Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Pamiętnik starego pismaka 2 - Prorok
Wieczór w mieście nuklearnym zmierzał ku końcowi, jednak nieoczekiwanie stał się jednym z najdziwniejszych w jego historii. Ulice były niemalże puste, było chłodno jak na kwiecień, jednak baczni obserwatorzy mogli zaobserwować nietypowy korowód składający się ze starego człowieka z wielkim kapeluszem na głowie oraz towarzyszącymi mu dziwacznie poubieranymi ludźmi. Stary człowiek miał na sobie szaty, niczym jakiś kapłan rodem ze starożytności, długą, siwą brodę oraz wielki kapelusz, który z całego jego ubioru najbardziej rzucał się w oczy. Przez ten kapelusz można było go pomylić z Gandalfem ze słynnej powieści „Władca Pierścieni”, jednak on niekoniecznie lubił to porównanie. Do Tolkiena nic nie miał, jednak inspirację czerpał ze staroindyjskich ksiąg Mahabharaty i Ramajany i wolał by na niego mówili Sanjaya, tak jak na bohatera pierwszego z tych poematów.
Sanjaya stwierdził, że jego obecność muszą doświadczyć wszyscy ludzie w miasteczku, więc do szyi przymocował sobie dzwoneczek. Tak na wszelki wypadek, gdyby zdarzyło się, że w mieście żyją ślepi, którzy by nie zauważyli barwnego korowodu składającego się z dziesiątek ciał wędrownej trupy.
Było to ważne dla tej grupy z uwagi na to, że większość ludzi mieszkających w miasteczku zajmowała się między innymi produkcją nowej bomby atomowej, która ma być 24 razy potężniejsza od głowicy nuklearnej użytej w Hiroszimie.
Wizyta tych cudaków w miasteczku nuklearnym miała być w domyśle Sanjayi ostrzeżeniem przed zagrożeniami dla Matki Ziemi. Stary człowiek postawił sobie za punkt honoru rozmowę z ludźmi z miasteczka, tym bardziej że gdy tylko do niego wszedł zauważył, że nikt tu się nie liczy z nikim i z niczym. Nie było tu prawie roślin, a jeżeli były to dość mocno zmutowane. To samo tyczyło się zwierząt. Gdzieniegdzie przeszedł kot z dwoma głowami, pies z rogiem na głowie czy świnia o ludzkiej twarzy. Wszystko to było najprawdopodobniej efektem eksperymentów, jakich dopuszczali się naukowcy urzędujący w mieszczącym się w mieście laboratorium i dla wrażliwych osób był to widok straszny.
Sanjaya miał jednak w zanadrzu parę niespodzianek. Na przykład larwy zmutowanych much, które trzymał w specjalnie do tego przystosowanym pojemniku. Wiele osób zarzuci starcowi hipokryzję, a niektórzy stwierdzą, że w tym szaleństwie jest metoda. W każdym razie owady do czegoś służyły wędrownej grupie i można było domniemywać, że są używane do nietypowych celów. W czym miałyby pomóc mieszkańcom nuklearnego miasteczka, starzec nie chciał zdradzić, ale oferował larwy każdemu napotkanemu, przez co niekiedy spotykały go nieprzyjemności.
W końcu dziwaków zaczepił ksiądz Piotr Grzeczny, który nie stronił od nowości. Kościół katolicki uważa wszelkie wróżbiarstwo i tego typu rzeczy za grzeszne, a Sanjaya wygląda jak stereotypowy wróżbita, więc tak na dobrą sprawę rzeczony ksiądz powinien przeżegnać się i odwrócić się na pięcie, gdy tylko zobaczył tych ludzi. Piotr Grzeczny był jednak bardzo liberalnym księdzem. Niektórzy mówili, że to wcale nie ksiądz, tylko agent jakiegoś państwa wrzucony do miasteczka nuklearnego na przeszpiegi, jednak Piotr Grzeczny upierał się, że jak najbardziej jest księdzem, a co najważniejsze objął parafię w miasteczku, aby czuwać nad zachowaniem czystości zwiastowania Słowa Bożego, nauki Kościoła, moralności i czystości chrześcijańskiej, itd.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — zawołał ksiądz do rzucającej się w oczy grupy dziwacznie poubieranych ludzi, po czym dodał: — Za chwile mamy mszę świętą. Zapraszam wszystkich do środka!
— Czyżby ta msza święta była w intencji konstruowanej tutaj bomby atomowej? A może hodowanych tu potworków ze świńskimi tułowiami i ludzkimi twarzami — odpowiedział Sanjaya, a zaraz potem krzyknął do tłumu swoich wyznawców: — Wchodzimy na zaproszenie księdza. Posłuchamy jego wystąpienia i przy okazji chwilę odpoczniemy.
Ksiądz Grzeczny przytaknął głową. Co prawda widać było jak na dłoni, że ludzie tu zgromadzeni raczej nie są wierzący, ale jak wejdą do kościoła, to przynajmniej wysłuchają słowa Bożego.
Ludzie usiedli w ławkach i czekali na kazanie. Sanjaya wiercił się jakby miał robaki w dupie. Korciło go, żeby wyjść z tego całego tłumu ludzi, wejść na ambonę i przemówić.
Najwidoczniej Pan wysłuchał jego próśb, bo nie minęło pięć minut, a ksiądz Piotr w trakcie mszy stwierdził, że musi na chwilę wyjść. Przyczyna tego stanu rzeczy była prozaiczna. Ksiądz musiał po prostu iść do toalety.
Piotr Grzeczny usiadł na tronie i liczył na to, że w końcu jelita dadzą mu spokój. Na razie tylko jeździło mu po brzuchu, ale w takiej sytuacji o wiele bardziej komfortowo jest siedzieć w toalecie niż wygłaszać kazanie na ambonie do wiernych oraz jeżeli weźmiemy pod uwagę dzisiejszy przypadek też do niewiernych. Siedząc na sraczu można było też się brandzlować, aczkolwiek ksiądz nie był teraz zbyt chętny, aby to teraz robić. Trzeba jednak przyznać, że nieraz mu się to zdarzało, jak tak siedział i rozmyślał.
Gówienko już prawie wychodziło, gdy w pewnym momencie poczuł ostry, przyszywający ból w lewym pośladku. Piotr Grzeczny skoczył jak oparzony do przodu. Za nim leciała krew oraz oczywiście cząstki stolca. Ból był nie do wytrzymania, ale nie ma się czemu dziwić. Jego przyczyną była rana kłuta. Znad muszli klozetowej wystawała długa, żylasta, brązowa i niezwykle chuda ręka, która trzymała w ręku obsrany, zakrwawiony nóż. Ręka zaczęła się wynurzać z gównianej otchłani, a zaraz za nią na powierzchni pojawiła się druga ręka. Po chwili z kibla wyłonił się cały stwór, który sprawił, że Piotr Grzeczny się wreszcie do końca wypróżnił, chociaż zapewne nie do końca chciał, aby ta czynność fizjologiczna wyglądała właśnie w taki sposób. Na głowie w miejscu, gdzie u istot żywych znajdowała się twarz, znajdowała się kamienna złowroga maska z pustymi oczodołami i szparą w miejscu ust. Maska zdawała się przedstawiać zdziwienie. Jeżeli stworzenie, które wypełzło z kanalizacji, dziwiło się otaczającym go światem to jaki szok musiało wywołać u księdza Grzecznego. Ciało potwora było dosłownie straszne. Za głową znajdował wyłącznie pełzający, niemalże przezroczysty i dość miękki tułów, wypełniony flakami. Stwór wyglądał jak wielki, zmutowany tasiemiec lub inny pasożyt, do którego łba jakimś cudem przymocowała się upiorna, wywołująca przerażenie maska. Ksiądz zbierał się do ucieczki, ale miał pecha. Monstrum było szybsze. Srebrny nóż wylądował w prawej łydce Grzecznego, po chwili w jego pośladku i plecach. Ofiara wyła z bólu, dzięki czemu jej ciało nie zostało zbezczeszczone przez stwora. Krzyki Grzecznego usłyszeli wierni, diakoni i ministranci, którzy czym prędzej pobiegli do WC udzielić kapłanowi pierwszej pomocy.
W tym czasie Sanjaya wykorzystał swoją szansę i wbiegł na ambonę wraz z dwoma pojemnikami, których jego ludzie mieli pełno. W tym momencie rozpoczął się jego monolog: — Dzisiejszym tematem będą największe tajemnice Jezusa. Krzyż z martwym ciałem. Najbardziej ulubiony symbol satanistyczny. Chrześcijaństwo wrogiem ludzkości. Żyjemy na takiej piekielnej planszy, gdzie kłamstwo jest czymś naturalnym! Kłamstwa są wielowarstwowe. Są takie hasła, że Jezus największym przyjacielem. To są wszystko ściemy satanistyczne. Niektórzy mówią, że jest Bogiem. Tylko jakoś nikt nie definiuje porządnie. Kto jest Bogiem, a kto nie jest Bogiem i czym w ogóle Bóg jest? Najważniejsze są fakty. Fakty jeśli chodzi o chrześcijaństwo, a w szczególności katolicyzm są okropne i przerażające. Jezus był joginem, mistykiem, kimś wartościowym w kategorii ludzi. Jezus to jest jedno, a Jezus Chrystus to jest drugie. Jezus jako Jezus, taka postać była w kategorii Satanistów, kanibali, hybryd reptyliańskich. Coś ohydnego, wstrętnego. Ja już dużo wiedziałem na temat kłamstw związanych z Jezusem i tutaj z pomocą przyszła mi książka Czarnej owcy! On na podstawie obrazu Leonarda da Vinci przedstawił taką największą tajemnicę - Jezus jako Jezus był satanistą, który na Ostatniej Wieczerzy zamordował własne dziecko! — grzmiał Sanjaya.
Sanjaya gadał jak najęty o Jezusie, podczas gdy wszyscy biegali przerażeni w te i we wte. Wielu ludzi uciekło z kościoła, a część zgromadziła się niedaleko toalety, gdzie leżały zwłoki Piotra Grzecznego oraz truchło dziwnego zwierzęcia, które wypełzło z kibla. Ktoś logicznie myślący zaatakował odwłok bądź też tułów potwora, który istotnie był bardzo miękki i pękł po kilku uderzeniach kijem od szczotki.
Zgromadzonych ludzi po chwili zaczęli usuwać na bok policjanci. Pierwszy z nich zaczął przemawiać do zdziczałego tłumu — Sierżant Jarosław Marcisz i sierżant Łukasz Jasiński z tej strony. Prosimy wszystkich obecnych opuszczenie pomieszczenia oraz budynku — po czym szepnął do kolegi: — Łukasz, idź i zajmij się tym wariatem na ambonie, bo widzę, że jego trzeba będzie wynieść siłą.
—Wiesz co? Zaczyna mi się podobać ta robota — odpowiedział mu na to sierżant Jasiński, po czym dodał: — Zanim pójdę, to porobię parę zdjęć tego czegoś. To fascynujące. Nigdy nie widziałem tylu dziwacznych stworzeń, ile jest w tym mieście. A to zwierzę jest wisienką na torcie. Ta maska!
Jasiński wyciągnął smartfona, po czym zaczął fotografować stworzenie ze wszystkich możliwych stron, całkowicie ignorując przy tym ciało zmasakrowanego księdza i nie zważając na wszechobecny zaduch i smród fekaliów.
Drugi policjant w tym czasie rozmawiał przez telefon i był lekko wzburzony.
— Nasz wspaniały przełożony powiedział właśnie, żebyśmy absolutnie niczego nie dotykali, a najlepiej, żebyśmy w ogóle nie wchodzili do pomieszczenia ze stworem. — Powiedział do Jasińskiego, przy czym mrugnął do niego i udał się na korytarz w celu dalszej rozmowy z szefem.
Po chwili zajrzał do środka i powiedział — Wiesz co Jasin. Widzę, że znalazłeś nową zabawkę. W takim razie ja zajmę się tym dziadem na mównicy. Jak go usunę, reszta tych ludzi powinna grzecznie opuścić budynek. Jeszcze jedno. Nasz szef jest bardzo przewrażliwiony. Mówił, że grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. Powiedział, że najlepiej, żebyśmy nawet nie oddychali tym powietrzem i założyli na usta maski, chociaż i tak możemy mieć pecha i coś złapać. Według mnie ten facet ma coś z głową. Jak ktoś ma pecha to wyjdzie z domu i pies go pogryzie. Na to nie ma rady. Zostawiam was samych.
Jasiński jakby w ogóle nie słyszał nikogo i niczego i w dalszym ciągu zajmował się nieżywym stworzeniem. Zaczął macać truchło potwora i nawet nie założył rękawiczek. Jak widać niestraszne były mu choroby, wydzieliny z różnych części ciała czy nawet kontakt z istotą pozaziemską.
Sierżant Marcisz tymczasem szedł pewnym krokiem w kierunku Sanjayi. Kaznodzieja miał wyciągnięte do góry ręce i w dalszym ciągu nadawał, że Jezus to fikcja, a krzyż z martwym ciałem to ulubiony symbol satanistów. Dziadyga wcale nie zważał na to, że zbliża się do niego policjant i kontynuował swoje przemówienie.
— Hej Ty! — krzyknął zbliżający się do niego policjant, po czym dodał: — Jestem policjantem i nakazuję Panu natychmiast opuścić ambonę, a następnie ten kościół. Jeżeli nie zastosuje się Pan do tego polecenia, będę zmuszony użyć siły.
Sanjaya popatrzył na niego przez chwilę, po czym jak gdyby nigdy nic kontynuował swoją przemowę.
Policjant zawołał do siedzących w kościele ludzi, żeby opuścili to miejsce, ale ludzie ani myśleli, żeby to zrobić. Niektórzy słuchali mędrca w czapce Gandalfa, inni rozmawiali ze sobą, niektórzy jedli kanapki, pili, a jeszcze inni z podnieceniem kłębili się niedaleko toalety, zafascynowani dziwnym potworem oraz rzecz jasna trupem.
Sierżant Marcisz zaczerpnął tylko głęboko powietrze, po czym pomyślał, że zaraz przyjadą posiłki, które zajmą się tym niesfornym tłumem dzikich ludzi, którzy jakby zapomnieli, że znajdują się w domu Bożym.
Tak oto przedstawia się historia przybycia do naszego miasta proroka, który sprzedał mi larwy much, o których pisałem ostatnio. O tym co działo się później, opiszę w kolejnym rozdziale.
Szymon Mag.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania