspozycje. Wojownicy z elitarnej „dwunastki” mieli dopilnować, by pozostali dowódcy sądzili, że „bohater z proroctw” udał się do świątyni Pani Piastunki. Powszechnie znana była żarliwość, z jaką czcił on tę boginię. Naczelny wódz zazwyczaj oddawał jej modły z dala od rejwachu panującego w obozie zbrojnych. Blaga miała zatem całkiem solidny fundament.

Starania o utrzymanie misji w tajemnicy nasunęły z kolei przypuszczenie, że Belgar może obawiać się czyjejś nielojalności. Zwykli pachołkowie, prości mieszkańcy Południa wierzyli bądź desperacko chcieli wierzyć, że wiedzie ich ku triumfowi niepokonany wybraniec bogów. Taredah słyszała dziesiątki opowieści, świadczących rzekomo o tym, iż opatrzność bez ustanku czuwa nad Belgarem. Ponoć żadna strzała się go nie imała, nie narodził się szermierz mogący dorównać mu w boju, a na sam jego widok przeciwnicy obracali się w proch.

Naturalnie, reporterka jeszcze do szczętu nie oszalała, żeby wierzyć w podobne bajania. Widziała jednak na własne oczy wręcz nabożną cześć szeregowych członków rewolty. Nic nie mogłoby jej przekonać, że armia tak bezgranicznie oddanych ludzi nagle zwróci się przeciwko swemu herosowi.

Nie, prędzej uwierzy, iż Pani Piastunka sfrunie na ziemię otoczona orszakiem cycatych anielic.

Z pomniejszymi wodzami sytuacja prawdopodobnie miała się inaczej. Żaden z nich nie znalazłby w sobie tyle odwagi, by w pojedynkę stawić czoła Belgarowi. To jednak nie oznaczało braku szans na zaistnienie niejawnej opozycji.

Sęk w tym, że wskoczenie na miejsce boskiego wybrańca, choć zapewne kuszące, byłoby piekielnie trudne. Nade wszystko zaś, ogromnie ryzykowne. Niezależnie od tego, okoliczności nocnej wyprawy wydawały się cokolwiek zastanawiające.

Inna kwestia pozostawała otwarta. Mianowicie, dlaczego pierwotnie Belgarowi zależało na tym, by Mildred jak najszybciej zaszczepił w umysłach Dzikich odpowiednie przekonanie. Przekonanie o tym, że powinni dobrowolnie oddać całość posiadanego Narendalu. Taredah uznała, że plemię, do wioski którego zmierzali dysponuje lub dysponowało czymś, czego Belgar mógł się obawiać.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Doktor plagi 9 miesięcy temu
    Bogaty język i ciekawa historia! Świetna robota

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania