Pan Czesio i jego sen

Oto Pan Czesław Kurdybanek, powszechnie znany jako pan Czesio. Szanowany dozorca w budynku Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Handlu Wewnętrznego, w skrócie WPHW. Dorosły i nie głupi, jak mawiają ludzie, choć ukończył tylko zawodówkę i to z wielkim trudem. Miał zostać ślusarzem, lecz tak pokochał przesiadywanie w parku i to oczekiwanie, aż otworzą jedyną knajpę, gdzie nikt nigdy nie pytał go o wiek, być może z tego względu, iż w wieku szesnastu lat nosił już tak bardzo pożądany, czarny wąs, że szkołę tę ukończył pan Czesio nie w trzy lata, lecz dopiero po pięciu, porzucając po drodze marzenia o zastaniu ślusarzem. Ten czas, który musiał spędzać w szkole, był dla niego prawdziwą traumą. Już jako dorosły człowiek, często budził się w nocy zlany potem i z przerażeniem wspominał, jak to stał w tym śnie przed tablicą z kredą w trzęsącej dłoni i bezradnie rozglądał się wokół. Skomplikowane wzory matematyczne jawiły mu się jako najbardziej zawiłe na świecie, których za żadne skarby nie da rady rozwiązać. Gdyby nie strach przed strasznym gniewem ojca, który wielokrotnie odczuł na sobie, zapewne porzuciłby szkołę już po pierwszym roku.

Pan Czesio miewał dziwne sny. Ostatnio śniło mu się, że jedzie autobusem, który z niewiadomych przyczyn wypada z drogi i zjeżdża kilkadziesiąt metrów w dół, po krzakach i kamieniach, by w końcu uderzyć w drzewo. Na szczęście nikt nie odniósł obrażeń.

Po opuszczeniu autobusu w towarzystwie brata i kolegi, udał się do olbrzymiej bazy autokarów, która znajdowała się niedaleko miejsca wypadku. W oczekiwaniu na podstawienie nowego autokaru zwiedzali sale kinowe, stołówki, hale sportowe, by na koniec, wraz z bratem i kolegą wylądować w jakimś mieszkaniu, gdzie ostro imprezowano.

Siedział pan Czesio na łóżku i ściskając czarny plecak, z niepokojem obserwował co się dzieje, a działo się coraz więcej. Ktoś przyniósł olbrzymią, ponad metrową butelkę z zawartością przypominającą koniak. Pili wszyscy oprócz niego. Nie, żeby był abstynentem. Lubił się napić i poczuć ciężar głowy i całego ciała, ale akurat dzisiaj nie powinien pić. To wiedział na pewno. Czekała go długa trasa na drugi koniec Polski, dokąd jechał za pracą.

Z niepokojem stwierdził, że brat z kolegą gdzieś zniknęli. Wstał i rozejrzał się za plecakiem, który odłożył dosłownie na chwilę, by zawiązać sznurówkę, a gdy sięgnął po niego ręką, już go tam nie było. Wściekł się. Miał tam nie tylko ubrania, ale i szkicownik, prawie cały wypełniony rysunkami i za nic w świecie nie chciał, żeby ktoś inny go oglądał. To był jego skarb – komiks z nim w roli bohatera ratującego świat.

Pan Czesio wstał i rozejrzał się za kimś, kto mógłby być najważniejszą osobą tej zgrai. Wydawało mu się, że rośnie od tego gniewu, który wypełniał nie tylko głowę, klatkę piersiową, ale również mięśnie nóg i rąk. Czuł jak jego ogromne pięści się zaciskają a serce zaczyna mocno bić. Dobrze wiedział co to oznacza.

Podszedł do grupki, w której jak mu się wydawało, znajdował się herszt, ten najwyższy o szerokich ramionach i odsuwając zdecydowanym ruchem ręki, stojących mu na drodze, zwrócił się do niego:

- Przepraszam, że przeszkadzam. Szukam mojego brata z kolegą oraz czarnego plecaka, który ktoś mi gwizdnął spod nosa.

Rozbawiony jegomość o szerokich ramionach przerwał rozmowę z czarnowłosą, brzydką kobietą, postury starego harleyowca i z nieukrywanym rozbawieniem zwrócił się do pana Czesia, nieco bełkocząc:

- Że co? O co ci gościu chodzi?! Myślisz, że zamordowaliśmy twojego brata i jego koleżkę albo ktoś z moich gwizdnął ci plecak.

Rozbawienie w jego oczach zgasło i pan Czesio dostrzegł błyski gniewu.

- Słuchaj gościu, jeśli szukasz problemu to zaraz go znajdziesz – zanim skończył mówić, pan Czesio poczuł jak ludzie otaczający ich, których nie tak dawno bezceremonialnie rozsuwał na boki, teraz napierają na niego, coraz bardziej zacieśniając krąg. Po chwili stał tak blisko rozmówcy, że mógł dostrzec plamkę w lewym oku i to, że każda źrenica miała inny kolor.

- Niedobrze – pomyślał pan Czesio, czując jak ktoś chwyta go z tyłu i zakłada klasycznego Nelsona. Zadziałał instynktownie, tak jak to robił będąc młodym, na niejednej dyskotece. Z całej siły uderzył agresora piętą w stopę, co natychmiast zaskutkowało uwolnieniem z uchwytu, na co tylko czekał pan Czesio. Momentalnie stanęła mu przed oczami walka z lat młodości, kiedy na dyskotece został w ten sam sposób zaatakowany, wychodząc przed budynek, by zapalić. Zanim pięść herszta dotarła do jego twarzy, zdołał go odepchnąć a następnie kopnąć w klatkę piersiową i zanim wyrwał się z objęć tego z tyłu, zdążył jeszcze zauważyć zdziwienie na twarzy herszta. Cios na prawo, cios na lewo i w nogi. Pan Czesio uciekał, co rzadko w życiu mu się zdarzało, lecz tym razem wiedział, że nie ma wyjścia. Jego mocne nogi niosły go niczym wiatr.

Przebiegał właśnie przez któryś tam z kolei pokój, gdy zauważył siedzących na ziemi ludzi, którzy zabierali się za wertowanie jego plecaka. Nie zastanawiając się, wyrwał go z rąk jednego z nich i nie odwracając się pobiegł dalej.

- Cholera, gdyby Janek i Mietek byli ze mną, to byśmy się z nimi zabawili – myślał gorączkowo, wybiegając na ulicę. Ze zdziwieniem stwierdził, że baza autokarowa zamieniła się w grecką wyspę, na której kiedyś spędził urlop, lecz nie zatrzymywał się, biegnąc dalej.

Głosy wzburzonych ludzi powoli ucichały, lecz wbiegając w wąskie uliczki, w których tyle razy się gubił, zdał sobie sprawę, że napastnicy mogą się rozbiec w różnych kierunkach i wcześniej czy później odnajdą go.

Krzyki ucichły. Zmęczony pan Czesio, szczęśliwy, że tak zakończyła się ta przygoda, przysiadł na głazie i spoglądał na spokojne morze. Martwił się o brata i kolegę, lecz wiedział, że oni też sobie w kaszę dmuchać nie dadzą. Otworzył plecak i zaczął przeglądać jego zawartość. Notes i wszystkie ołówki były na swoim miejscu, lecz zauważył, że brakuje kilku koszulek.

- Najmniejsza strata – pomyślał.

Od strony miasta słychać było głośne nawoływania ludzi i momentalnie zdał sobie sprawę, że to jego prześladowcy. Zamknął plecak i zarzucił na plecy. Rozejrzał się wokół lecz nie było dokąd uciekać. Napastnicy pojawili się już i szli w jego stronę. Widział zaciśnięte pięści i wykrzywioną z wściekłości twarz herszta bandy.

Wiedział, że nie ma najmniejszych szans, było ich zbyt dużo. Zaczął się powoli cofać, co sprawiło, że tamci zaczęli wiwatować i przyśpieszyli kroku. Poczuł jak buty zanurzają się w morzu i woda wdziera się do ich środka. Napastnicy, bojąc się, że rzuci się w morską toń, ruszyli w jego kierunku i wówczas pan Czesio poczuł się Bogiem. Powoli unosił się do góry. Czuł jak stopy wynurzają się z wody a jego wypełnia radość. Jak mógł być tak głupi i zapomnieć o tym, że przecież potrafi latać. Uniósł się wyżej i przeleciał ponad głowami zdziwionych agresorów. Niektórzy podskakiwali, próbując go złapać, lecz był za wysoko. Leciał teraz w kierunku miasta nieco ponad dachami domów. Widział malarzy malujących płaskie dachy, nagie kobiety opalające się, płachty białych prześcieradeł, rozwieszonych na sznurkach między domami i powiewające jak białe flagi.

Pan Czesio był po prostu szczęśliwy i wolny jak ptak.

- Niechże się pan wreszcie obudzi, panie Czesiu, trzeba budynek otworzyć. Ludzie do pracy przyjechali i czekają a pan śpi.

Jego ciemne oczy pełne iskier i wspomnień z magicznych miejsc, wyrażały wielkie zdumienie: jak to? Kto śmie mu przerywać tak piękny lot?

Zgarbiona postać pana Czesia ciężko wstała ze starego, trzeszczącego krzesła i pomarszczona dłoń machinalnie ruszyła na poszukiwanie okularów na rozległym terenie biurka.

 

Manuel del Kiro

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania