Otago Galliard

Warunkiem przyznania pobytu stałego jest list polecający od pracodawcy, ale żeby dostać pracę, trzeba mieć w paszporcie naklejkę: ‘Residence Permit’. To błędne koło zatoczyłoby zapewne jeszcze jeden rok, gdyby gdzieś na końcu nabrzeża, na końcu wyspy, na końcu świata, nie zabrakło jednego do załogi.

 

W Dunedin byłem już miesiąc wcześniej, lecz wróciłem z niczym, nie licząc grzecznościowego ‘Best luck’. Może tym razem będę mieć więcej szczęścia. Podróż koleją, bo na Iwana nie było co liczyć. Nie żałowałem; większego nudziarza trudno spotkać.

— Natalciu, ce je krowa, a ce je owca — i po raz setny puszcza tę taśmę z ukraińskimi piosenkami.

 

Na dworcu przy Moorhouse Avenue (po którym dziś nie ma śladu) przeżyłem prawdziwy szok: tłumy jak w Zaduszki na Wschodnim w Warszawie, gdy jednak nadeszła chwila odjazdu większość ludzi została na peronie machając chusteczkami i gdyby na następnym przystanku nie dowaliła zorganizowana grupa harcerzy-emerytów, pociąg dojechałby do stacji końcowej nieomal pusty. Nic dziwnego, że bilet kosztował fortunę — płaciłem ekstra za nieistniejących pasażerów. Mnie nikt nie odprowadzał, bo Ewa z czteromiesięcznym dzieckiem została w domu z moją matką i siostrą.

 

Podróż nie miała końca, pociąg zwalniał w tunelach i na zakrętach. Czemu tory są takie wąskie? Pewnie dlatego, żeby je ułożyć na brzeżku między oceanem i górami. Wykuć w skałach tyle przepustów na standardowy tor i drogę uczyniłoby przejazd nieopłacalnym. A może musieli dostosować rozstaw szyn do japońskich lokomotyw, które mocniej ciągną? Nim zdążyłem to ustalić usłyszałem zawołanie kierownika pociągu: ‘All out or change!’

 

Miasto niczego sobie: nieduże, lecz jest tam wszystko co ludziom potrzeba do życia, czyste i zadbane, zbudowane w szkockim stylu, a pagórki jak w San Francisco. Gdyby spadł śnieg mógłbym zjechać na sankach prosto do morza. Dokładnie w miejsce gdzie przycumowany drzemał mój statek, mój nowy dom. Podszedłem bliżej i przeczytałem nazwę: Otago Galliard. Wiedziałem co oznacza pierwsze słowo, ale to następne?

 

Pierwsze dwie noce spędziłem w miejskim hotelu. Pierwsze dwa dni przy załadunku: worki ziemniaków, pudła wypchane bekonem i kiełbasą. Nie może być źle, skoro tyle żarcia ładują. A załoga? Pewnie jakieś mordy zakazane. Schodziłem z ciężkim sercem na śniadanie, zaglądam do sali, a tu zamiast rybaków-rzezimieszków, siedzą przy stołach jacyś brokerzy z giełdy: eleganckie ubrania, złote sygnety i bransolety, na parkingu przed hotelem ośmiocylindrowe gabloty. „Niezła przyszłość mnie tu czeka” — ucieszony siadłem do stołu.

 

Pomimo dwudziestu lat służby, B-420 była wciąż dzielną jednostką. Zbudowana w gdyńskiej stoczni, tej której imienia nie wypada dziś pamiętać, połowę życia spędziła pod brytyjską banderą, a gdy dostała pierwszych zmarszczek, została sprzedana do kraju, który w banderze ma również Union Jack, a do tego cztery czerwone gwiazdy w kształcie krzyża, wskazujące żeglarzom drogę na południe. Polskie tokarki nie działały w systemie imperialnym i jedynym, który potrafił je obsługiwać był niedoszły absolwent WSM w Gdyni, Marine Mechanic Zen, pływający jako trzeci mechanik, dla mnie po prostu: Zenek.

 

Zenek udzielił mi już na samym początku rejsu nader praktycznej rady:

— Tobie angielski nie będzie w ogóle potrzebny, za wyjątkiem dwóch słów, które dobrze sobie zapamiętaj: ‘Fuck off!’

Którejś wachty wyszperał jakiś kawałek metalu, zamocował na obrabiarce i wytoczył z tego nóż, mniej więcej takich rozmiarów jak ten, którym Paul Hogan wymachiwał w „Krokodylu Dundee”. Zatknąłem sobie ten „scyzoryk” za uplecionym z nylonowych sieci paskiem i od tego momentu nikt bliżej jak na półtora metra do mnie nie podchodził.

 

Zenek trzymał wachtę w maszynie, na pokład wychodził, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Czasem grzebał w sieciach leżących przy burcie, jakby szukał w nich czegoś cennego.

— Na co ci te patyki?

„Patyki” to były koralowce. Należało tylko je oczyścić z mułu, usunąć narośnięte skorupiaki, polakierować i zamocować na mosiężnej podstawce. Zenek miał ich w maszynie całą kolekcję. Szkoda, że podobne znaleziska wyrzucałem wielokrotnie do morza.

— Duże? — zapytał Zenek z drżeniem w głosie.

— Ostatni wielkości krzaka przerośniętych pomidorów…

Zenek do końca rejsu nie mógł przeboleć tej straty.

 

Przetwórnia płynęła w ślad za rybą, ryba za planktonem, który zimą krążył w dużych ilościach wokół Chatham Island. Jest to nieduża, skalista wysepka, położona około dwieście kilometrów na zachód od linii zmiany daty. Płynąć dalej już nie da rady, można tylko wracać. Byłem prawie sto sześćdziesiąt stopni na wschód od miejsca urodzenia. Gdyby Ziemia miała płaski kształt stołu, zawisłbym u jego krawędzi, ale Ziemia wszędzie wyglądała tak samo: szare wody oceanu, gdzie okiem sięgnąć. Przy dobrej pogodzie potrafiłem wypatrzeć stado delfinów lub samicę wieloryba wracającą z małym w chłodniejsze wody Antarktyki. Ich widok cieszył mnie jakbym spotkał dobrego kolegę. Czemu tylko jeden cielak? Może miała jeszcze jednego tylko zaginął gdzieś po drodze. Zdechł zaplątany w sieciach, albo dopadły go orki.

 

Po kilku spokojnych dniach skipper zmienił taktykę: zamiast wyciągać sieci dwukrotnie w ciągu sześciogodzinnej wachty, kazał uruchamiać sieciowe windy co czterdzieści minut. Nie łowiliśmy samotnie — w pobliżu trałowało kilku Norwegów, Japończyków, nawet jeden Rosjanin, a ryb tyle co zębów u kury. Baza w Dunedin, zaniepokojona słabymi wynikami, wysłała po tygodniu bezrybia sygnał ponaglający kapitana do uporczywszych poszukiwań. Zmienialiśmy miejsca, rodzaj sieci oraz drzwi trałowych, aż którejś nocy trafiliśmy jackpot: czterdzieści ton za jednym zamachem! Pierwszy gatunek, za który płacono premię cztery dolary od tony bez podatku. Następny połów równie udany. Cała załoga pod pokładem w przetwórni ledwo nadąża z filetowaniem, wyczerpana, ale szczęśliwa. Ładownię zapełniają powoli bloki zamrożonej ‘Orange Roughy’. Będzie ją można kupić na święta w sklepie rybnym, siedemnaście dolarów za kilo. Kierownictwo bazy opija sukces i daje sygnał do powrotu, ale zostawić tyle pieniędzy w głębinach Pacyfiku? Zdesperowany skipper daje rozkaz upłynnić filety gorszej jakości i zrobić miejsce dla towaru, za który płacą najwyższą stawkę. Kiedy obserwator MAF* idzie do kabiny spać, wyrzucamy tańszy towar za burtę. Trochę szkoda, lecz prawa biznesu są nieubłagane: wobec ryby i ludzi. Wkrótce nad statek nadlatują setki mew, nie wiadomo skąd. Obserwator MAF chyba coś zwąchał, ale wolał nie zadzierać z załogą. Do brzegu daleko, a na morzu o wypadek nietrudno…

 

Gdy po pięćdziesięciu dwóch dniach przybijaliśmy do nabrzeża, a dokładnie kilka sekund zanim burta statku weszła w fizyczny kontakt z buforem zrobionym ze starej opony, nad półmetrową szczeliną poszybował niewielki człowieczek, całkiem sprawny przy swojej tuszy. Na głowie miał kapelusz w stylu jackaroo**, a jego twarz była całkiem przezroczysta, niemożliwa do zapamiętania. Ściskał pod pachą skórzaną teczkę, pękatą od zawartości. Był to księgowy z firmy rybackiej, a teczka zawierała gotówkę wypłacaną na poczet wykonanej pracy. Wystarczyło podpisać, żeby iść na miasto nie z pustymi rękami, pić na umór w pierwszej knajpie, zaprosić do zabawy kobiety, ale ja i Zenek mieliśmy inny plan: czekaliśmy na popołudniowy autobus do Christchurch. Dobrze wracać do domu z pełną torbą, dobrze myśleć o następnej wyprawie w poszukiwaniu skarbów.

 

*MAF — Ministry of Agriculture and Fisheries (Ministerstwo Rolnictwa i Rybołówstwa).

**Jackaroo — potocznie młody mężczyzna zatrudniony na farmie przy hodowli bydła w Nowej Zelandii.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Akwadar 25.09.2020
    Dobrze piszesz, dobrze się czyta, dobrym jesteś opowiadaczem.
    Będę zaglądał do Twoich publikacji.
  • Narrator 26.09.2020
    Cieszę, że się podobało.
  • Bajkopisarz 25.09.2020
    „Cała załoga pod pokładem, w przetwórni, ledwo nadąża z filetowaniem.”
    Niepotrzebna zmiana czasu, bardziej wybija z rytmu czytania niż w czymkolwiek pomaga i ulepsza tekst.

    Bardzo dobre, klimatyczne opowiadanie. Niby się nic takiego nie dzieje, a mam wrażenie, że opisałeś jakąś niezwykle intensywną, wielką przygodę. Morze ma swój urok, u Ciebie jest on znakomicie oddany.
  • Narrator 26.09.2020
    Celowo zmieniłem na czas teraźniejszy, żeby ożywić akcję. Kiedyś uczono mi, że taka forma jest dozwolona, ale może reguły zmieniły się. Dziękuję za ten cenny komentarz.
  • Bajkopisarz 26.09.2020
    Narrator - to nie chodzi o reguły, tylko o to czy pasuje czy nie. Jako czytelnik, nie żaden zawodowiec od formy, zgłaszam Ci tylko, że mnie tu wybiło na mieliznę i nie pasowało. Przeszkodziło.
  • Piotrek P. 1988 15.10.2020
    Umiejętnie napisane, ciekawe, chętnie i przyjemnie się czyta, 5, pozdrawiam :-)
  • Narrator 8 miesięcy temu
    Dawne opowiadanie po usunięciu wszystkich zaimków „się”.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania