Pamiętny nieporadnik o kształcie nieawanturniczego brudnopisu

Szesnastego maja, ciepło na dworze

 

Noworealistyczne zapiski, bez obietnic kontynuacji tematów z poprzednich lub kontynuacji w ogóle – nadejście piątku, zapach duszonego mięsa i nos Oktawii skłoniły mnie do tychże; upatruję się nostalgii własnej jako przyczynku poniższych, być może, rozpisań. Pisząc ten wstęp, mam już napisane zakończenie. Jest długo, znaków, przeliczyłem pobieżnie, około dziesięciu tysięcy, być może z niewielką nadwyżką – znowu, pisząc to, nie poczyniłem jeszcze poprawek (wiele zmian może jeszcze nadejść, wiele różnic wyniknąć! Och, dramat rozwleczenia lub całkowicie brak dramatu i przez to dramat jeszcze bardziej!).

Nie piłem już od kilku miesięcy, z powodzeniem pracowałem jako obliczacz długości kabli i tym podobnych – jako, że jest to skomplikowana sprawa, pochłaniająca mój czas i sprawność umysłową, pozwalająca mi nawet na życie na stopie o niebo wygodniejszej niż dotychczas – Olaboga!, gdybym ja wiedział wcześniej! Być może rzuciłbym pracę naukową, literaturę i wszystkie inne litery–

Zostałbym, być może, na cały etat inżynierem, jeździł po świecie za kontraktami, a Je widywałbym tylko co ćwierć roku, zwożąc zakurzone, drewniane skrzynie pełne uroczyście zapakowanych w ozdobny papier różnokształtnych artefaktów, maskując tym tęsknotę i brak mojej prezencji podczas istotnych wydarzeń: olimpiady z fizyki czy dramatycznej nocy podczas Pierwszej W Życiu Trójki Z Bioli – albo wprost przeciwnie, jeździłyby ze mną na roczne kontrakty, prowadząc życie wagabundów, kolekcjonując przyjaciół z czasów szkolnych na całym globie. Ale tak się nie potoczyło, gdyż ponad wszystko zawsze kochałem literaturę i uniwersytet, do tego dochodziła sprawa przymusu zamieszkania Tu a nie Tam, gdyż (ż)Ona była tu (ustawi)ona a w międzyczasie i poniewczasie i niespodziewanie nagle One dorosły, Ona odeszła, stało się Tamto i nadszedł mroczny czas Literatury Szklanej, Zakręcanej.

Stały się dni tłuczonego szkła, pobudek w zohydzeniu i zezwierzęceniu, poranków z Oktawią. Nawiasem mówiąc, choć psychiatrzy stwierdzają, że jestem całkowicie zdrowy, Oktawia dalej ze mną jest – dotrzymujemy sobie nawzajem towarzystwa. Mój ulubiony ksiądz tłumaczył mi znów nie tak dawno temu, że powinienem się w zasadzie cieszyć, że nie jestem całkiem sam i nie odbija mi kompletnie. Nie jestem całkiem sam, powtarzam sobie, i nie piję. Czy mi odbija kompletnie – to już temat na inną debatę, odpowiedziałem wówczas mojemu duszpasterskiemu znajomemu. I odpowiadam sobie również. Oktawia milczy ostatnio, zupełnie, jakby nie miała nic do powiedzenia. Jej nos przypomina mi czasy, gdy go zadzierała lub zwieszała na kwintę. Alergie i pudrowania. Całe szczęście, że prawie na pewno jest wytworem mojej wyobraźni (ale o tym sza!). Wracam do meritum.

Szykowałem dla siebie pierwszy od tygodni uroczysty czwartkowy obiad, z racji, że następnego dnia miało być maluteńkie mikro-narodowe święto i miały przyjść One, byśmy mogli rodzinnie ucelebrować kolejny wspaniały piątek, zesłany nam przez Wymyślaczy Tygodni sprzed tysięcy lat (którym zawsze przed spożyciem dziękujemy zaocznie i serdecznie). Celebrujemy razem piątki, a ja w tajemnicy przed całym światem celebruję jeszcze czwartki, by w razie, gdybym kulinarnie zaniemógł, miał czas jeszcze, niczym Wszechmocny w osnowie czasorzeczywistości, odkręcić swoje niepowodzenia. Nie jestem wciąż fanem religii; nawiązania do niej zawsze powodują we mnie przekąs i zgrzyt. Jestem fanem zdrowych śniadań. Pierwszy polityk, który zarządzi zdrowe śniadania i jeszcze zdrowsze tzw. szwedzkie gimnastyki, ma mój bezwarunkowy głos, niechby był i pierwszym czarnym prezydentem w tym kraju, niechby wspierał zbrojne ramię marksistowsko-syjonistycznego podziemia wśród zamieszkujących naszą planetę reptilian. Niechby był i szaleńcem i wprowadził patrycjat – jeśli wprowadzi błonnik i gimnastykę, będziemy razem po wsze czasy, mego życia kres. Skłonny jestem zapłacić któremuś z dawnych kolegów, by i pomnik powstał. Zanim zrobi model i wycenę, powinienem zdążyć nań zarobić!

Takie dygresje ostatnio spowodowały, że zapodziałem gdzieś mój ostatni dziennik, zostałem bez spisywania na czysto, na brudno zaś spisywanie idzie mi tak dobrze, że–

Wcale nie chcę nikogo oszukać, nie wyrzuciłem nigdzie mojego dziennika. Po prostu zapodział się gdzieś, a później przestał być istotny. Nie było czego publikować, opowiadać nowym ludziom i ludziom starym. Wydarzenia poniekąd przedawniały się, święta, nowy rok, wszystko stało się jedynie wspomnieniem. Ja zaś, padnij-powstań, nie pij, nie pij, nie pij, również. Terminy militarystyczne trzymają się mojego dobrego humoru, gdyż mam nowego znajomego, któremu imponuje, gdy inteligent w okularkach jak ja, powie coś zabawnego w temacie, o którym nie ma pojęcia. Odgrzewam stare dowcipy o tym, co żołnierz je oraz dlaczego nosi w chlebaku granaty.

 

Przekartkowałem mój brudnopis, przejrzałem publikacje, czas na introdukcje:

otóż poznałem podczas spaceru jednego emerytowanego wojskowego, który tak jak ja – odpoczywa od literatury. On nazywa to odejściem do cywila, jako że zostawił w rękach kompanię czy też batalion, wyleciało mi z głowy – i jednocześnie postanowił skończyć ze strzelaniem ze szkła. Spotykamy się na spacerach i nie rozmawiamy o literaturze szklanej ani o strzelectwie, choć właściwie rozmawiamy o poprzednich życiach i o obopólnych zainteresowaniach. Wacław dosłużył się stopnia emerytowanego kapitana i opiekuje się dwoma mieszańcami jamników (z matki czempionki). Ojciec ich, powiedział, musiał czuć nie lada zew, gdy przeskakiwał w tę i z powrotem dwumetrowy płot. One jeszcze nie poznały Wacława – w piątki W. zostawia jamniki pod opieką nastoletniej sąsiadki (za pensję!) i jeździ pilnować wnuczęta w podmiejskiej sielance, gdzie, jak twierdzi, jest im lepiej, niż tak w mieście, w tłumie. Spokój mają, powiedział. Rodzice wnucząt zaś udają się ku swoim sprawom: ostatnio, mówił, mieli wykupiony bilet do filharmonii śląskiej. W. dokłada im do życia – nie, żeby im brakowało, ale dla własnego spokoju. Rozumiem to, choć ja dopiero od niedawna naprawdę mam z czego dokładać.

Wacław mieszka na sąsiednim osiedlu – czasami pisze smsa, krótko, po wojskowemu, że “wymarsz” – a czasem, po literacku i obliczeniowo, że stare kości, dziesięć nóg na spacer wyprowadza, bo dwie jego i osiem psich daje dziesięć, i że do równego, okrągłego tuzina brakuje mu dwóch. Czasami wychodzę, a czasami nie – pochłaniają mnie bez reszty te ciągi kabli, zwoje, włączniki i przełączniki. Wrócę teraz myślą do moich piątków.

Ciekawe, że tak nam się te toczą, właściwie bez zgrzytów i wypadnięć czasowych. Zdarzały się, owszem, przesuwy – zwłaszcza w czasie przeszłym, gdy literatura wchodziła mi za mocno i ze wstydu nie otwierałem im drzwi, tłumacząc się przed Nimi, Markiem Aureliuszem i sobą, że ten dzień nie jest najlepszą porą, by w ogóle widywać mnie jako mnie, rodzinę, jedynego pozostałego przy życiu rodzica. Zachlewałem się naonczas, nie ma co ukrywać, literatura wpływała przez moje oczy i gardło do serca, gdzie oddziaływała na moją wątrobę, jelita i inne narządy wewnętrze, którymi nie przejmowałem się zanadto wtedy, a przejmuję teraz. I dbam nawet o siebie, kupiłem sobie nawet solidną porcję literatury kulinarnej i spędzam przy garnkach więcej czasu, niż dotąd w życiu.

Stałem akurat przy puree ziemniaczanym z bulionem cebulowym i antrykotem wołowym w sosie czosnkowym, gdy zadzwoniła do mnie Ona. I powiedziała, że oto zobaczyła jakiś film czy zdjęcie i ma życiową zagwozdkę w kwestii radzieckiej i kołchoźnictwa ogólnego. Poprosiłem, żeby przyjechała, abyśmy mogli porozmawiać na ten temat.

Gdy więc w czwartek pojawiła się Ona i spałaszowała sporą część jutrzejszego odświętnego obiadu, poprosiłem, byśmy udali się do sklepu po więcej – marne były szanse, że jeszcze dostaniemy dobry kawał mięsa, ale od biedy mogłem zrobić skrzydełka z pieca, wszak to zawsze niezgorszy wybór. Tak też zrobiliśmy – nabyłem dwie paczki skrzydełek. Jak się wołowina skończy, będę mógł szybko upiec.

Kołchozy, powiedziała, przyszły jej do głowy już we wtorek. Praca niewolnicza pod banderą radziecką, rzekła, kojarzy jej się z jej obecną pracą, gdzie obiecywano jedno, a jednak uskutecznia się drugie. Mnie kojarzyło się to zdecydowanie bardziej z gułagami, ale z drugiej strony teoretycznie bardziej szło to w kołchoz. Dlaczego jej się to skojarzyło z kołchozem?, spytałem.

– Zastanawiałam się, czy ładne dziewczyny czuły dyskomfort psychiczny wynikający z przywiązania do ziemi, oraz czy to z tego wynika słynna dziś uroda dziewcząt z Europy Wschodniej?

Z pewnością częściowo jest w tym jakaś racja – nieskażenie ludności kołchozowej żadną nienaturalną i nieradziecką myślą, ale jakie wynikły z tego argumenty to właściwie nie do końca pamiętam, gdyż skakaliśmy z tematu na temat i dowiedziałem się, że w gruncie rzeczy chodzi koniec końców o historię tej słynnej wschodnioeuropejskiej urody, a nie o gospodarstwa rolne. O to, że szczęśliwe dziewczęta ze Wschodu znajdują sobie bogatych, atrakcyjnych mężów i w zasadzie nie muszą pracować, jeśli nie chcą. Wyczuwałem w tym jakąś tęsknotę, ale Ona nie chciała nawet słyszeć o nicnierobieniu i leżeniu cały dzień. Po prostu miała jakiś bliżej niesprecyzowany system skojarzeń wschodnich w kwestii urody, pracy i spraw życiowych. Jak się okazało, nie dość ważny, by w nim doszukiwać się celu i sensu. Potem poszła, by wrócić następnego dnia, niczym najedzony, bekający nieskrępowanie głośno bumerang w przykrótkich (specjalnie!) spodniach.

Mój kolega, Wacław, skomentował to tak, że za komuny dziewczęta nie miały takich problemów – w Polsce robotnicy pegieerów mieli naprawdę niezłe warunki, trzynastki, przydziały ziemi, jakieś ziemniaki, węgiel, deputaty, obiady, premie i tym podobne. I ładnym dziewczętom opłacało się mieć nawet zezowatego chłopa z PGR-u. Jeśli gen urody przechodził z matki na córkę, lub przeskakiwał przez syna na następne pokolenie, nic nie mogło się popsuć. A nieurodziwe dziewczęta, dodał, również muszą się rodzić, żyć i umierać.

 

Jeszcze przyszła mi taka śmiesznostka do głowy, takie mam wesołe przeświadczenie, że to, co oni po mojej myśli będą układać, rozbiorą dopiero podczas kolejnych rozbiorów noworadzieckie zbiry i, jak to drzewiej już bywało, wywiozą za Ural. Zdemontują, kabelek po kabelku, rozpiskę stworzą sobie od nowa i zabiorą. Zadzwoniłem aż w tym celu do Drugiej, ale nie mogła dużo rozmawiać. Czwartki są dniem późniejszego fajrantu, żeby piątki były wcześniejszego. To wszystko dla mnie. Doceniam.

Doceniam, więc pichcę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • jesień2018 10.03.2019
    Och, jak wspaniale słyszeć znowu ten głos, tę introwertyczną opowieść z samego środka duszy. Pięknie napisane, jak zawsze. Pozdrowienia!
  • Wrotycz 11.03.2019
    Wrócił Marek Aureliusz, ale fajnie:)
    Duch milczy, One - nie, i bardziej skonkretyzowane :)
    Narrator po kuracji, ale z dawnym, cudownie podszewkowym humorem.
    Cieszę się, kocham ten rodzaj inteligentnej narracji.
    Pozdrawiam:)
  • Light 17.03.2019
    Autorze, dobrze, że wróciłeś.
    :)
  • Light 17.03.2019
    Muszę jeszcze dodać, że podziwiam umiejętność tworzenia długich zdań w taki sposób, że nie trzeba czytać wszystkiego na wdechu, tylko jest to pięknie ometkowane przecinkami.
    Pozdrawiam ;) Twórz dalej.
  • Canulas 17.03.2019
    Łodczyta komunikata nadanego na stare koncicho i zadepeszuje mję odpowiedź
  • Canulas 17.03.2019
    W sensie - Light
    (soryy za spam Minn)
  • jolka_ka 02.11.2019
    Wróć :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania