Poprzednie częściPan Czterdzieści, cz.1/3

Pan Czterdzieści, cz.3/3

cd.

– Coś pan zrobił?! Jak mógł pan wjechać z bocznej drogi na szosę prosto pod samochód?! Bez oświetlenia, bez niczego? I w takim stanie?! – Trener, który oprócz pracy zawodowej w fabryce oraz szkolenia drużyny juniorów uczył też łaciny w liceum, od razu wszedł w rolę belfra strofującego podpadniętego ucznia.

 

Tyle że jego przemowa przypominała gadanie dziada do obrazu. Chociaż nie całkiem. „Obraz” ponownie przemówił – Yyp, yyp… – Nie była to składna wypowiedź i nie świadczyła o zrozumieniu retorycznych pytań, ale utwierdziła nas w przekonaniu, że woźnica mógł mówić o dużym szczęściu. Może też czkawka pomagała mu w oddychaniu… Nagle jakby otrzeźwiał, stanął pewniej na nogach, szeroko otworzył oczy i zachrypiał:

 

– Kuń? Gdzie mój kuń?! Cośta z nim z robili?! Puuśta mnie!

 

Wyszarpnął się z naszego uścisku, w pierwszej chwili zachwiał, ale utrzymał w miarę pionową pozycję, rozglądnął się wokół i dojrzał swojego konia. Ten już nie kłusował po polu, tylko człapał kilkadziesiąt metrów od nas, kiwając się na boki. Woźnica spojrzał na nas zeźlony spode łba i jeszcze raz zachrypiał – Czego chceta?! To mój kuń! Mój! Mogę pić, mogę spać, bo kuń zawiezie mnie do domu! Jedźta sobie! – Odwrócił się i ruszył chwiejnym kurzgalopkiem w kierunku biednego bydlęcia.

 

Spojrzeliśmy po sobie. Trener wzruszył ramionami – Nie będziemy przecież go ścigać. Widocznie nic sobie nie zrobił. Wracamy, zobaczymy, co z samochodem.

 

Podeszliśmy do wozu, który oglądał nasz Pan Czterdzieści. Martko zagadnął go:

 

– I co, panie Kaziu? Da się jechać?

 

– Da się, panie trenerze – kierowca odpowiedział z widoczną ulgą w głosie. – Światła działają. Tylko maska jest wgięta i błotnik. Trzeba go tylko trochę odgiąć, bo obciera o koło.

 

– Chłopaki, pomóżcie przy błotniku. I usuńcie ten wóz na bok, bo kto inny jeszcze się właduje po ciemku. Ten pijak dzisiaj tego nie zrobi.

 

– Panie trenerze, jedziemy jeszcze do Torunia, czy wracamy? – zapytałem.

 

– Pan Kazio mówi, że w porządku, więc pojedziemy. Jesteśmy już blisko, może jeszcze na nas czekają. A jak twoje kolano, Zdzisiek?

 

– W porządku, panie trenerze. Nic wielkiego, będę mógł grać.

 

– No to do roboty i jedziemy.

 

Uwinęliśmy się dość szybko. Na szczęście przez cały czas naszego nieoczekiwanego postoju nie przejeżdżał żaden samochód. Byliśmy samiuteńcy na szosie, nie licząc woźnicy, który dalej próbował złapać konia człapiącego po polu. Wsiedliśmy, silnik lublina zaskoczył od pierwszego zapłonu. Okazał się nie taki zły nasz wielce wysłużony pojazd, nie był wcale „samochodopodobny”. Topornie wyglądał, ale blachy i silnik miał wytrzymałe na byle uderzenia. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Gdyby nie zaskoczył… co byśmy zrobili? W sobotni późny wieczór, przy paskudnej pogodzie, z dala od zabudowań? Mielibyśmy się z pyszna, maszerując w takich warunkach kilka kilometrów do najbliższej stacji kolejowej. Potem jeszcze oczekiwanie na pociąg powrotny… Udało się nam!

 

Do sali sportowej w Toruniu dojechaliśmy już po terminie rozpoczęcia meczu, mimo że Pan Czterdzieści wyciskał z maszyny ile mógł, cały czas jadąc z nieprzekraczalną prędkością czterdzieści na godzinę. Nie pomagały nasze prośby:

 

– Panie Kaziu, może trochę prędzej…

 

– Toć jadę, ile mogę.

 

– Nie mógłby pan szybciej? Może jeszcze czekają…

 

– Toć mówię, że jadę! – pan Kazio trochę się zeźlił. Widocznie byliśmy wyjątkowo namolni, jak na jego gust. – Chcecie, abym silnik zarżnął? Gdybym o niego nie dbał, to byście tyłki w pociągach wozili.

 

– Nie przegrzeje się, jest przecież zimno.

 

– To ja lepiej wiem, nie ty! – Tym razem już naprawdę się zezłościł, odpowiadając natrętnemu koledze z drużyny. – Ty chłopcze graj, a ja mam was dowieźć cało. I nie wtrącaj się! Gdybym jechał szybciej, to tak dobrze by się nie skończyło!

 

Co racja, to racja. Te ledwie czterdzieści na godzinę, ta powolność jazdy, na którą poprzednio tak często się wkurzaliśmy, okazała się dzisiaj zbawienna.

 

Trener uśmiechnął się i machnął ręką:

 

– Dobra, chłopcy, i tak już jest dawno po czasie. Zajedziemy, zostawimy gdzieś wiadomość, że jednak byliśmy. W poniedziałek przedzwonimy z klubu do okręgu, może anulują walkower, pozwolą rozegrać mecz w innym terminie. Przynajmniej z powrotem w domu będziemy dość szybko.

 

Umilkliśmy. Po kilkunastu minutach i tak już byliśmy na miejscu. Sala gimnastyczna była ciemna, tylko w okienku przy wejściu paliło się światło. Nikogo nie było widać w pobliżu, ale na odgłos silnika naszego lublińca otworzyły się drzwi w budynku i ukazał się starszy człowiek. Podszedł i zapytał:

 

– Panowie z Grudziądza?

 

– Tak, mieliśmy tutaj rozegrać mecz juniorów w siatkę, ale zatrzymało nas przykre zdarzenie po drodze. Mały wypadek. I tak dobrze, że dojechaliśmy – odpowiedział nasz trener. – Widzę, że nie ma już nikogo. Mogę zostawić u pana wiadomość?

 

– Czekali na was długo, dopiero co minutę temu poszli. O, tam ich jeszcze widać na końcu ulicy! – Wskazał ręką kierunek.

 

– Włodek, dogoń ich, może jeszcze wrócą! – Trener natychmiast wysłał tam kolegę i zwrócił się ponownie do miejscowego:

 

– Pan tu pilnuje?

 

– Tak, jestem woźnym, właśnie też miałem wychodzić.

 

– Zgodziłby się pan poczekać, gdybyśmy mogli jeszcze rozegrać mecz? Takie zdarzenie… wiem, że jest późno, ale jak już udało nam się przyjechać...

 

– Jeżeli nasi będą chcieli jeszcze zagrać, to mogę poczekać. Nigdzie mi się nie śpieszy.

 

– Dziękuję. – Trener uścisnął dłoń woźnego.

 

W tym czasie Włodek dobiegał do drużyny miejscowych siatkarzy i zatrzymał ich, z daleka już krzycząc. Porozmawiał chwilę z nimi; zawrócili i po kilku minutach byli z powrotem przy nas. Ich i nasz trener przywitali się jak starzy znajomi, widocznie znali się od lat. Martko krótko wytłumaczył przyczynę naszego spóźnienia.

 

Dorośli szybko się dogadali. Woźny otworzył salę gimnastyczną, przebraliśmy się, mecz został rozegrany w terminie. Godzina była bardziej sprzyjająca do wygrzewania się już w ciepłym łóżku, ale kto by zważał na takie niedogodności. Wszystkim bardziej zależało na grze, sportowej rywalizacji, dawce adrenaliny, niż na zaliczeniu meczu jako walkoweru przy zielonym stoliku.

 

Do domu wróciliśmy bardzo późno, ale zadowoleni z wyniku meczu i szczęśliwego zakończenia przygody na szosie.

 

Od tego zdarzenia nigdy już nie poganialiśmy Pana Czterdzieści, aby jechał szybciej. Gdyby nie jego wierność wyznawanej zasadzie bezpiecznej prędkości, nie skończyłoby się tylko na kilku siniakach i otarciach skóry, niewartych wzmianki.

 

Nie minął rok, a lublin został ostatecznie zdjęty ze stanu w księgowości fabryki i fizycznie skasowany. W zamian nasz zakładowy klub otrzymał też używany, ale dużo młodszy i lepszy autobus, z nowym kierowcą. Pan Czterdzieści nie miał już zajęcia i zajął się tylko wnukami oraz własną, ogrodniczą działką...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Marian dwa lata temu
    Lubię takie wspomnienia o czasach gdy wszystko było inaczej i chyba normalniej.
    Rozumiem, że wygraliście mecz.
    Pozrawiam.
  • Zdzisław B. dwa lata temu
    Ja też je lubię, dlatego wspominam. PS. Tak, wygraliśmy. Po takich trudach chyba się należało? :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania