Pamiętnik morderczyni

Rok 2050, Czas Słońca, dzień 21

Zamek De Fleur Blanche

 

Nienawidzę magii!

Tej zdradzieckiej tajemniczej siły niedostrzegalnej dla osób pozbawionych jej cząstki w swojej duszy. Energii pozwalającej władającej nią istocie bez wysiłku minąć uzbrojoną straż, wyłamać potężne wrota sali balowej i obezwładnić każdego, wedle własnego widzimisię.

Wciąż mam przed oczami jej postać.

Ledwo dostrzegalny zarys kobiecej sylwetki, stąpający po kamiennych schodach lekko, jak gdyby zamiast zimnych i twardych stopni, miała pod stopami puszyste obłoki. Pamiętam, że kroczyła skąpana w setkach cieniutkich promieni. Każdy jej krok był pełen dumy, wyniosły, przesycony świadomością własnej potęgi. Potęgi, o której ja mogłam jedynie pomarzyć. Potęgi, której nie był w stanie wtedy dorównać nikt spośród zgromadzonych na sali osób. Nawet mój ojciec. Sam baron Henry Peter II De Fleur Blanche. Rycerz Jego Królewskiej mości. Pogromca smoków. Jeden z najpotężniejszych i najbogatszych ludzi w królestwie Winecrown. Nawet na jego ogorzałej twarzy, otoczonej starannie przystrzyżonym zarostem, zagościł cień strachu. Czoło ozdobione złotą obręczą zrosiły kropelki potu, niszcząc tym samym wizerunek nieustraszonego człowieka.

Idealny obraz wojownika, intryganta, podwójnego agenta i polityka, który od zawsze gościł w mojej głowie.

Zniszczony przez obecność jednej z kapłanek królowej elfów. Gardziłam magią, duchami i wszelkimi dziwnymi zjawiskami. Nie ufałam niczemu, czego nie mogłam zarżnąć ostrzem mojego miecza.

Oślepiający blask w ułamku sekundy wypełnił ogromne pomieszczenie. Dotychczasowy gwar umilkł, a kolorowy tłum zupełnie utonął w tej dziwnej, przerażającej poświacie. Irytujący świst i trel tysiąca ptaków wwiercał się w uszy. Czułam, jak ziemia drży pod moimi stopami. Sama obecność kapłanki paraliżowała. Nie mogłam się ruszyć, podobnie jak cała reszta. Zimny pot oblał moje czoło, a żołądek ścisnął się w ciasny supeł. Poczułam mdłości.

Niech szlag trafi elfy i ich kapłanki. Wysłanniczki chędożonej, rzekomo nieśmiertelnej królowej, przez której absurdalne pomysły całe moje dotychczasowe życie przypominało jeden wielki trening.

Mimo wszystko, lata mozolnych ćwiczeń na coś się przydały. Zamknęłam oczy i uspokoiłam oddech. Gdy tylko odzyskałam władzę nad swoim ciałem, zwróciłam twarz w kierunku ojca, szukając wsparcia i pocieszenia. Zamiast tego znalazłam ściągnięte brwi i chłód bijący z jego oblicza.

– Ruszaj – Wyczytałam z ruchu jego warg. Zrozumiałam wtedy, że nadszedł czas.

Spojrzałam na matkę, skuloną za plecami męża. Jej elegancka, granatowa suknia tylko podkreślała jej blade, przerażone lico. Nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś ich zobaczę, dlatego postarałam się, aby moje ostatnie spojrzenie wyrażało tak wiele miłości, jak to tylko było możliwe. Zwłaszcza gdy patrzyłam na ojca. Był moim dowódcą i wzorem. Skinęłam im głową z szacunkiem i zerwałam się z miejsca.

Najszybciej jak potrafiłam, pokonałam dystans dzielący mnie od starszej siostry, która siedziała pod jedną ze ścian, zaciskając dłonie na fałdach zielonej sukni, wykończonej złotą nicią. Gdy znalazłam się obok niej, mamrotała coś bez ładu i składu i tępym wzrokiem wpatrywała w jaśniejącą postać, zajmującą miejsce na środku sali. Być może powinnam wtedy pogładzić jej ramię i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Niestety nigdy nie byłam zbyt dobra w pocieszaniu. Dlatego, zamiast wymyślać słowa otuchy, utkwiłam wzrok w siedzącym obok niej krasnoludzie, którego krótkie nóżki zabawnie zwisały nad podłogą. Gładził szeroką dłonią rudą brodę zaplecioną w gruby warkocz i mruczał w swoim języku.

– Dori, ruszamy. Plan "ucieczka", czas "natychmiast", miejsce zbiórki " w pizdu od tej błyszczącej lafiryndy" – rzuciłam, obserwując, jak Dori kiwa głową i zsuwa się z krzesła. Jak gdyby nigdy nic przerzuca sobie przez ramię zupełnie zaskoczoną dziewczynę.

– Gotowy – odparł i potrząsnął ramieniem, na którym zwisała moja święcie oburzona siostra.

– Halo! Halo! Co się dzieje? Dori? Co to ma znaczyć! – piszczała Elajza, ale zarówno ja, jak i krasnolud puściliśmy jej pretensje mimo uszu. To nie był dobry czas na szczegółowe objaśnianie planu. To był czas na jego bezbłędne wykonanie.

– Za mną! – dodałam i pobiegłam przed siebie, co jakiś czas zerkając czy aby na pewno mam ich za plecami.

Wiedziałam którym przejściem dla służby wybiec z sali. Wiedziałam, za którą kotarą kryje się ukryte przejście i którą cegłę należy nacisnąć. Gdzie czekają na nas gotowe do drogi torby podróżne i którym tunelem najszybciej dotrzemy na zewnątrz, by potem wzdłuż murów zamku pomknąć do stajni i w kilka chwil osiodłać konie.

– Lili, a co z mamą i tatą? Musimy wracać! Trzeba im pomóc! Wiesz, dokąd idziemy? A jak się zgubimy? Tu jest ciemno i wilgotno i śmierdzi...

Drżący głos siostry jeżył mi włoski na karku i wbijał ostre szpilki w moje serce. Przystanęłam i spojrzałam w jej błyszczące od łez, zielone oczy.

– Eli – zaczęłam, siląc się na spokojny głos. Musiałam być twarda i opanowana. Nawet jeśli to ona była tą starszą siostrą. – Kapłanka przybyła po ciebie. Królowa musiała się zorientować, że rodzice ją oszukali – westchnęłam. – Musimy wywieźć cię z kraju jak najszybciej. Ojciec wszystko mi wytłumaczył. Poradzi sobie – dodałam z wymuszonym uśmiechem. Tak naprawdę nie wiedziałam nawet, czy nasi rodzice wciąż żyją. W końcu odwróciłam się na pięcie i ruszyłam przed siebie, skręcając w boczną odnogę korytarza.

– I jak na razie idziemy do stajni – kontynuowałam. – Nie bój się, znam ten zamek jak własną kieszeń.

Nie minęłam się z prawdą. Istotnie, znałam naszą posiadłość bardzo dobrze. Oszczędziłam Elajzie jedynie nieistotnych szczegółów. Nie musiała przecież wiedzieć, że miałam zaledwie siedem lat, gdy ojciec po raz pierwszy zamknął mnie samą w podziemiach. Za pierwszym razem odnalezienie przejścia zajęło mi kilka godzin, bo co rusz upadałam, potykając się o wystające kamienie albo siadałam na brudnej ziemi, kuliłam nogi i płakałam przerażona. Innym razem nie zauważyłam aktywnej pułapki i nieomal wpadłam w dół naszpikowany metalowymi kolcami. Za każdym razem wracałam posiniaczona i z głową pełną przerażających wizji, które powracały pod postacią nocnych koszmarów.

Matka nie była wtajemniczona w nasze treningi, podobnie jak moja siostra. Ojciec miał zawsze dla nich jakąś wymówkę. Raz byliśmy na polowaniu a innym razem na ćwiczeniach taktycznych w terenie. Gdy po trzech latach takiego "zwiedzania" w końcu poznałam na pamięć każdy tunel i każdą pułapkę, ojciec nagrodził mnie moim pierwszym prawdziwym mieczem oraz wiedzą, że tak naprawdę nigdy nie byłam sama. W moim cieniu zawsze kroczył któryś z jego zaufanych sług, gotowy interweniować, gdyby zaszła taka konieczność. Podobno, gdybym od początku o tym wiedziała, świadomość obecności drugiej osoby mogłaby uśpić moją czujność i osłabić wolę walki. Miało to sporo sensu, ale co się najadłam strachu, to moje.

– Kutwa jego nać! – zaklęłam, w ostatniej chwili zmieniając poszczególne słowa tak, by zanadto nie przesadzić z ostrością wypowiedzi w towarzystwie mojej wyjątkowo przeczulonej na maniery, siostry.

– Lili! Dama nie powinna tak bluzgać – skarciła mnie oburzona Elajza i zgromiła wzrokiem, wciąż zwisając z ramienia Doriego.

Tupnęłam nogą i wskazałam obiema rękoma na budynek stajni.

– Powinna tu na nas czekać zgraja najemników, widzisz tu kogoś? Bo ja nie!

– Może musimy na nich poczekać? – zapytała.

– Nie mamy czasu na nich czekać, Eli. To nie im wisi nad głową groźba królowej elfów. Musimy ruszać sami, najwyżej nas dogonią.

– Zgadzam się z Lilianą, z elfami, tfu! – przerwał Dori i splunął pod nogi. – To nigdy nic nie wiadomo. Lepiej wiać, jak trza.

Pokiwałam głową i weszłam do stajni. Byłam wściekła, ale mimo to sprawnie osiodłałam wielkiego czarnego konia o masywnej sylwetce i bujnej grzywie. Poklepałam ukochane zwierzę po pysku i odstąpiłam od niego, żeby osiodłać kuca dla krasnoluda. I w końcu siwą smukłą klacz dla Eli.

– No, gotowe – mruknęłam i wspięłam się na grzbiet Lierre. Widziałam oczami wyobraźni niezadowoloną minę Elajzy, którą robiła za każdym razem, gdy widziała, jak siadam na koniu okrakiem. Zupełnie jak mężczyzna. Umościłam się w siodle.

– Dokąd właściwie jedziemy? – zawołała Eli, gdy w końcu wszyscy byliśmy na grzbiecie swoich wierzchowców i mogliśmy opuścić mury rodowej posiadłości.

– Na początek do naszej ciotki, Valerie.

– Przecież Księstwo Pustyni jest okropnie daleko! – zaprotestowała Eli.

– No właśnie – zgodziłam się z nią. – Dlatego tym bardziej nie możemy teraz na nikogo czekać – dodałam i ruszyłam kłusem przez główną bramę, która podobnie jak wrota do sali balowej, została wyważona, a jej roztrzaskane fragmenty walały się na ziemi. Dostrzegłam leżących na ziemi strażników. Czułam w powietrzu zapach krwi.

Zerknęłam przez ramię na zamek, a potem na siostrę, która chyba dla pocieszenia przywołała niewielki płomyczek i co jakiś czas zerkała, jak tańczy wesoło na łbie jej klaczy. Najwyraźniej wcale nie parzył zwierzęcia.

Zaklęłam w myślach. Gdyby nie to tajemnicze coś, które krążyło w żyłach Elajzy i pozwalało kontrolować jeden z żywiołów, żyłybyśmy spokojnie u boku naszych rodziców. Wyszły za mąż i kontynuowały rodzinne tradycje. Moje życie mogłoby teraz wyglądać zupełnie inaczej. Bez konieczności ucieczki i lęku o kolejne dni, o los barona i jego żony. O to, czy kiedykolwiek jeszcze będzie dane nam tu wrócić.

Nienawidzę magii.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania