Otaczają mnie groby

Odkąd pamiętam, otaczają mnie groby. Są stare, omszałe, zarośnięte zielenią. Znam je wszystkie. Każdy szczegół, każde wyżłobienie, każdy kamień. Nie nazwałbym ich dziełami sztuki, wyglądają jakby były zrobione pospiesznie. Kupki kamieni, a w nie wbite pordzewiałe miecze, topory, tarcze. Często doglądam tych pomników śmierci. Zawsze zastanawiam się kto pod nimi leży, ale gdy odpowiedź mam już na końcu języka, ginie w odmętach pamięci, jakby bała się wyjść na wierzch. Groby są porozrzucane między wielkimi głazami, pękniętymi ścianami i marmurowymi schodami. Jakże kontrastują na tle misternie rzeźbionych pomników, smukłych kolumn, wyschniętych fontann. Dla zabicia czasu, wyobrażam sobie jak to miasto mogłoby wyglądać, gdyby jeszcze żyło. Byłoby kolorowe, jaskrawe, pełne dźwięków. Kupcy ze wszystkich stron świata tłoczyliby się na rynku. Dookoła biegałyby dzieci. Piszczałyby radośnie, ganiając się między poważnymi strażnikami. Tego najbardziej mi brakuje. Cisza, jaka panuje w tym miejscu, jest nie do zniesienia, i pewnie oszalałbym, gdyby nie wiatr, hulający między pustymi ścianami. Zawsze śpiewa mi w nocy tęskne pieśni, jak gdyby on również był samotny. Gładzi policzek i osusza łzy, gdy czuję się naprawdę źle. Gdyby nie on, byłoby tu zupełnie cicho.

 

Teraz też wyrywa mnie z zamyślenia. Podnosi pożółkłe liście, tworzy z nich piękną, kobiecą postać. Kojarzę ją skądś? Uśmiecham się lekko i wstaję, by dogonić towarzysza. Przemykam między grobami, omijam miecze, stępione przez czas, przeskakuję powalone filary. Wiatr zmienia kształt, teraz liście wirują, przypominając biegnącego dzieciaka. Z jakiegoś powodu dobrze wiem jak wygląda. Smagła skóra, krótko ogolony. Słyszę jego śmiech. Przyspieszam, już prawie go mam. Umknął.

 

*

 

Poprawiam się na starym, wysiedzonym krześle. Dojadam resztki obiadu, zapijam cienkim winem. Staram się usłyszeć coś, przez gwar panujący wokół. Dym gryzie w oczy. Kilka dni temu komin się zapchał, i nikomu nie chce się wejść, by go odetkać.

 

– Ruiny są od dawna puste, ale bandyci na gościńcach, to co innego – tłumaczy Morrim, drapiąc się po rudej brodzie.

 

– Skoro tak, to czemu złoto dalej tam jest? – Hilda zawsze była sceptyczna.

 

– Mówiłem ci milion razy – mamrota Marcus, nakładając podejrzanie pachnące maści na chorą rękę – bo nie zawsze da się tam wejść! Są przeklęte, czego nie rozumiesz w tym słowie?

 

– Jasne, przeklęte... – Kobieta odwraca się z powrotem w stronę szynkwasu, by obsłużyć klientów.

 

– Mimo tego, warto spróbować – przekonuję ich. – Nic nie tracimy, najwyżej kilka dni marszu, a możemy rozwiązać wszystkie nasze problemy.

 

- To nie takie proste... - Marcus z uwagę przegląda zapiski, starając się przebić wzrokiem mrok karczmy. - Ale da się, z pewnością się da.

 

*

 

Wiatr znowu zmienia postać, teraz jest tęgą kobietą, figlarnie, jakby przecząc tuszy, skaczącą po omszałych kamieniach. Nie daję za wygraną, gonię go wzdłuż szerokiego dziedzińca, przez misternie zdobione krużganki, pod zapadniętymi dachami. Wyciągam ręce, by złapać choć jeden z liści. Wiatr przybiera na sile, ucieka. Zwalniam tuż przy ogromnym pomniku, brakuje mi tchu. On jeden wygląda na nietknięty przez czas, miedziana włócznia wciąż lśni, próżno by szukać na niej patyny. W drugiej ręce postawny mężczyzna dzierży tablicę, na niej wypisano słowa, których sensu nie rozumiem. Coś o Tin'Tarrakhah, święcie zmarłych. O pyszności i karze, o starej cywilizacji, która upadnie, i pociągnie za sobą resztę grzeszników. Za nim, stoi latarnia. Ciągnie mnie do niej, jak ćmę do ognia. Jest złota, wysadzana klejnotami. O poranku błyszczy tak pięknie, że nie mogę przestać patrzeć. Zawsze wtedy nadchodzi wiatr, stara się mnie zabawić, odciągnąć uwagę, ale wiem, że jego też kusi latarnia, stojąca za posągiem. Teraz również wraca po mnie, gdy tylko przystaję. Omiata swoim oddechem. Liście wirują jak zaczarowane. Zapominam o pomniku, gonię go dalej. Biegnę ile sił w nogach, czuję się wolny. W zabawie zapominamy się, i docieramy na skraj miasta. Zatrzymuję się zdyszany. Wiatr znika, liście opadają na ziemię.

 

Tędy płynie rzeka, płytka, lecz wartka. Jej źródło bije niedaleko stąd, widzę je z granic ruin. Omiatam wzrokiem horyzont. W dobre dni widać w oddali wieże miasta. Ciekawe czy wygląda tak samo jak to?

 

*

 

„Idealny dzień na wyprawę", myślę, przekraczając spróchniałą kłodę. Las jest wiekowy, od dawna żaden człowiek nie postawił tu nogi. Zwierzęta są ufne i często podchodzą zupełnie blisko. Jednak widzę je coraz rzadziej, jakby chciały uniknąć miejsca, do którego zmierzamy.

 

Wystawiam twarz na słońce, przebijające się przez zielone liście. Poprawiam przytroczony do pasa miecz. Morrim załatwił nam kilka takich, oczywiście musimy je potem oddać w stanie nienaruszonym. Zastanawiam się, po co nam ten oręż. Żadne z nas, no, może poza samym Morrimem, nie jest wojownikiem. Nawet Vari dostał szabelkę, widziałem jak po kryjomu coś na niej ryje. Zawsze marzył o wielkich czynach, nic więc dziwnego, że oczy świeciły mu się jak złote monety, gdy otrzymywał broń. Pewnie po powrocie każą nam zapłacić za uszkodzenia, ale to nic takiego. Wtedy, będziemy już bogaci. To znaczy, taką mam nadzieję.

 

Patrzę na naszą zgraję i czuję radość. Obce osoby, żyjące razem, i pomagające sobie jak rodzina. Jestem jedynakiem, ale czuję, jakbym miał całkiem sporo rodzeństwa. Widzę jak Marcus, mężczyzna ledwie pamiętający swoje lepsze czasy, z niecierpliwością szarpie siwe włosy.

 

– Ale proszę was teraz o spokój! – mamrota przygarbiony staruszek, starając się przekrzyczeć gwar. Uśmiecham się. Zawsze był pełen powagi i frustrował go fakt, że nikt nie słuchał jego mądrości. – Naprawdę, wchodzimy do bardzo niebezpiecznego miejsca, ponoć jest przeklęte na tysiąc sposobów!

 

Siwy mężczyzna stara się złapać za kołnierz smagłego chłopca, jednak Vari jest znacznie zwinniejszy. Przystaje dopiero, gdy dociera do niego sens słów staruszka.

 

– Poważnie? – interesuje się dzieciak obcięty prawie na zero. Uśmiech natychmiast spełza mu z twarzy. Zawsze zaskakiwał swoją dziecięcą naiwnością. Przez to żadne z nas nigdy nie potrafiło mu się oprzeć.

 

– A tam, biadolenie! – wtrąca się Hilda, odgarniając siwiejące kosmyki z szerokiego czoła. – Dziad znowu chce trochę uwagi! Jak dziecko, doprawdy, jak dziecko!

 

– Żebym ja nie zaczął ci wypominać twoich wybryków! – zaczyna się pieklić Marcus, plując śliną na boki. Angulea odsuwa się od niego z obrzydzeniem. – Bo z pewnością, wybekanie abecadła, aż do literki "P", nie było najlepszym pomysłem na zaimponowanie komendantowi straży miejskiej! Ciekawe czy wtedy wlepiłby nam taką karę!

 

– Musiałam coś zrobić po tym, jak postanowiłeś nakarmić go zdechłym szczurem! I to niecałym, bo resztę sam opędzlowałeś! – Hilda broni się zawzięcie, z przejęciem wymachując szerokimi ramionami.

 

– Stara babo! Był gotowany! A gotowane są zdrowe, nawet Vari to wie!

 

- To jest szanowana karczma!

 

- Ta... jasne... - burczy Morrim.

 

– Vari ma dziwnie... żelazny żołądek – wtrącam się. Chłopak uśmiecha się szeroko. – Ale to raczej nie tyczy się komendanta. W górnym Deanfi, pewnie je się sam kawior i popija krwią dziewicy.

 

– I dopycha dziecięcymi nóżkami! – wtóruje mi Angulea, piękna jak zwykle. Szczerzy do mnie równe, białe zęby. Zalewam się rumieńcem. Ostatnio nie potrafię z nią rozmawiać.

 

– Memlacie tym ozorem, jakbyście wczoraj na świat przyszli, i to lądując na głowie – staruszek grozi nam palcem. – To są ludzie jak i my, tylko bardziej wredni i wyrachowani.

 

– To czemu nas tu wysyłają? – Vari koniecznie chce zabrać słowo w dyskusji. – Wiedzą że inaczej nie zdobędziemy takiej sumy, jak tylko w Starych Ruinach!

 

Widzę, jak Angulea nachmurza się na wspomnienie o celu naszej podróży. Rozumiem ją, też się boję. Od dawna nikt się tutaj nie zapuszczał, nie mamy też żadnej pewności na zarobek. Tylko słowa, usłyszane od Jednonogiego Petryego. Ponoć, wejście do Ruin jest niemożliwe, jeśli nie wie się jak, i kiedy to zrobić. Staram się posłać krzepiący uśmiech dziewczynie. Nie zauważa go.

 

– A swoją drogą – burczy milczący dotąd Morrin, niski, dobrze zbudowany mężczyzna – jakbyście nie oszukiwali, dolewając wody do wina, komendant nie zainteresowałby się naszą karczmą. I byłby spokój, nikt nie musiałby ganiać po jakichś pieprzonych ruinach, w poszukiwaniu złota. Siedzielibyśmy na dupsku i łoili trunki, i to dobrej jakości, nie te wasze szczyny.

 

– Jakbyśmy nie oszukiwali na winie, polecielibyśmy z torbami – odpowiadam mu, starając się przybrać pogodny ton. Nasz przyjaciel łatwo wpadał w złość, jednak respektował zdanie innych. Przynajmniej do czasu, kiedy pokrywało się z jego opinią.

 

– No nieważne – burczy Marcus, wyraźnie poddenerwowany. Zdrową ręką miętosi poły kolorowej szaty. – Wróćmy do tematu. Nie wiem czy pamiętacie, ale potrzebne są nam te pieniądze. Żeby hmm... powiedzmy... nie zgnić w lochach do końca życia! – Wyrzuca z siebie kolejną porcję śliny. Zaraz jednak uspokaja się, bierze głęboki wdech. – Na czym to ja... Klątwy, tak, właśnie.

 

Słyszę jak Hilda głośno wzdycha.

 

– Otóż, słyszałem od Jednonogiego Petryego, że to miejsce jest z dawien dawna magiczne!

 

– Tego samego, który co noc upija się i stara przekonać przechodniów, że rządzi nami sekta dawno wymarłej rasy, a choroby wywołują maleńkie demony na naszych rękach? – Hilda wyraźnie czerpie radość z dogryzania staruszkowi.

 

– Ach, chłop ma mocny łeb – wzdycha z nostalgią rudzielec. – Pieprznięty porządnie, ale po bimbrze zaczyna mądrze gadać.

 

– Nie przerywać mi! – Marcus tupie nogą, wzbudzając na jałowej ziemi tumany kurzu. – Petry wie więcej, niż wam się zdaje. No więc tak. Ruiny miasta otacza silna klątwa, nie wam, tłumoki, ją pojąć. Nagina przestrzeń, czas, logikę! Gdy tam wejdziemy, to tak, jakbyśmy biegali w kółko. Pętla otwiera się tylko dzisiaj, podczas święta Tin'Tarrakhah, na nasze to będzie święto zmarłych. I teraz najważniejsze, Angulea, przestań się wygłupiać – warczy, widząc jak dziewczyna po kryjomu go przedrzeźnia. – Chodzi o to – twarz staruszka poważnieje, łypie na nas wzrokiem – chodzi o to, byśmy nie dali się dogonić nam samym. Jeśli to ma się stać, tak się już stało, i możliwe że idziemy tu już któryś raz. Jeśli macie jakieś wewnętrzne konflikty, bądź też szramę na duszy, już po nas. Zrozumiano?

 

Cisza, jaka zapada, wywołuje we mnie niepokój. Z troską patrzę na Anguleę. Jej cudowną twarz wykrzywia grymas strachu. Chcę ją złapać za rękę, ale nie daję rady. Zamiast tego wyjmuję lutnię z pokrowca.

 

– No, to na poprawę humoru – przerywam, dziarskim tonem, starając się odpędzić kościste szpony strachu – śpiewajmy!

 

*

 

Czyżbym słyszał... głosy? Otwieram oczy ze zdziwienia, nadstawiam uszu. Śpiew. Radosny, żywy, skoczny. Chcę przejść dalej, za rzekę. Wiatr łapie mnie za rękę, ciągnie do tyłu. Jest silniejszy, zawsze był. Dźwięk narasta, w końcu widzę pierwsze postacie, wyłaniające się zza drzew. Panikuję. Szybko ukrywam się za marmurowym filarem. Pochód się zbliża. Pięciu ludzi, rumianych, uśmiechniętych. Jeden z nich trzyma lutnię, śpiewa, zdzierając gardło. Reszta akompaniuje. Przyglądam się mu. Wygląda jak... ja. Jak mój brat bliźniak, tylko w kolorze. Wszystko jest w nim bardziej wyraziste. Mimowolnie uśmiecham się. Ludzie wchodzą do miasta. Niski, zgarbiony mężczyzna, o białych włosach idzie pierwszy. Jego kolorowa szata powiewa, jakby ubrał się w kwiaty. Po jego prawej nachmurzony osiłek, rude włosy zdają się płonąć. Jakże on kontrastuje na tle szarych kamieni. Dalej smukła dziewczyna, sunie kilka centymetrów nad ziemią, tanecznym krokiem skacze w rytm piosenki. Stoję oczarowany jej pięknem. Obok niej starsza, nieco grubsza kobieta, wyje z radością, gubiąc rytm. Między nimi pląsa smagły chłopak, przygrywając na bębenkach. Każdy z nich ma przy sobie miecz, akompaniuje im brzęk zbroi. Między nimi, z polnym kwiatem we włosach, kroczy on, mój sobowtór.

 

Skaczę z radości, wyklaskuję rytm. Podążam za nimi w głąb miasta, idą w kierunku starych grobów. Muzyka sama niesie mnie za nimi. Nie mogę dłużej wytrzymać, wychylam się zza ściany, otwieram przyjaźnie ramiona. Wtem wiatr, zazdrośnik, dmucha we mnie z całą swoją mocą. Chcę iść! Zapieram się nogami, walczę z żywiołem. Nie powstrzymasz mnie! Tam moje miejsce! Wśród żywych, gdzie zabawa, radość! Napiera mocniej, czuję że nie dam rady. Nie chcę tak! Całe życie... nie tak! Kątem oka widzę, jak grupka straciła rezon, jak ogląda się niepewnie, jak mój brat gubi rytm. Krzyczę z wściekłości, ryk miesza się z wyciem wiatru. Radosna pieśń ucicha, ludzie rozglądają się na boki. Walczę z niedawnym przyjacielem, ryję palcami o ziemię, aż łamię sobie paznokcie. Mimo tego, jest silniejszy, czuję jak przytłacza mnie rozpacz. Zbieram się w sobie, angażuję całą siłę. Dlaczego nie mogę tam iść?! Dlaczego nie mam prawa się bawić, śmiać i tańczyć?! To niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe!

 

Ogarnia mnie wściekłość, wypełnia moje płuca. Skoro ja nie mogę być szczęśliwy, to czemu oni mogą? Czemu mnie nie widzą, nie chcą rozmawiać, czemu skazują na samotność?! Wyszczerzam kły, zbieram się w sobie, przeciwstawiam żywiołowi. Pokonuję go. Po raz pierwszy z nim wygrywam. Idę w stronę ludzi, a gniew szarpie moje trzewia. Coraz szybciej, wiatr słabnie, przegrywa walkę. Przyspieszam. Zaraz jestem obok, czuję jak buzująca krew rozsadza mi żyły. Nozdrza wypełnia zapach życia, drażni mnie, drwi ze mnie! Wiatr wieje szaleńczo, jeszcze się nie poddał. Słyszę jak dziewczyna przeraźliwie krzyczy, a przecież przed chwilą tak pięknie śpiewała. W jednym susie doskakuję do zbiorowiska. Jako pierwszego rozszarpuję staruszka. Nie zdążył nawet wyciągnąć broni. Rudy mężczyzna zamachuje toporem. Z łatwością robię unik, kontruję, wgryzając się w czaszkę, wyrywając policzek. Potem atakuję krępą kobietę, starała się bronić, ale nic z tego. Smagły dzieciak zastępuje mi drogę. Łapię jego twarz, jest malutka, mieści mi się w dłoni. Z łatwością roztrzaskuję jego głowę mur. Zabijam. Rozszarpuję. Zagryzam. Zostaje tylko on. Mój brat. Z furią unoszę szpony, wystraszony ślizga się we krwi. Patrzę mu w oczy. Nie cierpię go! Żałosny głupiec, nie zasłużył sobie na to co ma! Zadaję cios, ciepła posoka spływa po moich palcach. Trzęsącymi rękami stara się wyjąć miecz. Jest ranny, przez dziurę w brzuchu ucieka życie. Upada. Jego krew miesza się z brudem. Mam zadać ostateczny cios. Rozciąć aortę. Ale nie mogę. Coś mi zabrania. Gniew znika tak szybko, jak przybył. Uspokajam się, rozglądam dookoła. Mury nie są już szare, teraz zdobi je szkarłat. Ale mimo tego, czuję się źle. Są brzydsze. Kolorowe ubrania, rozrzucone na mchu przykrywają jego soczystą zieleń. Wzdrygam się. Szybko odwracam i uciekam.

 

Potem nie mam już odwagi do niego podejść. Obserwuję go z daleka. Podnosi się, wymiotuje. Stara się opatrzyć ranę. Zapada noc. Rozbija ognisko, wśród zwłok towarzyszy. Nie chce, czy nie może od nich odejść? Gorączkuje, całą noc rzuca się w malignie. Nad ranem przytomnieje. Podnosi się z wysiłkiem. Ze łzami w oczach ogląda ciała towarzyszy. Pochyla nad dziewczyną, tuli do piersi. Potem chwyta zwłoki chłopca, gdzieś je ciągnie. Wiem gdzie. Prosto w stronę grobów. Idę za nim, uważając by mnie nie dostrzegł. Drobna rączka dziecka nieprzyjemnie szura po ostrych kamieniach, zdziera skórę. Wąska szyja chwieje się jakby miała złamać. Staram się nie myśleć o jego główce, miażdżonej w mojej dłoni. Gdy docieramy na miejsce, nie wierzę własnym oczom. Kurhany... zniknęły. Nie pozostał po nich żaden ślad. Mój bliźniak kopie grób, potem układa na nim kamienie. Zajmuje mu to dużo czasu. Na koniec wtyka w kopczyk mieczyk, malutki i wąski. Znam go bardzo dobrze, ma wyryte imię na klindze. "Vari". Brat potyka się, ociera czoło od potu. Jest rozgrzany od gorączki, wiem to.

 

Następne dni schodzą mu na grzebaniu ciał towarzyszy. Nie rozumiem, dlaczego to robi? Często upada, pełza po ziemi, pluje krwią. Rana zaczyna ślimaczyć, gnić. Nawet z daleka czuję smród rozkładu. Ma delikatny, słodko-mdły zapach. Mimo tego, mój brat nie przestaje kopać. Jego oczy wyglądają jak trupie, są puste, mętne. Skóra na czaszce obwisła, usta popękały. Pracuje bez wytchnienia, jakby to była ostatnia rzecz, którą zrobi. Znane mi groby powstają na moich oczach. Nie potrafię do nich podejść, a wiatr zniknął bez słowa. Panuje okropna cisza, nie mogę jej znieść.

 

W końcu widzę, jak mój bliźniak wtyka ostatni oręż w kamienie. Chce wrócić do obozowiska, ale potyka się. Upada. Nie jest w stanie wstać. Przewrócił się o jeden raz za dużo. Ciężko dyszy. Gorączka trawi go od środka. Rana cieknie ropą. Nadchodzi koniec, czujemy to obaj. Śmierć zaciska kościste dłonie na jego szyi. Brat zamyka oczy, jakby tego właśnie oczekiwał. I nagle wiem, co się teraz stanie. Pamiętam. Wiem kim on będzie. Jego nie miał kto pochować. On umrze tutaj, na zimnej, marmurowej posadzce. Samotnie. Wiedziałem dobrze. Dziś jest moje święto.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania