Ostatnie wejście

Ilekroć przyjeżdżałem w miejsce nieistniejącej wioski, z której kiedyś pochodził mój dziadunio. Zastanawiałem się, czy dobrze robię, że sentymentalnie wracam do rodzinnych korzeni i nieświadomie wspominam nie biedę, lecz tragedię, jaka z tej urokliwej krainy go wygnała. Doskonale pamiętam jego barwne opowieści z dzieciństwa o ekstremalnych warunkach pogodowych często panujących latem w tej części gór. Jako mały chłopiec miał okazję przez kuchenne okno obserwować przetaczające się burzowe chmury, błyskawice i słyszeć towarzyszące wyładowaniom potężne grzmoty. Nawała często była tak intensywna, że niejednokrotnie zatrzęsła drewnianym niewielkim domem, aż szyby w oknach dzwoniły. Jego babcia z uporem w czasie wyładowań atmosferycznych odganiała go od szyby i na niewielkim parapecie stawiała obraz Matki Boskiej częstochowskiej, zakupionej jeszcze przez jej prababcię u obwoźnego odpustowego sprzedawcy. Udało się go poświęcić podczas polowej mszy, odprawionej przed wyruszeniem ochotników pragnących wziąć udział w Wiośnie Ludów.

Daleki mój przodek był pierwszym, który wyruszając na zawieruchę wojenną, został pobłogosławiony z wykorzystaniem obrazu. Modlitwa pod nim miała uchronić go od ran, śmierci i sprawić by z pomocą opaczności cały powrócił do rodziny. Kiedy jemu ten wyczyn się udał, obraz w podzięce dostał bogato zdobioną ramę. Często cudem ocalany, w ten skromny sposób pragnął podziękować, za unikniecie nawet draśnięcia, kiedy inni powstańcy dookoła niego masowo padali.

Jego barwne opowieści o walkach o swobody i wolność w dalekich krajach ściągała w zimowe wieczory, młodzież nawet z dalszych wiosek. Prawdopodobnie pod wpływem jego bohaterskich czynów wielu z nich okazywało patriotyzm w trudnych czasach dla rozszarpanego przez zaborców kraju i dla mieszkańców skalistej ziemi. Inni nie mieli tyle odwagi i po wejściu w dorosłość emigrowali do miejsc mogących zapewnić im lepszą przyszłość i ich rodzinom. Każdy wybierał swoją drogę, lecz przed wyruszeniem w nieznane, pragnął zmówić modlitwę o pomyślność. W wiosce pozbawionej kaplicy idealnym do tego miejscem dla ruszających w świat była drewniana chatka, a zwłaszcza niewielka izba, gdzie honorowe miejsce zajmował cudowny obraz.

Nawet obcy zatrzymywali się w drodze i klękali przed wizerunkiem Matki z dzieciątkiem Jezus, ponieważ sława wyprzedziła niezwykły obraz. Przekazywane historyjki znacznie zwiększyły cudowne jego właściwości i rozmnożyły ilość kalek ozdrowionych. Jego wartość w oczach innych ludzi stale rosła i wielu zapragnęło go odkupić w ciągu wielu lat. Kolejni jego opiekunowie z uporem odmawiali sprzedaży, nawet gdy przymierali głodem. Jednak pewnego dnia w po zakończeniu drugiej wojny światowej, do drzwi domostwa załomotali zbrojni, byli to leśni ludzie, jak o sobie mówili. Władza w Warszawie i jej terenowi delegaci mieli na nich inne określenie i oskarżali ich o bandytyzm. Tym razem przybysze na swoich czapkach nie mieli orzełków w koronie, tylko widły. Groźnie wyglądający ludzie nie silili się na uprzejmość i pozdrowienie Boże. Niczym wygłodniałe wilki rzucili się na mieszkańców. Siłą i kolbami, a nawet zakrwawionymi siekierami wyganiali przerażonych z ich zagród i pędzili przed dom sołtysa. Opieszałych albo mniej sprawnych niemiłosiernie tłukli, czym popadnie. Wszyscy dorośli mieszkańcy, a nawet dzieci nosili na sobie ślady uderzeń i krwawili obficie z głębokich ran. Wielu starszym nie udało się dobrnąć o własnych siłach na miejsce zbiórki i zalegli w miejscach swojej kaźni. Gdy rozpoczęła się rzeź oświetlana łunami pożarów, ludzie stłoczyli się sparaliżowani strachem. Dlatego tylko nieliczni odważyli się na próbę wydostania z piekła. Kiku, młodym udało się dobiec do lasu, a przeżyć i wyjechać to tylko jednemu.

- O czym rozmyślasz – zapytała żona, którą przed laty poznałem na młodzieżowej akcji sprzątania zaniedbanych bieszczadzkich cmentarzy.

- O tym, jak tu jest pięknie w ten słoneczny wiosenny dzień. Podziwiam, jak soczysta trawa została ozdobiona kwitnącym mleczem. Pierwszym roślinom w miejscach osłoniętych udało się już zestarzeć i przekształcić kwiatostan w białą nasienną kulkę. Teraz przy większych podmuchach wznoszą się wysoko i lecą niczym mali spadochroniarze – zamiast powiedzieć prawdę, dla jej dobra skłamałem.

- Pomożesz mi wysiąść, chciałabym po raz ostatni je zobaczyć.

Słysząc te słowa wypowiedziane słabym głosem, serce mi z bólu mało nie wyskoczyło. Jeszcze rok temu byliśmy szczęśliwi, a ona silna, lecz pogorszenie jej stanu zdrowia nastąpiło błyskawicznie. Diagnoza postawiona przez specjalistę, po długotrwałych bojach dostania się do niego, nie dawała złudzeń. Nowotwór był mocno zaawansowany, przez zbyt długie jego nierozpoznanie i z tego powodu nieuleczalny. Żony rodzaj raka okazał się tak nietuzinkowy, że kilku specjalistów francuskich specjalnie przyjechało, by ją zobaczyć i zbadać. Medycy jej rodzaj guza uznali za unikatowy we własnym kraju, ponieważ tam nie ma aż tak środowiska zanieczyszczonego toksynami.

Kiedy umarły ostatnie nadzieje na wyleczenie, a siły ubywały jej z każdym kolejnym dniem, przyjechaliśmy w Bieszczady, by mogła pożegnać się z ukochanymi górami. Prawdopodobnie była to ostatnia prośba ukochanej osoby, więc siląc się na nieokazywanie emocji, uniosłem ją z fotela samochodu, przeniosłem wychudzoną na wzniesienie i delikatnie postawiłem na trzęsących się nogach.

Wzrok skierowała na najwyższy nagi szczyt i patrzyła ponad nim wzrokiem, który widział kolejne, znacznie wyższe i dalsze. Głęboki charczący oddech i zwiotczenie podtrzymywanego ciała, zakomunikowało mi, że odleciała. Może nie tylko siłą wyobraźni widziałem ją stojącą na szczycie z uniesionymi rękoma i jej radosny krzyk – już jestem w krainie Boga!

Silnie trzymałem ją w ramionach i zanim się pogrążyłem w czarnej rozpaczy, myślałem, czy gdyby cudowny obraz ocalał, ją by uratował.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania