Otchłań

Było dobrze po północy, jak uporczywy dzwonek telefonu wyrwał Jaromira ze snu. Musiał dzwonić ktoś znający zastrzeżony numer i to w wyjątkowo ważnej sprawie. Inaczej przynajmniej po kilku minutach odpuściłby i nie nękał śpiącego. Niestety kierował nim upór i determinacja albo zupełnie coś innego. Wbrew swojemu sprzeciwowi i odczuciom pragnął go odebrać i powiedzieć natrętowi, żeby zaprzestał i nie dzwonił nigdy więcej. Wyciągnął rękę spod kołdry, a dłoń, zamiast trafić na słuchawkę stacjonarnego aparatu, zagłębiła się w zimnym piasku – o rany – nie tylko głośno powiedział, lecz nad tym się jeszcze zastanowił.

Próbował sobie przypomnieć, gdzie jest i co tu robi. Początkowo nic mi nie przychodziło do głowy, lecz po pewnym czasie dopadła go wizja ostatnich wydarzeń. Podczas których miał problemy z wierzchowcem. Pomimo starań i próby dopasowania za żadne skarby nie pasował mu koń, a tym bardziej piękny rumak. Coś, co go poniosło, miało kolor piaskowy i nie było najgorsze w dotyku. Chwile jeszcze trwało nim środek transportu zmaterializował się w myślach. Gdzieś w podświadomości wyłonił się wielbłąd, który nie mógł zdecydować się, do jakiej rodziny należy, jednogarbnych, czy do dwugarbnych. Jego problemy przeniosły się na niego i do końca nie wiedział co mam pod sobą. Zamiast się skupić i wyjaśnić do końca próbował rozglądnąć się dookoła.

Nigdzie w pobliżu nie widział niczego innego tylko piasek, pchający się w każdą szczelinę, każde ziarenko wyglądało jakby żyło własnym życiem. Musiały tęsknić za sobą albo im nie przeszkadzało wzajemne tłoczenie się i skupianie w jednym miejscu. Połączone tworzyły niesamowite wzory, które czasami niczym się nie różniły od ludzi i zwierząt. Tylko nie były zbytnio trwałe, trącone rozsypywały się, tworząc niewielkie wzniesienie. Najbardziej podobały mu się wysokie wydmy, nad którymi królowało tylko błękitne niebo.

Gdzieś w oddali dostrzegał zarysy meczetów i minaretów, a przy nich utrzymywał się gwar. Nie rozumiał poszczególnych słów, tak mocno nakładały się na siebie. Jedne odgłosy pozostawały w tyle, inne zajmowały na chwile ich miejsce, by jak wcześniejsze zniknąć w oddali.

Wierzchowiec unosił go i falował niczym łódka podczas sztormu. Czasami bujanie się stabilizowało i kołysanie znosił mniej uciążliwie. Najgorzej było podczas mocnego bujania, ponieważ wtedy robiło mu się źle i pilnował się, żeby nie zwymiotować. Widocznie jego dolegliwości powstały w sposób zawiły i zawdzięczał je jakiemuś rodzajowi choroby morskiej. Dlatego wolał pochylić głowę i zanurzyć twarz w zapiaszczonej wełnie wielbłądziej. Kiedy dolegliwości ustępowały, starał się unieść głowę, lecz one bawiły się z nim w kotka i myszkę.

Zrozpaczony, uwięziony przez nieznana siłę Jaromir nie poddawał się i walczył o każdy oddech pozbawiony ziaren piasku i nieprzyjemnego smaku, jaki pozostawiał w ustach. Jednak najgorsze okazały się promienie słoneczne, które paliły skórę na jego plecach. Kiedy próbował pozbyć się ich, zmieniając pozycję, natychmiast atakowały inną cześć ciała. Uzmysłowił sobie, że potrzebuje pomocy i próbował poprosić o nią, lecz zamiast wyraźnych słów z jego gardła wydobywał się jakiś bełkot. Widocznie jego podświadomość zapamiętała gdzie się znajduje i w jakim języku należy się zwracać. Najlepszym rozwiązaniem wydawało się posłużeniem angielskim i po wielu nieudanych próbach rozległo się wyraźne – help. Każde kolejne powtarzanie było wyraźniejsze i głośniejsze. Zanim pomoc nadeszła usłyszał męski głos w rodzimym języku.

- Nie do wiary, przy trzydziestu sześciu stopniach w cieniu, aż tak się uwalić na plaży. Ma szczęście, że jeszcze żyje. Pomóż mi przeciągnąć gościa w cień, inaczej dostanie udaru słonecznego i sporych poparzeń.

Wtedy poczuł tarcie o nagrzana słońcem skórę, ból był nie do wytrzymania i bardziej ocucił Jaromira niż wylanie na niego wielu wiaderek słonej morskiej wody. Pierwsze pojedyncze były wyraźnie odczuwalne, lecz po nich nastąpiła prawdziwa seria chluśnięć. Czuł się, jakby Bałtyk wystąpił z brzegów i swoimi wielkimi falami próbuje go pochłonąć.

- Przestańcie, porąbało was, chcecie mnie utopić! – wykrzyczał prawie trzeźwym głosem Jaromir.

Gdy polewanie dobiegło końca, odgarnął mokre włosy, przetarł dłonią oczy i powiedział już całkiem spokojnym głosem.

- Cholerni plażowicze wszędzie się rozpanoszyli ze swoimi parawanami, już nawet nie można spokojnie piwa wypić i się poopalać. Wszędzie te swoje nochale wściubią.

Wczasowicz oblepiony piaskiem i zziębnięty powrócił na kwaterę z mocnym postanowieniem omijania niegościnnego miejsca, jakim są polskie plaże.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania