Ostatnia misja

Tego już było za wiele. Pewnie zlałby się w gacie, gdyby tego nie zrobił jakiś czas temu. Nikt nie wspominał o magii! Gdyby tylko wiedział, że będzie narażony na coś takiego, to tych kilka złotych monet, które obiecano mu za wystawianie na szwank swojego bezcennego życia, kazałby zeżreć temu tłustemu, spoconemu wieprzowi.

Lubodrog leżał płasko twarzą ku ziemi w soczystej, zroszonej deszczem trawie. W około słychać było gwizdy spadających strzał i głośne eksplozje wybuchających pocisków zapalających zwanych Smoczymi Garami. Nie wiedział jak długo leży. Specjalnie nie przejmował się tym. Nie słyszał już wrzasków konających i to mu wystarczyło. Rozpaczliwie pragnął spokoju. W tej chwili oddałby wszystko by móc wpełznąć w jakaś dziurę w ziemi, zagrzebać się w niej i pogrążyć w nieświadomym wszystkiego leżakowaniu. Zawładnęła nim próżnia niemocy, z której nie był w stanie, a nawet nie chciał się wyzwolić. Przeżył Bitwę Trzech Cesarzy, największą lądową bitwę w historii świata, walcząc na styku trzech wrogich sobie frontów i nawet przez chwilę nie czuł tak obezwładniającego strachu jak teraz. Zupełnie stracił władzę nad własnym ciałem. Nie poznawał siebie, przecież nie był tchórzem ale wszystkie odruchy, których nabył w ciągu niezliczonych godzin w boju przestały działać.

Przypominał sobie moment, w którym ciało Neda rozerwała i poskręcał potężna siła. Widok był przerażający. Na wspomnienie tego pociemniało mu w oczach a serce wpadło w galop.

- A mówił, że nie pożałuję … - wymamrotał w panice próbując jeszcze mocniej przylgnąć do podstawy zabłoconego kikuta, który nie tak dawno temu był wiekowym, masywnym drzewem, a obecnie jedynie pokrytym mchem pniem - cieniem dawnej świetności. Strach dosłownie przyszpilił go do ziemi. W tej chwili bezradności nie pozostało mu nic innego, jak tylko modlić się zapamiętale do wszystkich znanych sobie bóstw, i dla pewności kilku anonimowych, o zmiłowanie.

- Lubo! Lubodrog ty psi pomiocie! Co ty do kurwy nędzy wyprawiasz!? Udajesz trupa?! -wyrwały go krzyki Siema z niemal modlitewnego transu przekleństw wyplatanych boskimi imionami. - Ruszaj tę kościstą dupę do przodu bo jak nie to osobiście wykopię cię spod tego pieńka ! Musimy dotrzeć do krypty! - darł się dalej zwalisty rudzielec coraz bardziej czerwieniąc się z gniewu. Z każdym słowem wściekle wyrzucał potoki śliny, które lepkimi nitkami opadały na jego posiwiałą brodę.

Siemisław zwany wśród towarzyszy broni przekornie Cienkim Siemem był potężnie zbudowanym mężem o szerokiej piersi i grubym karku. Nie raz w biesiadnym rozluźnieniu przechwalał się siłą zginając podkowy i rolując cynowe talerze. Dumnie wypięta pierś i pewny krok - to był Siem. Przynajmniej tak było zazwyczaj , gdyż teraz Cienki klęczał zgarbiony, niemal skulony w swojej szarej płytowej zbroi i tłoczył się z resztą ocalałych z jego grupy pod szeregiem niskich skał wystających z ziemi niczym kamienne zęby.

- No to spróbuj, bo ja się stąd nigdzie nie ruszam! Widziałeś co zostało z Neda ?! - ryknął piskliwie wskazując na kulę pogniecionej stali, zmiażdżonego ciała i szmat, nawet przez chwilę nie odrywając twarzy od ziemi. - Czy ty to widzisz!? Zaminowali całe pole Wyrzymaczkami. Nie mówiłeś nic o magii ty rudy gadzie! Nic mi nie powiedziałeś, to miała być szybka klasyczna i czysta akcja! W dupie mam kryptę - ryczał histerycznie – nigdzie nie idę.

Gdy w tamtym tygodniu, zdaje się tuż po nowiu księżyca do ich karczmy - garnizonu o nazwie „Pod Bujanym Kucem”, przybył orszak biskupa Gareda Świętobliwego z Najświętszego Ogniska Niepokalanego Sacrum Ewangelii Nieomylnych Stwórców, nie przypuszczał, że zatęskni za łonem matki. Zadanie przedstawiono im dość jasno. Mieli przeprowadzić szturm na siedzibę konkurencyjnej sekty Czcicieli Ognia Dnia Następnego i wykonać pewne zadanie.

Jego ekscelencja Gared, blisko osiemdziesięcioletni dostojnik kościelny, zaprosił Luda oraz jego wspólnika Cienkiego Siema do swojej wyściełanej atłasami karety. Siedział tam wypachniony w uroczystym stroju wypełniając wnętrze świetlistym blaskiem szlachetnych kamieni i pozłacanych tkanin. Rozparty wygodnie na poduszkach z opasłym brzuchem wypływającym między nogami kończył właśnie przeżuwać słodkie winogrono.

-Moje owieczki, niech błogosławi was światłość ewangelii – zwrócił się do Siema jednocześnie wycierając jedwabną koronkową chusteczką wilgotne od soku usta. – Już w przeszłości korzystałem z usług waszej agencji - chrząknął dosadnie, aż jego tłusty, upudrowany podbródek zafalował gwałtownie.

- Jak ona się zwie obecnie? Puszysty Królik? Kompania Złamanej Klingi?

- Wir Mieczy - podpowiedział z zakłopotaniem Siem. - Puszysty Królik ten tego... to burdel a Kompania to nasza konkurencja ekscelencjo.

- Ach no tak, nie mam już takiej pamięci do nazw, jak kiedyś. Jak już wspominałem mam miłe wspomnienia w związku z naszą wieloletnią współpracą. – Na twarzy biskupa pojawił się ledwo widoczny uśmieszek.- Ta precyzyjna robota pod Treflem pięć lat temu. Słyszałem, ze Bracia Więksi wyglądali wyjątkowo efektownie w tych płonących habitach, po tym jak podpaliliście im opactwo. Przyznam szczerze, że nie kryłem podziwu dla waszej pomysłowości. Nie wiem, czy ktokolwiek po tej stronie równika wpadłby na pomysł by wykorzystać do tego świnie. Ho ho, naprawdę macie fantazje moje dzieci – powiedział chichocząc widocznie rozbawiony biskup.

Lubo znał ten typ człowieka doskonale. Ekscelencja należała do grona ludzi, którzy nie marnują okazji. Każdy środek prowadzący do celu był dla niego namaszczony świętością, a jako, że odrzucanie rzeczy świętych to grzech biskup nigdy nie marnował sposobności do działania. Lubo podejrzewał, że nie tylko ta maksyma utrzymywała biskupa na stanowisku przez tyle lat. Ostatni kandydat na miejsce Gareda, zgodnie z przeprowadzonym śledztwem, w którym uczestniczył sam Gared, odszedł na wieczne spoczywanie w wyniku nieszczęśliwego wypadku w czasie obierania jabłka. Dziesięć ran kłutych i pojedyncze cięcie od ucha do ucha w okolicach gardła uznano za niewystarczające świadectwo udziału osób trzecich w tej tragedii.

- Nic dziwnego. Miał siedemdziesiąt lat i trzęsły mu się ręce - kwitowano sprawę w kuluarach kościelnych.

Grard zamilkł a jego spojrzenie nabrało ostrości, jakby czytał w myślach Lubo.

-Ale już dość o przeszłości. Licho nie śpi. Mam dla was propozycję moje drogie owieczki.

-Zamieniam się w słuch, ekscelencjo - Cienki Siem pochylił się do przodu z żarliwym zainteresowaniem, jak zawsze gdy chodziło o pieniądze.

-Tym razem nie chodzi nam o zwykłą jatkę..., to znaczy nawracanie zagubionych duszyczek. –poprawił się biskup. - Sprawa jest bardziej delikatna i dotyczy pewnej rzeczy, która jest w posiadaniu Czcicieli Ognia Dnia Następnego. Nie wiem czy jesteście na bieżąc z ostatnimi rozłamami w naszym najświętszym kościele?

-Proszę nam wybaczyć świętobliwa ekscelencjo ale niestety nie. To wszystko tak szybko się zmienia... - wyszeptał ze skruchą Siem wiercąc się niespokojnie na poduszkach. Lubo był pewien, że biskup nieco obniży im żołd za tę niewiedzę. Duchowni bywają ogarnięci swoistą obsesją na punkcie własnej religii.

-Nieważnie. Nadmienię tylko, że to niewielka grupka niesfornych i zabłąkanych kapłanów, którzy w ostatnich latach oddzielili się od naszego kościoła. Żebyście wiedzieli jak przeżywamy ich stratę – wykrzywił pomarszczone usta w grymasie udawanego żalu. – Tak więc ów grupka weszła w posiadanie sacrum naszego kościoła. Chodzi mianowicie o słój z relikwią – w oczach biskupa pojawiły się niepokojąca szklistość żarliwego fanatyzmu. Przez moment Lubowi zdawało się, że Gared Świętobliwy ściągnął maskę pozorów i okazał prawdziwą twarz. Oblicze szaleńca.

– Odebrano nam największy skarb – kontynuował Gared – i zrobimy wszystko by go odzyskać. Z naszych informacji wynika, że relikwia Św. Zetora znajduje się w ich niewielkiej, aczkolwiek obwarowanej siedzibie, na wschodzie księstwa. Jedyne co, trzeba moje drogie dzieci, to odebrać im naszą własność. Liczę, że nadajecie się do tego idealnie - powiedział uśmiechając się do Sama.- Oczywiście jak zawsze wasz wkład w dobro kościoła zostanie sowicie nagrodzone. Nie pożałujecie.

Lubo zobaczył błysk w oku Cienkiego Siema, który z pewnością mógł oznaczać tylko jedno. Panie jesteśmy twoimi wiernymi sługami a twoje życzenie jest dla nas rozkazem. Kiedy zaplata?- niemal słyszał myśli kompana. Już wiedział, że zlecenie zostało przyjęte.

W ostatnich latach interes nie szedł, tak jak by tego sobie życzył więc siłą rzeczy nie byli wybredni. Przekroczyli czterdziestki i wszystko przychodziło trudniej, a świat oferował im co raz mniej. Konkurencja rosła w siłę. Co rusz to nowe organizacje wychodziły z cienia by świadczyć swoje usługi na dobrym poziomie. Było ciężko ale nie to martwiło Lubo najbardziej. To, co Lubo uważał za przekleństwo ostatnich kilkunastu lat to magia, i to nie ta z bajkowych opowiadań, które opowiada się dzieciom do snu ale prawdziwa i namacalna MAGIA. Tak realna jak wilgotny pocałunek dziewki, jak krew płynąca rzeką z otwartej rany.

Wszystko zaczęło się w momencie wykopania dwóch kamiennych tablic przez kilku fanatyków starych dziejów z Uniwersytetu Wspaniałości Księstwa Wschodniej Marchii. Dwie bazaltowe tablice wielkości stołów weselnych z wykutymi rzędami symbolami, których nikt nie rozpoznawał, rozpaliły wyobraźnie na tyle, że całe środowisko akademickie Uniwersytetu postanowiło wziąć udział w poznaniu tajemnicy wulkanicznych kamieni. Wieść o pracach nad zagadkowym odkryciem, zwanym już przez uczonych Tajemnicą Wszechczasów, rozeszła się niezwykle szybko wśród okolicznych księstw, aż objęła swoim zasięgiem cały kontynent. Pod mury Uniwersytetu Wspaniałości zaczęły napływać tabuny kwiatu nauki akademickiej spoza księstwa spragnionych chwały odkrywcy. Najróżniejsze karawany ściągały ze wszystkich kierunków kontynentu ozdobione wielobarwnymi chorągwiami niezliczonych uniwersytetów i akademii. Przyjezdnych było tak dużo, że namioty i wozy ustawiane ciasno niemal na mile od murów Uniwersytetu Wspaniałości. Okolicę zalało morze gwaru i krzątaniny. Lubo podejrzewał ironicznie, że świat chyba nie dawał uczony zbyt wielu okazji by mogli się wykazać.

Pamiętał ten czas doskonale. Podróżnicy z odległych księstw płacili hojnie za ochronę podczas wielotygodniowych pobytów, dzięki czemu ich firma mogła się rozwijać. Grup, nad którymi sprawował opiekę, było na tyle sporo, że w ciągu kilku miesięcy miał niezgorszą relację z postępów przeprowadzanych badań. Można powiedzieć, że był niemal w centrum wydarzeń.

Początkowo badacze spierali się ze sobą z czym właściwie mają do czynienia.

- Ser Lubo sprawy są w fatalnym położeniu – relacjonował mu podchmielony doktor nauk niezgłębionych z Południowego Krańca – nikt z nas nie ma pojęcia komu przypisać sporządzenie tych tablic. Karelianie ledwie potrafili na ścianie groty jelenia nabazgrać, tochtonowie tworzyli gliniane tabliczki. Na skałach kuli jerowie ale nie tak. Wszystko się nie zgadza - żalił się. - Siedzimy godzinami wpatrując się w czarny bazaltowy blok z jakimiś znakami, które nikomu nic nie mówią, które do niczego nie są podobne. Specjalisci od karynckiego, wydyskiego i rulskiego rozkładają ręce mówiąc, że te symbole nie mają nawet cienia powiązania z tymi starożytnymi językami. Ba poszli nawet dalej i ogłosili, że to nie jest tekst tylko ewentualnie alfabet. Koniec końców żaden z symboli się nie powtarza. – zasmucony uczony zwiesił głowę.

- W przyszłym tygodniu mają ściągnąć szlachetni mężowie od szyfrów z Górnej Ćwiartki ale większość braci w nauce uważa, że będą równie skuteczni, co maczuga przy polowaniu na kaczki. Jak tak dalej pójdzie trzeba będzie się poddać, a powiadam ser, że ludzkość wiele straci na tym – wychrypiał płaczliwie siedzący obok skryba.

Pasja jaka wykazywali badacze jakoś nie specjalnie robiła wrażenie na Lubo. Cały czas skupiony był na zarabianiu łatwych pieniędzy, a takie opowieści traktował raczej jako urozmaicenie nudnego dnia, niż coś, czym warto się zachwycać. Nigdy nie przejawiał zbytniego zainteresowania nauką, tym bardziej nie dostrzegał znaczenia całego przedsięwzięcia. Ot zwykła grupka oszołomów opłacana przez tamtego, czy owego księcia próbuje zarobić na swój chleb. Rozumiał to doskonale, a szczególnie dlatego, że korzyści spływały także do jego sakiewki. Jednakże, gdyby tylko wiedział jaką cenę przyjdzie mu za to płacić, dopilnował by z należytą dbałością aby dureń, który zmienił świat, spłynął z rzeką.

Impas trwał wiele miesięcy. Część badaczy zwinęła obozy i wróciła do swoich krain pogrążona w poczuciu klęski. Niestety nie wszyscy – oceniał Lubo z perspektywy czasu. Najwytrwalsi dzień i noc niezmordowanie szukali wyjaśnienia, jakby wpatrywanie się długimi godzinami w czarne kamienne bloki miało wystarczyć do odkrycia ich tajemnicy. Na nic się to nie zdało. Pomysłów zwyczajnie zaczynało brakować w rozognionych fantazją umysłach, a rozwiązanie zagadki wydawało się nieosiągalne. Aż do czasu. Jak to często bywało w przekornej historii, nie ciężka praca przyniosła owoce ale zwykły przypadek doprowadził do przełomu.

Jeden z bakalarzy, który już szykował się do drogi powrotnej, chcąc jak najwięcej informacji przekazać swoim zwierzchnikom postanowił przerysować kilka run.

- Młody bakalarz wybierał znaki całkiem losowo. Jeden znak z dołu, drugi z góry . Parę symboli z tej tablicy, parę symboli z tamtej. Całkowity przypadek – opowiadał z wypiekami na francowatej twarzy pewien magister. – Mości panie, całkowicie wbrew przyjętym zasadą! Wszyscy inni robiąc odpisy wyrytych symboli brali całe fragmenty ciągów znaków i nikomu nawet przez myśl nie przeszło zmieniać kolejność, a co dopiero łączyć runy pierwszej tablicy z runami drugiej. I wie pan co? Wszyscy inni byli w błędzie – wyszczerzył krzywe zęby wyrzucając ramiona na boki.

Z dalszej opowieści magistra Lubo dowiedział się, że ta niefrasobliwość młodego adepta nauk przyniosła przełom. Młody i raczej słabo rozgarnięty bakałarz w momencie, kiedy postawił na pergaminie leciutko zachodzące na siebie dwa znaki nie z tej samej tablicy wywołał kulę ognia, która młodemu odkrywcy opaliła powieki. Okazało się, że nie bez powodu nie umieszczono run na jednej tablicy. Runa z tablicy pierwszej i runa z tablicy drugiej połączone ze sobą w jeden znak przywoływały cudownie kule ognia, wietrzne wiry, bariery i wiele innych niesamowitości. Gdy poznano już tę prawidłowość rozpoczęły się wielomiesięczne eksperymenty. Mieszano znaki w rozmaitej kolejności, ilości nie rzadko nie osiągając żadnego widocznego efektu, a czasami wysadzając cały pokój w powietrze wraz z eksperymentatorem. Musiał to być okres znacznego spadku liczebności kadry naukowej – zastanawiał się kiedyś Lubo.

Z biegiem czasu wyszło na jaw, że potencjał run jest olbrzymi. Nie tylko zestawienie pojedynczych znaków przynosiło efekt. Całe ciągi run w odpowiednich konfiguracjach pozwalały na jeszcze więcej. Ozdobiony odpowiednim zestawem napierśnik mógł zyskać odporność na ogień a dwuręczny topór lekkość sztyletu. Natychmiast, jak tylko te rewelacje ujrzały światło dzienne, możni i władcy wszystkich księstw kontynentu zapragnęli zdobyć przewagę nad swoimi sąsiadami. O ile w klasycznym wyścigu o władzę totalną byli ograniczeni swoim zasobami, o tyle możliwości magii wydawały się nie mieć granic. Nikt nie chciał przegapić takiej okazji, szczególnie, że dostęp do źródła magii był powszechny.

Rozpoczęły się zmagania, kto pierwszy dojdzie do zaklęcia totalnego – broni absolutnej. Znawcy tematu utrzymywali, że skoro można wykorzystać wiele znaków do wywołania czaru to zastosowanie wszystkich w jednym ciągu musi otworzyć dostęp do nieograniczonej potęgi. Starano się wszystkimi siłami ale wyścigu nikt nie wygrał. Możliwości run zdawały się wzajemnie równoważyć. Uzyskana przewaga była chwilowa. Gdy, któreś księstwo opracowało zaklęcie przywołania słupa ognia, druga strona wpadała na frekwencję kurtyny wody. Wszystko dążyło do równowagi i ostatecznie księstwa znowu odzyskały status quo. Oczywiście lawina już zeszła i tego cofnąć się nie dało.

Lubo przyglądał się wszystkiemu z narastającym przerażeniem. Po kilku miesiącach co po niektórzy już nie potrafili rozpalić ognia w kominku bez zaklęcia. Stosować magię? Było w tym coś nienaturalnego. Doskonale zdawał sobie sprawę, że czary dawały niesamowitą przewagę i możliwości na polu bitwy. Czterech magików na blankach i pięć tysięczna armia oblegających może się rozejść do domów. Swoja drogą balisty, trebusze, skorpiony i całość machin wojennych, fortyfikacje a nawet zbroja topory i miecz były przewagą wobec tych, którzy tego nie mieli, więc pozornie różnic nie było. Być może ale nie dla niego. Broń jaką posługiwano się w walce wyszło z pod ręki ludzkiej. Magia była tylko używana przez ludzkie ręce.

Na dobrą sprawę nikt nie wiedział co jest źródłem tej mocy. Kilkadziesiąt run nieznanego pochodzenia, które w odpowiednich warunkach i układzie dawały taki lub inny efekt. Mógł postawić swoją głowę, że ludzkość nie używała magii zgodnie z jej pierwotnym przeznaczeniem. To jak używać miecza do smarowania masła. W dodatku drażniła go dostępność i powszechność tej niepojętej mocy. Byle zapyziałego paniczyka stać było na wynajęcie drugorzędnego słowoczara, który ledwo umiał trafić palcem do dupy, a już kilkoma zaklęciami był w stanie przechylić szale zwycięstwa na swoją stronę. Lubodrog tylko czekał, gdy się okaże, że to nie balsam na ranę a karafka trucizny. Wszystko się komplikuje tak jakby świat nie był wystarczająco pokręcony – gorzko dumał Lubo.

- Powiedz mi Siem jak to jest z tym światem? – zapytał bełkotliwie pewnego wieczoru, gdy z załogą opijali zakończenie udanej misji. - Żyjemy w jednym wielkim tyglu niezliczonych mniejszych i większych księstewek wiecznie ze sobą skłóconych zlepionych niczym wyklejanka z dziecięcej wyobraźni. Na tronach i tronikach zasiadają bardziej, czy mniej upośledzeni synowie kazirodczych związków, którzy myślą tylko jak tu dobrać się do siostry i przedłużyć ród. Rozumiesz to? Na dodatek, gdzie nie spojrzysz, jakiś kościół, klasztor albo zbór wypełniony po drzwi stadami fanatyków. Sam widzisz, że to obłęd. A tu co ? - gorączkował się Lubo. – Ktoś wymyślił MAGIĘ ! Jakby ten cały gulasz potrzebował jakiejś egzotycznej przyprawy?

Siem patrzył na Lubo skupionym i zamyślonym wzrokiem jednocześnie gładząc swoją rdzawo rudą brodę. Wyglądał jakby przeżuwał słowa Lubo rozważając każdy nawet najdrobniejszy niuans. Po chwili odparł stanowczo gwałtownie podrywając się z ławy.

– Nie wiem o jakim gulaszu mi opowiadasz ale ja mam ochotę na perliczkę. Krista jeszcze dwa piwa i perliczkę w miodzie! Byle żwawo! – ryknął w stronę gospodyni. Po czym runął ciężko z powrotem na tyłek i zasnął w pijackim odurzeniu.

Lubo zrezygnowany dokończył swój napitek w ciszy niezrozumienia.

Mógł się dalej wściekać na tego bezmózgiego rudzielca, tak żwawo zachęcającego go do samobójstwa ale doskonale zdawał sobie sprawę w jakim świecie żyje. Magia była wszędzie i nie można było przed nią uciec. Rozlała się niczym wody mitycznego potopu zgarniającego wszystko i wszystkich na swej drodze. Wypełniła każdą przestrzeń tej przegnitej rzeczywistości czyniąc spustoszenie, które w jednej chwili, to co znane zamieniła w nierozpoznawalne. Magia była w nich i wszystko zmieniła. A on nie mógł nic na to poradzić. Poddał się i od pewnego czasu zaczął myśleć o porzuceniu tego czym był. Ta myśl rosła i dojrzewała by w końcu narodzić się jako przekonanie, które nie pozwalało mu spać w nocy.

Wrócił do rzeczywistości w momencie, gdy kilka metrów od niego upadł Smoczy Garnek rozpryskując wszędzie płonącą smołę, która rozwinęła się w pióropusz płynnego ognia. Doskonale zadawał sobie sprawę z faktu, że za moment będzie musiał opuścić tę ułudę bezpiecznego schronienia.

- Wanir ! Gdzie jest Wanir !? Niech w końcu przyda się na coś i osłoni mnie jakąś dodatkową blokadą, bo inaczej nigdzie się nie ruszę - zawołał Lubo dalej przyciskając twarz do ziemi.

Ser Wanir Czarręki miał być odpowiedzią organizacji na zmieniającą się sytuację pola bitwy. Zdolny aczkolwiek nie młody początkujący mag, na którego zatrudnienie zgodził się Lubo, pokonując awersję do magii. Wanir zawsze twierdził, że prawdziwie zgłębiona mądrość to wiedza, do której dochodziło się własnymi silami, własną drogą.

- Możesz latami czytać księgi i słuchać wykładów mądrych głów ale to do czego doszedłeś własnymi rękami ma prawdziwą wartość – zwykł powtarzać. W tych słowach Lubo dostrzegał wiele prawdy chociaż sam uważał, że praktyka bez podwalin w teorii to chwiejna konstrukcja.

Siem wytrzeszczył na niego oczy, poczerwieniał na twarzy i nabrał haust powietrza by ryknąć.

- Wanir był w twojej grupie owczy synu! Leży trzy sążnie na prawo od ciebie...

Lubo siląc się na odwagę oderwał się w końcu od ziemi opierając plecy o pień. Spojrzał w podany kierunek i gdy już miał przyzwać maga, skamieniał. Faktycznie Wanir leżał trzy sążnie od jego pozycji. To znaczy nie tyle leżał co klęczał odchylony do tyłu na wielkim drzewcu strzały skorpiona, który przeszył mu zbroję na wysokości napierśnika centralnie w namalowane runy. Na twarzy nieszczęśnika zastygł grymas przypominający mieszankę zdziwienia i rozczarowania. A mówił, że zaklęcie obronne było już testowane – przypomniał sobie Lubo mimowolnie kładąc rękę na napierśnik, gdzie Wanir wymalował runy blokady.

To był koniec. Został sam zdany tylko na swoje siły. Panika ponownie uderzyła go całą mocą. Jak to się stało, że strach tak silnie go ograniczał. Nie pamiętał, żeby w przeszłości kiedykolwiek czuł coś podobnego. A w ostatnich latach zdarzało się to za często. Strach towarzyszył mu całe życie. Wlókł się zza jego plecami na każdej misji stał obok na każdej bitwie. Znał go doskonale. Był mu doradcą i kompanem ale nie wrogiem. Dlaczego teraz urósł do przerażających rozmiarów i swym opasłym wielkim cielskiem zgniatał mu pierś? Nie umiał sobie dopowiedzieć na to pytanie. Czy to nowa rzeczywistość pola walki odebrała mu wszystko nad czym pracował od momentu wstąpienia do akademii? Latami doskonalone umiejętności, niezliczone sukcesy i doświadczenie, którego wycenić nie mógł, były niczym? Często się nad tym zastanawiał. Do tej pory poruszał się w przestrzeni doskonale mu znanej. Orientował się w prawach i regułach jego świata mniej więcej tak dobrze, jak dobrze ryba pływa w wodzie. Ale teraz, gdy stare zasady przestały obowiązywać, nie był przekonany czy jest w stanie się dostosować na tyle by przetrwać nowe czasy. I nie był pewien czy chodzi już tylko o magię (choć wolał tak to widzieć), czy o niego samego. Poczuł się stary i zmęczony.

- Pamiętaj Lubo - przypomniał sobie słowa swojego mentora - bycie najemnikiem to nieustająca misja, o której końcu decydujesz sam. W innym wypadku to los zadecyduje za ciebie.

Stali w tedy razem na dziedzińcu akademii naprzeciwko szeregowi wiklinowych fantomów.

- Pamiętasz dzieje Wojomira Długonosego. Był to jeden z największych przedstawicielem naszego fachu. Najemnik, przed którym pierzchały armie w Wojnie Stalowych Pięści, kruszył mury Winokradu w czasie konfliktu o Wstążkę Księżniczki Mer i Żeglował na podbój Wysp Koralowych. Tyle ile on misji zakończył sukcesem tego nie sposób wymienić. Pisano o nim pieśni. Ale powiedz mi jak skończył?

- Umarł podczas oblężenia – odparł Lubo nie kryjąc dumy z faktu, że znał odpowiedź na pytanie mistrza. Pyzata twarz chłopca promieniała.

- Dokładnie. Gdy przekroczył sześćdziesiątkę wziął udział w oblężenia zamku warownego Drugiej Ćwiartki. Wojomir Długonosy stał wówczas po stronie Księcia Jankego, który rościł sobie prawa do obleganego zamku. Dwudziesto tysięczna armia stanęła pod grubymi murami twierdzy ale nie rozpoczęto szturmu. Oblężenie przypominało biwakowanie stąd współcześni okrzyknęli je Oblężeniem Słów. Pertraktacje trwały w najlepsze od czasu do czasu przerywane pokazami siły. Przy takich okazjach Długonosy dął w ciężki róg bitewny, jak mówił zanosząc się pijackim śmiechem, żeby obrońcy jeżeli nie od miecza to ze strachy padali. Niestety dla jego pamięci robił to zbyt dużym zaangażowaniem i za którymś razem otworzyła mu się stara rana na piersi. Popłynęła czarna krew. Medycy nie zdołali mu pomóc. Półroczne oblężenie kosztowało, życie trzydziestu ludzi. Dwadzieścia dziewięć osób zmarło ze starości i tylko jeden – Wojmir, zmarł od rany bitewnej. Smutny koniec pięknego żywota – z kwitował mistrz.

– Zrozumiałeś? – wyszeptał kładąc mu ciężką rękę na czarnych gęstych włosach. – Los jest przewrotny.

Lubo obiecał sobie w tedy, że zrobi wszystko by jego kartę najemniczego żywota nie kończyły słowa: „ ... i skonał tam, gdzie padł brudząc ze strachy gacie”, chociaż takie zakończenia pisał los dla wielu najemników. On chciał czegoś lepszego. Czegoś zupełnie nie typowego dla jego fachu. Otóż pragnął umrzeć ze starości, prowadząc swoją karczmę i pielęgnując ogródek od czasu do czasu wspominając swoją ostatnią misję. Co prawda przez cholerną magię musiał wszystko przyspieszyć o dobre piętnaście lat ale nie zamierzał rezygnować za tego marzenia. W tej chwili wszystko było dalekie od doskonałości, a na to nie mógł i nie chciał sobie pozwolić. Już sam fakt, że misja miała kiepską kategorię sprawiało, że gorycz zalewała mu usta.

Musiał koniecznie wrócić do rzeczywistości. Uratować swoją przyszłość, zyskać spokój. Skupił się na sytuacji w jakiej się znalazł. Przed sobą miał kilka ładnych stóp podmokłego zielonego pola usianego czar runami, które w kontakcie z ciałem ludzkim miały tendencje do zgniatania i wykręcania obiektów, które miały nieszczęście na nie nadepnąć. Pole wieńczyły zasieki z zaostrzonych pali i niewysoki mur warowny otaczający wieżę obsadzoną łucznikami i ciężko zbrojnymi.

Mniej więcej w połowie tego pola minowego za wystającą z ziemi skałą chowała się grupka jego towarzyszy, która przetrwała pierwszą szarżę z dalej bluzgającym wyzwiskami Samem na czele.

Lubo stracił cały oddział. Część kompanów wykończyły Wyrzymaczki a drugą ciężki ostrzał łuczników i skorpionów. Ochrona przeciw balistyczna jaką Werid nałożył na nich przed walką okazała się funta kłaków niewarta (czego świadectwem był jej autor obecnie bardziej przypominający poduszkę na szpilki niż człowieka), a ostrzał zza murów nawet na moment nie ustępował. Grupa Sama stłoczona przy osłonie ze skał także nie była w komfortowej sytuacji. Dziesięciu mężczyzn w zbrojach upchanych na niewielkim skrawku ziemi próbowało za wszelka cenę nie dać sposobności łucznikom na celne trafienie.

Krypta do której musieli dotrzeć wydawała się równie odległa co księżyc na niebie. Jego szanse na przeżycie były bardzo niewielkie.

To ja zdecyduję o końcu. - pomyślał Lubo i rozluźnił się. Przestał napierać na pień za sobą. Zdjął powgniatany hełm. Zamknął oczy a z jego twarzy zniknęło niedawne napięcie. Podkurczył nogi, oparł ręce na kolanach i wziął głęboki oddech. Chwile zatrzymał powietrze w płucach poczym wypuścił je z głośnym sykiem. To wystarczyło. Cała dotychczasowa groza, która krępowała jego działania rozwiała się w niepamięci. Gwar bitewnej zawieruchy rozmył się w ciszy. Jedyne, co do niego dochodziło to bicie własnego serca, które stopniowo zwalniało swój rytm. Miarowe uderzenia wyznaczały rytm jego spokoju. Otworzył oczy, zacisnął szczęki, założył hełm i wyskoczył zza pnia ściskając w lewej ręce zakrzywiony tereński miecz a tarcze w prawej dłoni. Biegł szybko kierując się w linii prostej nawet nie próbując kluczyć w poszukiwaniu lepszej trasy. Całkowicie skupiony na jednym zadaniu - dotrzeć jak najszybciej do drzwi krypty. Wyrzymaczki i świstające strzały łuczników i skorpionów przestały się liczyć. Wszystko inne zniknęło z jego pola widzenia więc, gdy mijał stanowisko Siema nie dostrzegł uśmiechu na twarzy kompana, który z dzikim krzykiem na ustach poderwał się z klęczek by ruszyć za nim w szaleńczy bieg. Skupił wzrok tylko na tym jednym punkcie. Widział jedynie drzwi. Szybko zbliżające się drewniane małe brązowe drzwi do krypty. Małe drzwi do krypty. Drzwi do krypty. Drzwi.

Z transu wzbudziło go potężne uderzenie, które wyrwało mu powietrze z płuc. Impet był na tyle potężny, że całym swoim ciężarem wyłamał drewnianą przeszkodę i przeleciał dobry sążeń przez kamienną podłogę ryjąc twarzą o granitową posadzkę krypty. Za nim wpadł Cienki Siem i reszta kompani. Zdyszani ubłoceni ale uśmiechnięci.

- Szczurzy bracie! – ryknął Cienki. - W końcu przestałeś trząść gaciami. Coraz częściej zdarzają Ci się ataki paniki świński druhu. Co z tobą?

- Milcz durniu – wydukał zamroczony – i lepiej pomóż mi się podnieść.

Siem jednym szarpnięciem potężnego ramienia postawił Lubo na nogi. Był cały obolały. Z rozbitego nosa sączyła się krew, a jego kruczoczarne włosy przeplatane siwizną związane do tej pory w długi ogon spływały w nieładzie zakrywając jego bladą szczupłą twarz. Zbroja pochłonęła większość uderzenia i zniekształciła się znacznie w okolicy napierśnika i prawego naramiennika. Hełmu w ogóle nie umiał znaleźć. Wytarł usta mokrą rękawicą, podniósł z podłogi miecz i tarczę, a potem spojrzał na to, co zostało z ich grupy.

Cienki Sam zduszany i szczerzący teraz zęby w dzikim uśmiechu przeprowadził za sobą całą dziesiątkę. Co prawda Kallowi Złotozębnemu wystawały dwa bełty z piersi i chyba już nie oddychał a Aderr z Tarasu nie miał połowy twarzy, która i tak do urodziwych nie należała, nie mniej jednak po tym, co stało się z grupą Lubo, można było uznać to za pełen sukces.

Ktoś skrócił Meki jęczącego Aderra, a Lubo zastanawiał się, czy dzisiaj i jego czeka koniec pełen brutalności w akompaniamencie własnego krzyku. Oddalił tę myśl. To moje ostatnie zadanie nic mnie nie powstrzyma – postanowił.

Gdy już dzwonienie w uszach ustąpiło mu całkowicie. Wymierzył Siemowi obszerny kopniak, który chybił celu o całą stopę. Dwóch kompanów złapało go za ramiona, kiedy próbował doskoczyć do olbrzyma z poprawkowym uderzeniem.

- Ty gnoju! – wychrypiał. - Ludo to będzie kaszka z mleczkiem. Zrobiłem rekonesans, to teren czysty. Magii nie uświadczysz. Zaufaj mi - parodiował niski basowy głos Cienkiego Siema. – Przez ciebie o mały włos się nie przekręciłem ze strachu!

- Myślisz, że miałem jakieś wyjście? - Siem zrobił urażoną minę. - Postawiłeś mnie pod ścianą. Zrozum, że jeżeli zaczniemy przebierać w lukratywnych ofertach zastanawiając się, czy w grę wchodzi magia czy nie, to do wszystkich świętości nie będzie żadnej oferty. Nie będzie ofert, nie będzie zleceń, nie będzie pieniędzy. Dotarło psia mordo?

Obrzucił Ludo urażonym spojrzeniem przekrwionych oczu. Ludo zrozumiał, że cokolwiek by nie powiedział Cienki się nie zmieni. Mógł przezywać wszystkie świętości, zaklinać się, że to się nie godzi, a i tak z miłości do pieniędzy Cienki nie zrezygnuje. Siem miał tylko jedną oblubienicę, o którą dbał i zabiegał. To była mamona.

- Dobra zostawmy to w spokoju.- wysyczał kapitulując.- Powiedz mi lepiej co robimy dalej, bo z tego, co się orientuję, to do tej pory to chyba nic nie idzie z godnie z planem? – zapytał kapitulując.

- Spokojnie. Spokojnie. Nie bez powodu to ja tutaj jestem od strategii. – Ludo nic nie odezwał się choć kusiło go bardzo, żeby wypomnieć mu ponad pięćdziesięcioprocentowe straty w ludziach. Ale to był Siem. Dobrze liczył tylko monety.

- Końskie zady siedzące za tymi murami nie widzą, tego co wiem ja - wyprężył się zadowolony. - Zanim jeszcze ściągnęły tutaj zastępy tych cnotliwych kapłanów te okolice należały do bękarta księcia Dubka III. Książątko słynęło z nocnych eskapad do pobliskich domów uciech, a ze względów obyczajowych cały proceder musiał dla dobra księcia Dubka III pozostać w głębokiej tajemnicy. Stąd sekretne przejście z wieży do tej krypty. A teraz najważniejsze - zamilkł jakby czekał na fanfary. - Przejście prowadzi bezpośrednio do komnaty, gdzie trzymają relikwie. Załatwimy straże a potem będziemy się cieszyć pełnymi sakiewkami – mówił Cienki jednocześnie obmacując ścianę w poszukiwaniu przełącznika otwierającego ukryte przejście. Gdy w końcu go odnalazł dało się słyszeć kliknięcie a potem odgłos pracy mechanizmu, który chwilę potem przesunął płytę jednego z sarkofagów ujawniając schody w głąb tunelu.

Ludo popatrzył posępnym wzrokiem na Siema. Przeszła mu przez głowę niemal setka pytań, jakie mógł zadać drągalowi zanim podejmie ryzyko zejścia w nieznane. Poprzestał jednak na słowach – Ty przodem ruda tyczko.

Przeciskali się ciasnym wilgotnym tunelem. Pochód zamykał Ludo. Rozglądał się skupiony wypatrując kolejnych pułapek w migotliwym świetle pochodni. Prowadził Siem niosąc pochodnię a za nim podążali jeden za drugim towarzysze broni. Jak długo znał tego skąpca? Chyba za długo. Poznali się jeszcze w akademii. A potem ich drogi krzyżowały się nie raz, aż postanowili połączyć ze sobą swoje losy. Początkowo jako wolni strzelcy ofiarowywali swoje miecze różnym mniejszym lub większym organizacją najemniczym zdobywając cenne doświadczenie. Po jakimś czasie, głównie ze względu na nieproporcjonalnie duże ryzyko do zysków, postanowili sami działać na własny rachunek. Za zaoszczędzone pieniądze wykupili małą karczmę Pod Bujanym Konikiem, która stała się ich główna siedzibą oraz kwaterą. Siem miał zajmować się kwestiami finansowymi a Ludo naborem. I tak lata płynęły grupa zmieniała nazwy, przyjmowała nowych kompanów grzebała starych a oni trwali razem starając się wiązać koniec z końcem. Konkurencja była olbrzymia ale takie życie mu pasowało... To znaczy pasowało, aż do momentu, kiedy zaczął wątpić w sens takiej egzystencji. Powtarzające się ataki paniki. Kiepskie zlecenia. Własny widok w lustrze. Świat pełen magii. Wszystko to zaczynało go przerastać i czynić każdy dzień mniej znośnym. Wcześniejsze radości wyblakły... Dzisiaj ostatni raz – przerwał depresyjny ciąg myśli.

Przedzierali się powoli ale stanowczo. Tunel skonstruowany na kształt eliptycznego kanału z cegieł był wystarczająco wysoki i szeroki by można było w nim swobodnie maszerować. Chłód przeszywał ich spocone ciała wyciągając ostatnie resztki morderczego biegu przez pole czarmin. Stopy stawiali delikatnie i rozważnie po wilgotnych cegłach jakby od tego zależało ich życie. Lubo doskonale pamiętał ten podmuch wirującego powietrza, które poczuł, gdy Ned nadepnął na Wyrzymaczkę. Nie chciał już nigdy więcej go poczuć. Niezliczone robactwo uciekało spod ich stóp. Coś pisnęło. Coś zeskrobało o ceglane przejście. Coś przemknęło między jego nogami. Wolał się nie zastanawiać co. Szedł dalej. Ktoś jęknął, kto inny chrząknął ale nikt nic nie mówił. Wszyscy wiedzieli, że zbliża się moment od którego zależy powodzenie misji. Nikt nie myślał o porażce.

Lubodrog ponownie zatopił się w sobie. Doszedł do przekonania, że jak wyjdą z tego to będzie musiał przeprowadzić poważną rozmowę z Siemem. Ciekawe jak stary druh zareaguje na jego pomysł rezygnacji z dalszej kariery. Już tyle lat patrzył na jego zapał wigor i doszedł do przekonania, że bez wybicia kilku zębów chyba nie będzie w stanie przekonać partnera do swojej decyzji.

Stanęli. Siemm spojrzał na grupę wytrzeszczonymi w półmroku oczami. Wykonał dwa gesty. Gotowi. Na mój znak - zdawały się mówić szybkie ruchy jego ręki. Potem już wszystko odbyło się automatycznie. Pochodnia upadla z sykiem na mokrą posadzkę przejścia. Ukryte drzwi do sali otworzyły się na oścież wpuszczając w mrok tunelu oślepiający blask dziennego światła. Wbiegli gwałtownie do pomieszczenia. Siem osłaniając się ciężka stalową tarczą wskoczył na środek owalnej komnaty wymachując długim, dwusiecznym mieczem i przyjął postawę do walki. Za nim wtłoczyła się reszta kompanów równie gotowa zadawać śmiertelne ciosy każdemu napotkanemu przeciwnikowi. Na samym końcu do pomieszczenia wtargnął Lubo.

Jeszcze tylko ten jeden raz – pomyślał.

Oczy najemników szybko przyzwyczaiły się do dziennego światła. Komnatę wypełniało różnokolorowe światło przefiltrowane przez liczne witraże tworząc wielobarwną świetlistą scenerię chaosu. Wszędzie w około walały się papierzyska z porozrzucanych ksiąg. Ścienne regały niegdyś pełne opasłych tomisk i pergaminów nosiły ślady wyładowań, które powstały w momencie otwarcia się portalu. Smugi na ścianach sięgające wysokiego sufitu wskazywały, w którym miejscu przejścia zostały otwarte. Natomiast trupy strażników i duchownych, w którą stronę kierowali się napastnicy. Lubo powoli przeszedł wzdłuż drewnianych ław aż dotarł do kamiennego podestu umiejscowionego w północnej części komnaty. Na środku granitowego podwyższenia pod owalnym iluminatorem na aksamitnej czerwonej poduszce obszytej złotymi nićmi leżał kawałek wydartego pergaminu. Siem stanął obok niego patrząc mu przez ramię, gdy Lubo odczytał zapisany na nim tekst.

- „Zacna dywersja” – głosił napis skreślony finezyjnymi ruchami gęsiego pióra. - Podpisano „Młodzi”.

Lubo zamknął świstek w dłoni.

– Nienawidzę magii. – wyszeptał odwracając się w kierunku wyjścia. Na twarzy najemnika malował się spokój.

 

***

- Ekscelencjo mam nadzieję, że to owocny początek nasze długoterminowej współpracy. – powiedział Len wykrzywiając twarz w wilczym uśmiechu. Był młodym dwudziesto kilku letnim wysoko urodzonym najemnikiem Kompani Złamanej Klingi. Smukły, gibki i sprawny miał na sobie lnianą bluzę barwy trawy, czarne bawełniane spodnie, ciężki i szeroki pas, a lekki jedwabny płaszcz spinała mu żelazna masywna spinka. Zadbane blond włosy opadały mu na ramiona, a oczy koloru lawendy lśniły zuchwałością

-Przyznaję, że działaliśmy bez wiedzy ekscelencji ale mam nadzieje, że ekscelencja doceni jednak ten gest – wskazał na sporych rozmiarów słój, w którym unosiła się bezładnie odcięta dłoń. - Siem i Lubo to przeżytek. Nasze usługi oferowane są na najwyższym poziomie. To, co nas wyróżnia, to pełen wachlarz możliwości. Jesteśmy wyjątkowo elastyczni i posiadamy niemałe zaplecze w dziedzinie magii. Poza tym pełni inicjatywy i zaangażowani. Co zresztą w pełni udowodniliśmy tą próbka naszych możliwości.

Biskup wpatrywał się w relikwię spoczywającą na kolanach najemnika.

- To naprawdę ciekawe. Nie przypuszczałem, że ktoś będziecie w stanie ubiec tak doświadczoną załogę – powiedział cicho i dodał głośniej. - Drogie dziecko nie boisz się zemsty? Zdajesz sobie sprawę, że ta kompromitacja pogorszy ich opinię wśród możnych i nawet zmiana nazwy im w niczym nie pomoże? Zaręczam, że z pewnością będą chcieli się zrewanżować – zapytał przeszywając zimnym wzrokiem młodego najemnika. Jego złocisty bogaty kołnierz mienił się w promieniach zachodzącego słońca.

- Z całym szacunkiem ale nie wydaje mi się ekscelencjo. Z naszego wywiadu wynika, że Lubo i Siem zwinęli interes i przeszli w stan spoczynku. W życiu każdego najemnika przychodzi moment, kiedy należy odejść. Jestem pewien, że to dla nich to właśnie ten czas. Ekscelencjo powiem wprost. Niestety trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i zaakceptować fakt, że młode znaczy lepsze. Zrobili miejsce młodszym i silniejszym. Taka kolej losu ekscelencjo. To było ich ostatnie zlecenie – odparł z iskierką wesołości w oku.

Biskup uniósł w zaciekawieniu brwi do góry. Karetę wypełniła cisza.

Ciało Lena wyłowiono z rzeki parę tygodni później. Nabrzmiałe i sine dryfowało leniwie w kierunku morza wraz z trupami jego kompanów. Do pleców topielca, ktoś długim ozdobnym sztyletem przybił kawałek zszarzałego pergaminu, na którym dostrzec można było symbol konia na biegunach oraz lekko rozmazane słowa – „Ostatnia misja”.

 

KONIEC

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania