Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Otwarte całą wieczność Cz.1

- Cóż to? Jaki czart cię smyrgną? Gdzie żeś se to zrobił? – poruszony lumpek Stasiu badał wzrokiem broczący krwią trójkącik, który lśnił na wierzchu dłoni Wieśka, jego nowo poznanego kumpla od kubeczka. Wydziergana na brudnej skórze skaryfikacja, jątrzyła żółtawą ropę i powoli zieleniała.

- E tam! – machną ręką zachrypnięty Wiesiek - Taka młoda trzpiotka mnie nagabnęła, i mówi - Chlip - że mi rachu ciachu jaką pieczątkę zrobi i czy nie chciałbym zarobić za to pięciu dych, rozumisz? Włosy miała jaskrawe jak ten gruz w akwarystycznym - Chlip - Ale myślę sobie. Co mi szkodzi? Zresztą smoliło mnie wtedy strasznie, ale to strasznie – oponował Wieczysław równocześnie mając wzrok dziecka, które coś przeskrobało.

- Wiechu czyś ty zgłupiał?! Prawie byś dusze za te gorzałę sprzedał. Ale nie przejmuj się. Zaraz coś zaradzimy. U nas w Siarczanach Dolnych taka to już norma, bym powiedział. Proszę ja ciebie. Zresztą skąd masz wiedzieć, boś nowy. Nietutejszy.

Ale jeszcze za czasów króla Augusta – to my byli Diabłowo. Znaczy się starodawny gród tak zwano. Podobnoż sabat gonił sabat na lubelskich kresach. Mawiali, że kłębiło się wtedy pieklisko u nas przepotężnie. Aż sam papież Klemens IX specjalistów inkwizytorów przysłał, ażeby tą hałastrę wyplenić. Inkwizytory stosy zapłonili, czarownice wytłukli, ale nazwę zmienić też my musieli. Zaś dygnitarze zostali ści u nas, bo włości im nadano. A w zamian owczarzami Bożymi w Siarczanach zostali, tam o… - skiną dłonią na wskroś – urzędują teraz pod kościelnym wzgórzem. Co to je z tego grodu na Sanktuarium Pana Boga prześwięcono.

Schodzisz tamtymi schodami. Idziesz dalej, wzdłuż pątniczego traktu i skręcić musisz w pierwsze lewo. Do ulicy Hołdu Opaczności. Tam musisz poszukać kamieniczkę, poznasz ją po tym, że oblazła z tynku. Jej ogród kończy się na rustykalnym murze, ułożonym z płaskich kamieni. Zza spadzistego kręglarza wystaje las zmurszałych krzyży. Przez co troszku robi się straszno, lecz krzywdy to ty tam nie zaznasz. Nie bój się Wiechu, ponimajesz? Bo jeślisz czym żeś od Boga zdrożył, oni cię wnet tam do łask najjaśniejszego przywrócą!

Znaczy się przywróciii, ci, iii. On - wydukał - bo sam teraz jak palec został. Fidelis Cordyn się zwie. Trochę dziwak i bez baby żyje. Ale szparkę sekretarkę to ma łostrą jak skurczysyn. Sam tez diabolo przystojny. Pewno gżdżą się łachudry dzień i noc. Ja bym tak zrobił. Ahh żeby tak młodszy z dziesięć lat był… - lumpek Stasiu rozmarzył się i pociągną z wysokiej szyjki butelki, był to patykiem pisany ulubiony likwor Dionizosa. Kiedy bulgotanie przelewanej cieczy w otwarty gardziel ustało, kaszlną i spluną na trawnik przy ławce, którą wraz z kolegą obsiedli w śródmiejskim parku.

- Mhmmm… Siarczyste, moje ulubione. Mówię ci żadnych choróbsk ani robaków po tym nie ma. Nektar bogów, ambrozja, delicje. Twarz Staśka utonęła w błogiej rozkoszy. Zmrużył powieki i trzymając butelkę roztrzęsioną ręką ponownie przechylił ją do spierzchniętych ust.

Przełkną grzdylem nieomal trzy razy zanim o dziwo zachłysną się. Wypluł spienioną stróżkę wina wprost na kostkowaną alejkę. Biedaczysko rozkaszlał się niczym struty smok.

- Patrz ci go! Taki duży gentelman a nie umie z butelki pić. Lapatoche robisz – roześmiał się Wiesiek zionąc dymem z papierosa. – No to, rączki do góry, bo się zaraz tu utopisz.

Zakasłanemu Staśkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pierunem uniósł ręce jakby ktoś chciał do niego strzelić. Zaprawiony towarzysz pijateki Wiesiek doskonale wiedział co należy uczynić i pacną go parę razy w sam środek pleców.

Spodziewanie podziałało i Staśkowi odblokował się przełyk. Odkrztusił i zaczerpną powietrza tak łakomym haustem jak budzące się do życia Nosferatu. Kiedy na poły wyspokojniał, z przerażenia podniósł głos.

- Ty! czaj tam! Wystrzelił palcem w przestworza wskazując nad kościelną górę, która znajdowała się w samym centrum miasta – Wiechu, kochanieńki, proszę cię powiedz mi, czy ja już oślepłem od tej dykty? Czy ty też to widzisz?

Choć wzrok Wieczysława również niedomagał, to oczywistym było, że dwie pary oczu po prostu nie mogą się mylić. Kompan wspólnego szlaku momentalnie poją - cóż też takiego zobaczył Stasiek, gdy mimochodem spoglądał na mozaikę bielastego wrześniowego nieba, znad obłego denka butelki.

Osobliwy czarny masyw opieszale nadciągał przewalając się po niebie. Smolisty cień, coraz bardziej zachodził na kościelne wzgórze. Zaś barokowa Bazylika niewzruszenie połyskiwała śnieżnobiałym stiukiem, kompletnie nie zważając na nalot siły nieczystej.

Najpierw kaprawe oczy przetarł Wiesiek, zaraz za nim podążył Stasiek i dopiero wtedy obydwaj tropnęli się, że ćma masa jest w rzeczywistości horrendalną chmarą czarnego ptactwa. Zanim jednak to nastąpiło. Ptasia czereda zdążyła rozwłóczyć się wkoło głównej kopuły sanktuarium niczym wełniany woal i wirowała snadnie aż pociemniało.

Owa okurencyja podziała nań wstrząsająco, obydwaj poderwali się z ławki i zaczęli gonić na oślep. Ileż mieli tylko sił w nogach. Aby czym prędzej zdała od centrum. Wydzierając gardła na repetę.

-Ludzie uciekajta! Zły uroczy! uciekajta ludzie! Trzeba spieprzać jak najdalej od kościoła. Bierzcie nogi za pas! Zły uroczy!

 

Fidelis Cordyn, rozcapierzał palcami żaluzję i lustrował niebo z bezpiecznego wnętrza swego gabinetu.

Wyostrzonej percepcji, znamienitego detektywa – egzorcysty, oczywiście nie umknęło olbrzymie stado czarnowronów hulające wprost za oknem. Mieszkał i prowadził swe biuro na podgórzu, skąd doskonale wszystko zwidział. Zaś zasłyszany tamtego dnia potężny tętent krakania i tysiące czkających syczków, mogłoby zbudzić nieboszczyka.

- Pięknie pasą się wrony tej jesieni – skwitował pod nosem obserwowaną anomalię, która niestety nie wykazywała nic szczególnego, bo i mogła zwiastować absolutnie wszystko. Zabobon głosił bowiem w takiej samej mierze o nadchodzącym przyjściu czarnego księcia, jak i o zbliżających się kolejnych dniach dobrej passy. Albo może jakaś czarownica się łajdaczy? – Fidelis zapytał bezsłownie – Nie to niemożliwe…

Żadnej stośnicy nie widziano od co najmniej trzystu lat. A tym bardziej tu na Lubelszczyźnie. Gdzie też dygnitarze światła - czyli w przeważającej mierzę przodkowie rodziny Cordynów. Przed wiekami sukcesywnie przeprowadzili czystki w szeregach służebnic szatana. Mawiało się, że zaprzysiężeni oblaci, z dziada pradziada pałali niesamowicie płonną wiarą, która zresztą im w tym pomogła i przez którą zyskali ponadczasową renomę. Ludzi godnych polecenia nawet najbardziej korporalnego sprawunku.

Najmłodsza i zarazem jedyna latorośl tego znamienitego rodu – Fidelis stwierdził, że z braku laku dobry kit, czyli mówiąc krótko: Gdy zabrakło prawdziwych czarownic - zmuszony został nostryfikować wyuczone maleficia. Ostatecznie podążył za duchem czasów i zmodernizował rodzinny fechtunek. W deseń czegoś bardziej przystępnego dla dzisiejszego mieszczaństwa, które wręcz lubowało się w plebejskiej ezoteryce.

Aktualnie zbliżało się święto zmarłych przez co żywi jakby się wściekli i każdy życzył sobie seansu z dawno pożegnanym już członkiem rodziny. Dosłownie jak na złość. Nagle jakby wszyscy na raz przypomnieli sobie o trapiących ich rodzinnych niesnaskach. Chociaż byli też tacy wariaci, którzy pragnęli dowiedzieć się, czy przypadkiem nieboszczyk nie zakopał gdzieś jakiegoś majątku lub jeszcze lepiej nie zostawił gdzieś po sobie jakiegoś pękatego rachunku bankowego o którym szczęśliwie zapomniał.

Z racji tego, że matką Fidelisa była najprawdziwsza cyganka, która odjechała wraz ze swym taborem, zostawiając go na wychowanie ojcu - on sam zaś odziedziczył i dysponował mocami medium. Także zapewnienie klienteli dostępu do świata astralnego nie stanowiło dlań większego wysiłku. Choć jemu samemu marzyły się bardziej chwalebne czyny. Jako trzydziestocztero latek był dopiero na początku swojej kariery i już uważał, że niezaprzeczalnie się marnuje. Ale dbałość o żywot doczesny dotyczyła go w takiej samej mierze, jak i nas wszystkich. A do tego potrzebował pieniędzy.

Kiedyś to było zło, teraz to ni ma zła – bąkną pod nosem Fidelis i zażywnymi ruchami począł zaciągać żaluzję w oknach. W gabinecie zapanował kojący zmysły półmrok, był sam i wreszcie zrobiło się komfortowo.

Odwrócił się na pięcie od okna i dwoma nazbyt nonszalanckimi mlaśnięciami podeszw o parkiet stanął przy swoim biurku. Bezwładnie opadł na masywny skórzany fotel dla pryncypała, aż tapicerka jeździska syknęła. Rozparł się wygodnie i podwiną rękawy noszonej białej koszuli. Ceremonialnie ściągną krawat i rzucił go w głąb pomieszczenia, odpiął ostatni guzik kołnierzyka. Wtulił się plecami w mięciutkie oparcie i wtedy dosadnie poczuł, że jest wykończony. Od jakiegoś czasu miewał wrażenie, że więcej rozmawia z samymi nieboszczykami aniżeli z tymi co jeszcze dychają. Mimo ogromnego popytu na oferowane zbawienie - nie należało przesadzać. Dlatego Fidelis nazajutrz dokładnie w sobotę - postanowił wziąć sobie wolne i odwołał wszelkie wizyty pod groźbą klątwy. Nie lubił nadwyrężać daru, który i tak z niewyjaśnionych przyczyn otrzymał. Mógłby przeto za bardzo odlecieć. Wystrzelać się z mocy i nie obronić, gdyby naszła go taka potrzeba, albo niecelnie zbadać czyjąś aurę i tracąc czujność, narazić się na działanie siły nieczystej.

Wygospodarował sobie zatem chwileńkę wyłącznie na odpoczynek, zaledwie półtorej dnia, aby się zrelaksować i zregenerować. A przede wszystkim porządnie wyspać. Choć gdy siedział wtedy sam przy swoim biurku to odnosił nieodparte wrażenie, że nawet lico pradziada Gniewomira, zerkało nań jakoś tak dziwnie. Z dobrze znanego mu przecież portretu nad kominkiem. Nestor rodu jakby wprost nie mógł się nadziwić cóż też jego pra wnuk za chwilę zamierzał uczynić.

Fidelis przechylił się w bok i znikną połowicznie za biurkiem. Sięgną do wysokiej szafki na akta przy podłodze. Wysuną szufladę do końca i wydobył z niej trójczłonowy dewar, który rozmiarowo przypominał termos. Delikatnie ustawił go na blacie przy zgaszonym ekranie laptopa, pośród słupków sążnistych woluminów oraz sterty odręcznych notek, które zdążyły pożółknąć jak papirus.

Środkowa część pojemnika była szklana i tliła się lazurowym płynem. Było w niej dokładnie widać zanurzoną we wnętrzu ropuchę Zufu. Płaz zrezygnowanie opuścił kończyny i rozcapierzył płetwy, przez co zdawał się lewitować. Ważne, że żył, gdyż sporadycznie mrugał żółtymi gadzimi ślipiami z seledynowym słupkiem. Fidelis przysiągłby, że ropuch nastroszył się na niego, jakby wiedział cóż też zaraz się wydarzy. Niezaprzeczanie było coś hipnotyzującego i zarazem zadziwiającego w tych wielkich ślepiach.

Detektyw, wysuną następną szufladę. Tym razem wyciągną małą metalową rurkę, której jeden koniec był cieńszy i zaostrzony. Położył ją obok dewaru, na blacie.

Żółte jak topaz ślepia drgnęły niby na sekundę, ale ropucha wierzgnęła nieomalże od razu z taką siłą, że zachybotało owalnym pojemnikiem. Ewidentnie, na swój płazi sposób, zdawała sobie sprawę z tego co się dzieje. Wypadało chyba zatem rozpocząć interrogacje.

- Ha! Wpadłeś! Ależ jesteś brzydki ropuch. Chociaż może i nie. Widywałem niestety owiele gorsze raszple. Ekhm… Nie patrz tak na mnie gadzino. Nie ja cię w to wpakowałem. Słowo pokornego sługi Pańskiego. To Andara sprawiła, że nasze drogi się zeszły, to do niej należało by mieć pretensje. Fidelis nie był do końca pewny komu tak naprawdę się tłumaczy.

Choć najszczerszą prawdą było, że Andara czyli jego regularna dostarczycielka składników alchemicznych (i wszelkich innych); akuratnie zawaliła po grubej linii przez co otrzymana odeń paczuszka (a opłacona z góry), w tym tygodniu niestety nie zawierała specyfików potrzebnych mu do tego, aby pomyślnie umilić sobie weekend. Kiedy narobił jej rabanu i zgłosił zażalenie, w ramach zadość uczynienia jako wieloletni klient otrzymał Zufu.

Podobno płaz ten uchodził za rarytas, przez co był też niebotycznie drogi. Widocznie ktoś tutaj próbował mu się podlizać. Fidelisa natomiast interesował jednorazowy efekt. Prosta instrukcja zażycia bez ogródek wskazywała: że aby wydobyć z Zufu to co najlepsze, należy wbić jej zaostrzoną rurkę między oczy i szybkim zdecydowanym ruchem wyssać zawartość móżdżka. Pogryźć i połknąć. Oślizgła galaretka podobno smakowała jak ostryga. Później zapadaliśmy w głęboki kojący sen na haju, który na powrót synchronizował synapsy i oczyszczał umysł z kosmatych myśli. Czyli coś czego właśnie dygnitarz desperacko potrzebował.

Choć kiedy ponownie o tym pomyślał to stwierdził, że na trzeźwo nie da rady. Wstał od biurka i ruszył przez gabinet. Miną kominek z pilastrowanymi kolumnami, na którym stały kandelabry owite pakułami kurzu. Zerkną na ustawiony po przeciwnej stronie olbrzymi regał pełen starych ksiąg i przeróżnych bibelotów, ta wypełniona po brzegi kolumbryna wręcz zdawała się podtrzymywać sufit.

Fidelis dotarł pod laminowaną szafkę z intarsjowaną rozetą na drzwiczkach, która służyła mu za barek. Wewnątrz czekała już na niego srebrna taca z karafką pełną bursztynowego płynu. Pochwycił orżniętą w romb butelkę i odkorkował „Łzy Cyganki”; księżycówkę darowaną mu przez Rozalie, przewodniczącą koła różańcowego. Nalał sączystą miarkę do tumblera. Dla kurażu upił kilka szybkich łyków. Sykną z ulgą i dolał trunku ponownie. Odsapną zapiekłym gardłem oraz wyczekiwał przyjścia przyjemnego mrowienia w głowie, które miało mu dodać nieco animuszu.

Wtem, za plecami Fidelisa otworzyły się drzwi. W progu stanął nie kto inny jak Dagmara. Zaufana konsjerżka włości dygnitarza światła. Było nią hoże dziewczę o pociągłej twarzy. Oczętach szkliwionych jak obsydianowe korale i czystej alabastrowej karnacji. Konsjerżka zastygła kurczowo ściskając klamkę i przez moment lustrowała Fidelisa przenikliwym wzrokiem. Jej długie krucze włosy opadały kaskadowo na ramiona, połyskując niczym bławatne sukno. Tamtego dnia nosiła zwiewną czarną sukienkę w morenowe kwiaty, sprytnie zwężoną w pasie tak aby uwypuklić jej wdzięki, lecz powściągliwie uciętą przy samych kostkach.

Powabną twarzyczkę dziewczęcia zohydził pretensjonalny grymas. Fidelis skonstatował, że musiał kompletnie zatracić poczucie upływu czasu i nie zauważył, że wybiła siedemnasta, czyli koniec regulowanego dnia pracy na przyjmowanie zwaśnionych klientów. Dwudziestotrzy latka nie zamierzała zalegać w biurze ani minuty dłużej, tym bardziej że był przecież piątek wieczór.

 

-Fidelis! Co tu się dzieje? Znowu gadasz sam do siebie? – filuternie rzekła Daga – Ale nie ważne, bo jutro załatwiłam ci wolne. Wszystkich umówionych obdzwoniłam i odwołałam spotkania. Tak jak przykazałeś, tych co nie rozumieli zastraszyłam liszajem. Nic tylko się byczyć. – zaśmiała się – Wszystko w porządku?

 

- Mówiłem ci tyle razy, że nigdy nie gadam sam do siebie. Duchy przodków zawsze są ze mną. – uśmiechną się – Obrotna z ciebie dziewczyna. Jak zwykle dzięki za wszystko i proszę cię dobrze zamknij za sobą drzwi. Ja dzisiaj kołuję i przysięgam, że nie wyściubię nosa aż do niedzieli. Zdrówko! – uniósł szklankę i upił łyka – Postaraj się nie pokąsać nikogo przez weekend Sukubusie. Nie dokładaj nam roboty. Sama też uważaj na szemranych typków i żeby diabeł nie zapędził cię w kozi róg. Sprawdziłem ostatnio twoją historie w przeglądarce na kompie, chciałaś zrobić wyciąg z mandragory i posadzić to diabelstwo?

 

- Może… A jeśli nawet to co? – obruszyła się Daga – Spalisz mnie za to na stosie? Daj spokój, trzeba przecież sobie jakoś radzić. Sam przecież mówiłeś mi, że w miłości to jak na wojnie, co nie? Zaśmiała się zadziornie, a w sumie to bardziej zarechotała. Kiedy skończyła, wzrok miała tak sprzeniewierzony jakby sam diabeł nie mógł jej niczego zakazać.

 

- Ajś… Dziewczyno. Nie ma co się pieklić i myśleć tak nagminnie o tym stosie. – jowialnie rzekł Fidelis - Pragniesz odrobiny ciepła? Może wystarczy komuś o tym powiedzieć? I kto wie co nastąpi potem? Tymczasem zapewniam, że każdy ostatecznie dostanie to co jest mu zapisane. A jakikolwiek pośpiech jest zbyteczny.

Co zaś tyczy się samego palenia czarownic. Nie było to takie łatwe, jak może się wydawać, gdyż oczyszczający dusze ogień zawsze poprzedzały ekscesywne badania i gruntowne przesłuchanie. Należało bowiem stwierdzić: jak głęboko czart się w niewieście zakorzenił i przede wszystkim, którędy wtargną do jej łona. Inkwizytorów najbardziej interesowało, jak i czym sam zły splugawioną duszyczkę popieścił. Podejrzaną o gusła potrafiono maglować tygodniami, toteż rzadko która nałożnica szatana przeżywała. Choć z drugiej strony, niewiele przypadków zwiastowało jakąkolwiek poprawę A inkwizycja bez dowodów przecież nikogo by nie więziła, prawda?

Na stos Sukubusie trzeba było sobie zasłużyć. Poprzez spowiedź wszystkich grzechów, a zwłaszcza wyszególniając momenty spółkowania z diabłem. Aby następnie się tego wszystkiego wyrzec i błagać o przebaczenie. Głosząc niepokalaną miłość do Pana. Później należało jeszcze do tego upragnionego stosu doczłapać.

 

- Doprawdy? Aż szkoda, że dzisiaj nie mam na to czasu. – Dagmara pokraśniała i złożyła ręce na piersi – Ja się nie boje, bo czytałam, że wysoko urodzonych panien taki ogień się nie ima. Królewny i szlachcianki są bezpiecznie. Czyż nie mam racji? Proszę cię no powiedz to.

 

- O proszę bardzo. Mości Pani będzie mi łaskaw wybaczyć. Zapomniałem, że mam do czynienia z księżniczką – Fidelis zaśmiał się - Choć odnoszę wrażenie, że tytuł szlachecki coraz mniej oznacza w dzisiejszych czasach. Teraz, gdzie nie spojrzeć to same królewny i szlachcianki, zaś wszystkie epatują rozwiązłą konduitą.

Zresztą zawsze myślałem, że wysoko urodzone panny mają całe tabory absztyfikantów? Bo same z siebie są powabne i nie muszą używać sztuczek rodem sprzed dwustu lat, ażeby naroić sobie amantów. Kogo ty próbujesz poderwać? Jakiegoś Maharadżę? Nie możesz tak jak wszystkie inne? Zaaplikować jakiś kusy filtr na insta? Albo może zacznij od samego lubczyku? Rozumiem, że interesuje cię tylko wegańskie czarostwo?

 

- A to ci dobre, musze sobie gdzieś to zapisać. Fidelis zrozum, że na insta gra toczy się o najwyższą stawkę. Muszę być przygotowana dosłownie na wszystko. Co ja zrobię, jeśli spotkam jakiegoś milionera? Albo znanego aktora? Nie zamierzam zasypiać gruszek w popiele. Cwane dziewczyny na wydaniu, oprócz pudrowania noska i dbania o swój wygląd. Stale wypatrują darów od losu które niechybnie je czekają. Pogroziła mu palcem na doprawienie argumentu.

 

- A no tak, przecież, zapomniałem. Ciebie musi porwać jakiś książę z bajki. Zwykły nadwiślański chłopak się już nie liczy? Boże ty patrzysz i nie grzmisz.

 

- Kto wie? Może i by się liczył, gdyby większość nie była nudna jak flaki z olejem. Aż ogania mnie przy nich niespodziewana suchota. Wogle pałętają się po ulicach jak francuskie pieski. Chyba zniewieścieli i tylko piłują te swoje auta. A jacy wypiętrzeni i zadufani w sobie. Teraz to każdy przechadza się z krokodylem na piersi. Zapominają tylko o czymś takim jak klasa. Wręcz obarczają kobietę tą swoją majętnością, a przecież nie w tym rzecz. Jeśli już wydają pieniądze na wspólnie spędzony czas, to tylko tak żeby kobieta mogła widzieć rosnący dług, który powoli jej się zbiera a który może spłacić tylko w łóżku.

 

- Zatrważające. To jest po prostu nie do uwierzenia. Skąd ty bierzesz te głupoty co je pleciesz? Fidelis wiedział, że z podobną indoktrynacją nie wygra, ani nawet nie zamierzał się mierzyć.

- A z takich tam. Zendaja Hraśko, taka blogerka. Słyszałeś może o niej? walczy o prawa szkaradnych kobiet do bogatych mężczyzn? – Daga zapytała z lekka nadzieją w głosie, ale Fidelis skrzywił tylko usta i uniósł brwi. Po czym obydwoje zanieśli się donośnym śmiechem.

 

Kruczo włosa dziewczyna cofnęła się do obskurnej recepcji, w której oprócz przysadzistego biurka stały trzy drewniane krzesła i jedna trzyosobowa ława. Porwała ze stojącego wieszaka soboli kożuch z podszerstkiem. Po chwili, jej twarz tonęła już w futrze obszywającym kołnierz. Jesionka miała również rosochate mankiety i poły na całej długości.

- No to pa! Miłego weekendu! – rzekła Daga tubalnym głosem. Zatrzepotała brwiami i wyszła. Fidelis machną jej na pożegnanie i jeszcze przez moment słyszał stąpanie ciężkich glanów po schodach prowadzących do sieni. Dopiero teraz poczuł pozostawiony efemeryczny zapach jej perfum. W słodkiej mieszance zdecydowanie przeważał kwiecisty ocean lukrecji, przez co upajały niczym zatęchłe powietrze na stryszku.

 

Fidelis zapoznał Dagmarę dwa lata temu. Kiedy pojawiła się po raz pierwszy u niego na rozmowie kwalifikacyjnej. Wciąż bardzo dobrze pamiętał jak wprost nie mógł nadziwić się jej enigmatyczną aurą i alabastrową karnacją rzymskiej figury. Dopiero później odkrył, że to puder. Lubił o niej myśleć jak o małym zgrabnym chodzącym pudełeczku, w które upakowano nieprzebyte pokłady estymy. Taka jego mikro Etna, wiecznie nabuzowana i wiecznie gotowa, żeby wybuchnąć. Oczywiście ich relacją była czysto zawodowa oraz wszystko podpowiadało mu, że najlepiej będzie, jeśli tak właśnie pozostanie. Lecz siłą gwoli zdążyli się już trochę poznać. Fidelis wiedział, że pod tą twardą skorupą kryje się delikatna i wrażliwa dziewczyna, dlatego nie mógł dłużej patrzeć jak niepotrzebnie się morduje oraz ileż ma kłopotów z powodu łaknienia mezaliansu podszytego miłością.

Dagmara dojeżdżała do pracy z małej miejscowości (żeby nie powiedzieć pipidówy) gdzie przyjęło się, że samotna dziewczyna (a zwłaszcza taka w jej wieku), była wręcz rażąco niezamężna i brylowała jako stara panna. Sąsiedzi wytykali ją palcami. Padła ofiarą wioskowego ostracyzmu. No i głupio wyszło, bo przecież nie brakowało jej niczego. Bynajmniej w kwestii urody i krągłości. Nie jeden z pewnością chciałby móc sobie taką mała gotkę przytulić.

Świetnie wywiązywała się jako konsjerżka. Fidelis twierdził, że to z powodu bycia urodzoną wredotą. Czasami wręcz odnosił wrażenie, że lubowała się w dyskursach. Małe jest wredne, a ona nom omen dobrze wiedziała, jak porządnie stanąć okoniem i właśnie kogoś takiego dygnitarz potrzebował do użerania się z klientelą. Praca na recepcji była dość wymagająca, ludzie zaś potrafili być okropni, a już zwłaszcza ci którzy zostali opętani lub otumanieni w inny sposób. Zaskakująco ta młoda harda dziewczyna dawała sobie ze wszystkim radę sama. Do pewnego stopnia oczywiście.

Detektyw powadzony swą dociekliwą naturą zanurzył się w przemyśleniach, lecz uświadomienie sobie o tym, że nareszcie był sam – dosłownie jakby uderzyło go w potylicę. Spożywany trunek zaczynał działać – wypędzając zeń wszelkie nagromadzone smutki i głębsze rozterki.

Na powrót jego celem było uwalenie się do imentu. Spełzł wzrokiem na blat biurka i zaskoczony wybałuszył oczy. Ropuch, pląsając w dewarze, jakoś zdołał się obrócić i spoglądał teraz żółtymi gadzimi ślepiskami wprost na niego. Przypuszczalnie zwidział też cała ich rozmowę.

Dziwne. Fidelis zazwyczaj bez problemu wyczuwał, kiedy coś lub ktoś - natarczywie mu się przygląda, a Zufu w jakiś sposób zagłuszało tę umiejętność. Nie było to w żadnym wypadku normalne, więc lekko zaniepokojony stwierdził, że czym prędzej należy dopełnić czynu i odpłynąć świadomością w siną dal. Zanim ropuch jeszcze nauczy się mówić i będzie wołał jeść.

Po cichu żywił także głęboką nadzieję, że Zufu nie okaże się przeinaczoną przez Andarę zmorą, która po otwarciu pojemnika, powróci do swojej prawdziwej postaci i od razu zechce kogoś zaciukać. Choć wydawało mu się to raczej mało prawdopodobne. Nikt przecież nie był by na tyle głupi, żeby zadrzeć z dygnitarzem światła, a i nie pokłócił się z tą jędzą gorzej niż zazwyczaj.

Wypadało by zatem zabrać się za nieuniknione. Fidelis opieszale kierował się na powrót do biurka. Ropuch nie spuszczał żeń wzroku. Musiał domyślać się, że właśnie nadchodzi koniec. Ciemiężyciel wyglądał dlań niczym tytan, który wyrastał nad nim w rozchełstanej koszuli, gotowy, aby go pożreć.

Kiedy był już całkiem blisko. Jakaś doszczętnie chora i zepsuta cześć świadomości Fidelisa, zesłała na niego wizję i przez moment poczuł się jak pracownik miesiąca w prosektorium. Detektyw zadumał się nawet nad dokładnym smakiem móżdżku ropucha.

Wtem niespodziewanie na recepcji zaświdrował krótki dźwięk domofonu. Fidelis opyszale zignorował go i kroczył dalej, wymachując na boki szklanką. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Już prawie zasiadł na miejscu pryncypała, kiedy ktoś zadzwonił ponownie, tym razem kilkoma natarczywymi seriami.

Ależ tupet! Kogoż to diabli niosą! – zaperzył się – A ty? Jak ty to robisz ropuch? Masz tam na górze jakieś układy? Nawet nie myśl, że ci się to uda. Fidelis poczerwieniał na policzkach.

Wyciągną z kieszeni komórkę i kciukiem odszukał aplikację domofonu, chciał sprawdzić kamerę przy drzwiach na dole. Poprzysiągł sobie, że jeśli natręt nie będzie zna hasła, (które obowiązywało po godzinach i wyłącznie dla ekskluzywnych klientów), to literalnie pośle tego kogoś do wszystkich diabłów. Ściągnie plagi na jego dom i wszystkie krowy mu padną, jeśli trzeba będzie. Zamierzał utopić tego śmiałego człeka w oceanie gniewu. Za popełniony może całkiem nieumyślnie głupi występek, lecz już taki pech. Niechaj gawiedź boi się i szanuje dygnitarza. W przeciwnym razie - prawdziwe skaranie Boskie z tymi ludźmi.

Czarny ekran poładował się chwilę i w końcu zaskoczył. Początkowo obraz był niewyraźny, coś przysłaniało wizjer. Ktoś na dole trzymał rękę albo twarz bardzo blisko kamery.

Po chwili usilnego wpatrywania się Fidelis w końcu dostrzegł czoło z wdowim szpicem i niemalże od razu wyłoniły się także ponętne ciemne oczy. Dygnitarz poczuł bijące odeń ciepło. Pomyślał sobie nawet, że to właśnie dla takich ocząt - perscy czarnoksiężnicy zdzierali płaty skóry z pleców nieszczęśników i dziergali na nich słowa, które po cichu szeptały im demony. Aby później wyprawione pergaminy pokazać swojej Pani. Przypuszczał, iż tak grzesznego wzroku nie szło zadowolić byle czym i owa konstatacja zaniepokoiła go.

Detektyw zastygł wlepiając wzrok w trzymaną komórkę. Na ekraniku wiła się teraz dorodna Diwa w pełni uwodzicielskiego majestatu.

Nie jest dobrze - zauważył Fidelis. Kusicielka zrobiona była na zicher i nie zamierzała brać jeńców. Miała co tylko chcesz: nabrzmiałe czerwone usta; cienie na policzkach uwydatniające kości jarzmowe; wyprofilowany kontur twarzy; tlenione blond włosy krótko ścięte przy samych ramionach. Brakowało jej tylko pieprzyka w stylu najpiękniejszej samobójczyni w historii ludzkości. Choć bez żartów. Była przygotowana na coś poważnego i uzbrojona w seksapil atakowała. Owszem Fidelis też dysponował bronią, kiedy szedł w zacięty bój ze złym. Mógł nią być przykładowo: rodowy kordelas ze srebrnym jelcem wysadzanym szafirami; kropidło Colt Pyton o cztero i ćwierć calowej lufie, krucyfiks wraz z wodą święconą oraz inkantacje Maleficium dygnitarzy. Ale coś musiało być zgoła mocno nie na miejscu - skoro kusicielka (której nie potrafił sobie przywołać nawet z najdalszych odmętów pamięci) wytoczyła przeciwko biednemu detektywowi najcięższe kanonady i wyglądała jakby szykowała się na stoczenie prawdziwej batalii. Jakikolwiek był powód dziwnego najścia, wyglądało na to, że sprawa nie może poczekać. Jednakże nie należało łamać ustalonego konwenansu. A już zwłaszcza dla paru czczych westchnień. Może i była piękna, przeto nie ona jedyna. Nie zamierzał przyjmować kobiety, jeśli nie usłyszy od niej hasła, a znając życie to tak właśnie byłoby najlepiej.

Nie wiadomo skąd poczuł niespodziewany przypływ energii i zarazem dryg do pracy, Fidelis pomyślał, że może właśnie dla takiej chwili człowiek zostaje detektywem. Nieważne, pewnie przysłał ją ktoś wtajemniczony i poinstruował co należy mówić. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w kobietę.

Niesamowite, determinację można było dosłownie wyczytać z jej ruchów. Choć dama na ekranie powoli zaczynała krzywić usta. Czy zatem pozostawiono mu jakikolwiek wybór? Domofon wybrzmiał ponownie. Dosyć tego. Tak czy siak, pewnie nie odczepi się od tych drzwi. Fidelis odblokował mikrofon, przybliżył komórkę do twarzy, po czym spokojnym a wręcz grobowym głosem rzekł:

- Witaj przybyszu… Nie zapominaj, że świat to mroczne miejsce.

- Kto obroni świat przed ciemnością?

- My to zrobimy… Proszę dać mi chwilę, zaraz do Pani zejdę.

 

Dźgną palcem ekran wyciszając mikrofon. Tak jak przypuszczał podała hasło bezbłędnie. W dodatku niemalże od razu bez krzty zawahania. Czego innego zresztą można się było spodziewać? Fidelis kwintesentnie przeklną.

Nie pozostało mu zatem nic innego jak wpuścić kobietę i usłużyć jej męskim ramieniem, aby ślicznotka nie przepadła gdzieś we mrokach nadchodzącej nocy. Wymieszanie alkoholu z libido nie stanowiło zaś najlepszego predykamentu dla czekającej go rozmowy, ale z tym mógł już niewiele zrobić. Dlatego należało powściągnąć całą zimną krew, która mu jeszcze pozostała i tak właśnie przyjąć ową Damę, bez wydziwiania i białorycerzenia.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • słone paluszki dwa lata temu
    Autora nie warto czytać, bo nie odpowiada na komentarze i ogranicza się jedynie do 1 części.
  • RzezbiacyWeMgle dwa lata temu
    popieram

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania