Pan Gaszyński - Rozdział 1

Jest to krótka opowieść w której to znany szlachcic, pan Gaszyński wraz ze swoją wesołą kompanią przyjeżdża do wpół opuszczonej wsi Barycz, nawiedzanej przez żądnego krwi potwora...

* * * * * * * * * *

Na południu kraju, gdzie z wolna rzedną głuche i gęste knieje, a na ich miejsce ścielą się co niższe krzewy, horyzont poczynają kreślić nizinne morza zielonych traw. Na tej oto ziemi, gdzie głośne, zatłoczone miasta rzedną na równi ze wspomnianymi gęstwinami, oczom każdego wędrowca, wraz z kolejnym, co raźniejszym krokiem naprzód, ukazują się z wolna skupiska wiejskich zabudowań. Chłopskie chaty, ścielone słomianą strzechą, niczym złotym suknem, pociągane do tego wapnem drewniane zabudowania, tlą się co jaśniej w promykach zaglądającego weń słońca. Z rozległych zaś folwarcznych pól, do uszu każdego przechodnia dochodzą miarowe, niczym uchwycone w rytm, uderzenia kos, stukot zaprzężonych do pracy koni, a także ciche pojękiwania zmęczonych chłopów.

W tym oto, rzekłby jaki podróżny, cudownym, idyllicznym kraiku wznosi się rodzinny dwór Gaschimów, właścicieli majątku w Czarnodębach. Niezwykłe jest to miejsce! Posiadłość otoczona jest wysokimi dębinami, przyzwyczajonymi chyba do licznych schlebień i słanych w ich stronę pochwał, bowiem wyrosły one na postawne olbrzymy, a pomimo, iż osiągnęły dostatnie rozmiary, to ich korony dumnie szemrząc przy tym listowiem, rosną do dziś, wspaniale się przy tym prezentując. Posiadłość otoczona jest drewnianym płotem z małą bramą wjazdową. Centrum majdanu stanowi studnia z żurawiem do czerpania zeń wody. Nieopodal wybudowana stoi kuchnia, dom dla służby, spichlerz i oczywiście duma wielka, stajnia z pięknymi końmi – wyjeżdżonymi i zahartowanymi, bo nie jeden już raz musiały pędzić na jakiegoś nikczemnika, który jako łupieżca zachodził, ale szybko jako głupiec dawał nogę… Jeśli oczywiście zdążył i gniewna pańska szabla nie dosięgła jego karku.

Panem w tym domu jest stary imć Gaszyński*, który to pośród swojej służby, cieszy się wielkim poważaniem. Dobrym on jest dla nich panem, nawet kiedy chude dni dały się całym Czarnodębom we znaki. Historia tej rodziny zaczyna się kiedy to protoplasta tej szlacheckiej familii przybył z zachodu, jako kupiec do stołecznego miasta. Tam też, wzbogacił się dostatnio, kupił dom w pięknej kamienicy. Lata później, kiedy śmierć zabrała kupca, jego interesy przejął syn. Kraj był wtedy w stanie wojny, na południu miasta i pola stawały w ogniu. W tym niespokojnym czasie, Gaschimowie oddali przysługę ojczyźnie, biorąc czynny udział w walkach. Po wojnie, władca nagrodził tytułami wielu dzielnych mężów, nie omieszkał podziękować i tej rodzinie, nadając jej stan rycerski. Kilka lat później wraz z całym majątkiem przenieśli się na południe, gdzie zakupili ziemię, zwaną potem Czarnodębami.

Tymczasem, z domu starego pana Gaschima, niosły się głośne gardła biesiadników, spożywających właśnie sowitą, wieczorną strawę. Wcale nie słowicze głosy, intonujące kolejną, przaśną balladę, z pewnością nie nadawały się dla wrażliwych uszu. I nie chodzi o sam fakt, że większości zgromadzonym śpiewakom, słoń nadepnął na ucho. Zgrabnie dobranych słów z pewnością powstydziłby się i najzdolniejszy poeta, ale przez soczyste zwroty i co większe fantazyjne odwołania, co drugi zakonnik musiałby tydzień odpokutowywać w kaplicy. Tacy to byli muzykanci!

- Zdrowie pana Gaszyńskiego! – krzyknął jeden z obecnych.

- Do dna, braciszkowie!

Nastała chwilowa, błoga cisza. Jedynie, co żywsze gardziele, odzywały się miarowo, magicznie przy tym osuszając zawartość kielichów.

- Wiwat! Wiwat Czarnodęby! – ozwał się donośnie Niko, jeden z biesiadników, słaniając się przy tym na nogach. Bohatersko walcząc, w końcu wyprostował się i symbolicznie zbił kieliszek na swojej głowie.

- Hej! Wiwat! – ozwały się głosy. I idąc w ślady swojego towarzysza, zrobili to samo.

Gospodarz podniósł się i przelotnie spojrzał po zebranych. Biesiadnicy momentalnie powstali, z trudem powstrzymując chwianie. Mazur, Gaszyńskiego kompan, zdjął obszyty baranim futrem kołpak i usilnie próbował przybrać poważny wyraz. Wracając, ubrany był Gaschim w lnianą, białą koszulę, odkrywającą nieco jego tors. U jego skórzanego pasa sterczał zatknięty pistolet z kołowym zamkiem. Na rapciach luźno zwisała szabla z pięknie zdobioną rękojeścią. Broń ta, znana była w okolicy, na równi zresztą ze swoim właścicielem, który od dziecka był z nią za pan brat. W przeciwieństwie do co niektórych, mógł udowodnić i wielokrotnie udowadniał, że owy oręż nie nosił dla zabawy.

Strzepnął z obrusu drobinki ciemnych szkiełek. Następnie pokręcił wąsem, wszedł na krzesło i przemówił:

- Chciałbym z tego miejsca, z całej duszy wam podziękować. Wszyscy tu zgromadzeni pod moim dachem, wiedzcie iż jesteście moimi najbliższymi druhami. Każdego na równi cenię, a wasza rezolutność i odwaga czasem i mnie zadziwiają, bo nie kryję, że z wielu opresji, gdyby nie wasze, wiele zbójów czy mar, pożarłoby mnie, strawiło i wydaliło i to nie jeden raz! – zgromadzona widownia była albo zbyt przejęta, albo po prosto zbyt spita, by wyłapać dowcip, dlatego szlachcic dokończył:

- Ale prócz tego jesteście dla mnie jak krewni! Ba, braciszkowie! – i zaśmiał się a z nim jego łapserdaki.

- Jaremeczku, bratku ty nasz! – rozżalił się Mazur.

I jęli się zaraz, zmorzeni miodem kompani Gaszyńskiego wyściskiwać i płakać, jedynie Niko już smacznie spał. Owym gospodarzem był syn starego jegomościa Gaschima. Ojciec niedawno wyjechał, naglony interesami, a pod jego nieobecność, młody szlachcic miał rozporządzać ziemią. Przerwał żale druhów, oznajmiając w zamian radosną dla ich podniebień nowinę:

- Podawać na stół gęsinę!

Uczta rozpoczęła się na nowo. Na dębowy stół wjechały tace uginające się od ptactwa. Nie minęło sporo czasu, gdy z półgęsek został jedynie tłuszcz na blasze, który po chwili, zakradłszy się dokładnie wylizał pies. Przy okazji wycofując się sprzątnął odłożoną porcję dla Nika, któremu teraz wszystko było jedno. Następnie podawano kapłony, a nawet posmakowano bażanta. Kasza, któremu ciemniało w oczach, przez cały czas wspominał, że na dworze leżało samopas turze mięsiwo, dopiero kiedy po raz wtóry nie uświadomiono mu, że było to po prosto ścierwo topielca**, którego zakradającego się pod dwór, dziś o brzasku ubili z guldynki.

Wtem, na polu posłyszeli tętent końskich kopyt. Tuż po chwili w drzwiach, stawiła się na wieczerzę dwójka rosłych mężczyzn. Uściskali się z pół przytomną resztą i zasiedli. W pomieszczeniu rozniosła się woń końskiej sierści i potu przybyszów. Pan Gaszyński podał gościom zająca, nalał miodu i czekał. Czekał, bo spodziewał się ważnych wieści. Po chwili, spytał, tracąc już chęci na oczekiwanie:

- No i jakie wieści z Barycza?

Starszy mężczyzna, Jurą zwany, oddany i od wielu lat służący tej rodzinie, niespiesznie przełknął kęs gęsiny, popił miodem, a dopiero wtedy ozwał się:

- Jeśli już postanowiłeś, to jechać i tak trzeba. Owe wieści jakie byś chciał usłyszeć, do bajań urastają. Jedno ci jednak mogę powiedzieć: gdy się spojrzy tym ludziom w oczy... straszne się tam rzeczy dziać musiały!

Echo jego głosu rozbrzmiało głucho w izbie. Ogniste jęzory z kominka, podniosły się nagle, jakby wzdrygnęły się głosu Jury, wypluwając do góry małe płomyki. Ciemny pokój napełnił się blaskiem, a cienie zatańczyły na ścianach, kołysząc ciemne odbicia biesiadników, jakby w rytm muzyki.

Gospodarz wstał i udał się pod ścianę, gdzie wisiały zdobyczne oręża. Głośne okucia podeszwy z jego skórzanych butów ucichły, kiedy zatrzymał się naprzeciw wzorzystego kałkana i powiedział:

- Cóż mi nie wierzyć, skoro wiadome jest że jakowaś krzywda ludzka tam się dzieje! Ja jedynie chcę, byś mi rzekł, czy owy wampir faktycznie nawiedza Barycz.

Ozwał się nagle drugi towarzysz Jury:

- Tak, demon jakowyś musiał się tam zagnieździć.

Zrobiło się cicho. W tym jakby napięciu, nawet i cykady na zewnątrz zamilkły, a wraz z nimi niesiony szum listowia.

- A więc go czosnkiem pogonimy – rzekł cicho Kasza.

- I szablą! - wyszczerzył zęby pan Gaschim. – Bracia moi, komu chwały mało i rozumu na równi, udacie się jutro ze mną do Barycza!

- Na czarta! – wykrzyczeli ledwo żywi druhowie.

- Panie mój, to nie igraszki – ozwał się Jura.

Pan jego jedynie zawinął wąsa wokół swojego palca i z rozbawieniem odrzekł:

- Ha! Co bym nie wiedział! Wampir wszedł w utarczkę z tamtymi ludźmi, ale nie wie jeszcze, że jego dziełem zainteresowałem się ja sam! Jeszcze się psi syn dowie, że na jego spektakl specjalnie uda się Gaszyński!

 

* * * * * * * * * *

Przypisy

* Gaszyński – z czasem nazwisko Gaschimów, zwłaszcza w okolicy, gdzie żyli, zbliżone zostało formą do tej rodzimej. Nie znaczy to jednak, że rodzina porzuciła lub wyrzekła się swoich zachodnich korzeni – nadal dumnie tytułowała się Gaschimami, możliwe, że na znak wdzięczności dla swoich przodków.

** Topielec (lub utopiec) – istota, zamieszkująca głębokie i ciemne nurty jezior i rzek. Ich nękająca okoliczną ludność (zwykle sąsiadujących z wodą chłopskich domostw, bądź prostych rybaków) obecność, jest skutkiem niegdyś w nich potopionych, nieostrożnych ludzi.

 

Witam,

Z pomocą tegoż fragmentu mojego opowiadania, chciałbym się przywitać i powitać zarazem tych, którzy zapewne czytają teraz te słowa. Jest to moja pierwsza (większa) publikacja czegoś mojego do internetu. Możliwe, że kopiując ten tekst z Worda, czułem pewien dreszczyk emocji. Obecnie mam lat osiemnaście, chociaż publikując historię pana Gaschima (i ten nieszczęsny monolog, na który marnujecie teraz oczy) nadal jestem prawnie smarkatym dzieciakiem i pewnie w najbliższej przyszłości przekraczając tą jakże dorosłą barierę, pewnie nadal będę tym gówniarzem.

Moja przygoda z pisaniem, zaczęła się od krótkich historyjek, gdy chodząc do klas 1-3 dziubałem coś na klawiaturze. Tematy zwykle dotyczyły bajkowych filmów animowanych, choć wszystko zaczęło zmieniać się gdy dorwałem pana "Mikołajka". Tuż po tym, na moim Wordzie, zaczęły pojawiać się jego zupełnie nowe przygody, dlatego więc Mikołajek został piłkarzem (gdybyście byli ciekawi co ten chłopak mógł jeszcze ze swoją paczką robić) okraszając rzecz jasna całość (i myślę, że całkiem nieźle jak na młokosa) zarażoną od panów Goscinnego i Sempego, zabawną narracją.

Kolejny etap to zauroczenie fantastyką. Gdy poznałem Hobbita, odkryłem też coś nowego u siebie. Niezwykła wyprawa, pięknie opowiedziana. Był to czas, gdy ostrożnie wyszedłem z cienia lęku przed oglądaniem potworków i wszechobecnych straszydeł pana Jacksona. Mimo tego zanim popadłem w zauroczenie trylogią, zapragnąłem napisać książkę z krwi i kości. Długaśna historia, przejmujące losy bohaterów, spójne od deski do deski dialogi. Wtedy powstała pierwsza ważniejsza wersja czegoś co chciałem nazywać moją książką. Zrodziło się ciekawe marzenie, niezwykły okres w moim życiu, który wspominam bardzo miło.

I tak trwał do mojego ostatniego roku w podstawówce. Później miałem zastój twórczy, a w efekcie zmieniły mi się całkowicie pomysły, dlatego więc dokument, (i który tu wam zdradzę) okraszony nazwą Mrok z Północy, zapisany na ponad 35 stronach, zakończył swoją historię, choć prócz wirtualnej półki w dysku mojego Asusa, jego specjalne miejsce znalazło się również w mojej pamięci.

Kolejny okres to fascynacja historią. Prawdę mówiąc ponownie napędem czterokołowym, okazał się LotR'owy świat pewnego angielskiego profesora. Fascynacja Średniowieczem zrodziła się chłonąc "książkowego" Władcę, przede wszystkim tłumaczeniem nazewnictw co po niektórych elementów w ekwipunkach mieszkańców Śródziemia i kusząc wertowaniem wirtualnych galerii z powodu pięknych pancerzy elfów Jacksona.

Aby streścić nieco moją opowiastkę - do tego czasu, gdzie jestem teraz, a ściślej nad morzem, pewnej ciepłej, bezsennej dla mnie, lipcowej nocy. Przeczytałem kolejne świetne książki, zagłębiłem się jeszcze bardziej w moją historyczną Pasję, dodatkowo zbliżyłem się do naszej Polskiej historii na tyle, że średniowiecze porzuciłem dla xvi, xvii wieku. Miecze wyrzuciłem i wcisnąłem postacią szable, wręczyłem w ręce muszkiety i tlący się z nich lont. Moja przygoda z twórczością, poruszane w niej tematy odwróciły bieg i ruszyły... pytanie tylko gdzie.

To opowiadanie, historia pewnego szlachcica, człowieka, który przeżywa przygodę, diabelnie groźną i stawiającą życie jego i kompanów na krawędzi ciemnej przepaści z której nie będzie odwrotu.

Samo opowiadanie to historia, zaledwie ułamek życia pana Gaszyńskiego. Na koniec zostawiłem wiadomość, być może najważniejszą dla tego co staram się robić i do czego chcę dążyć dalej. Można powiedzieć, ciekawostka dla tych najwytrwalszych. Od co najmniej roku spisuję ogromne, olbrzymie wręcz notatki - pracuję nad książką, czymś zdecydowanie bardziej rozbudowanym i bardziej złożonym, a bohater tegoż opowiadania jest jej ważną częścią.

Tymczasem kończę (bo muszę już odpocząć od tego stukania w klawisze i napić się kawy) zostawiam was jak na razie z opowiadaniem, historią pana Gaschima. Niestety nie wiem kiedy i czy wrzucę w ogóle jeszcze kolejne fragmenty tej historii, ponieważ dalsze, które pospiesznie ująłem w rozdziały są z wolna coraz mniej dopracowane i wymagają solidnej opieki i wypicowania tak, aby można było je bez wstydu puścić do ludzi. Tymczasem ( ponownie) żegnam, zostawiam was z tym, bądźcie uśmiechnięci. Bywajcie i do następnego!

MarcelNowak

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Aisak 29.07.2018
    Podoba mi słownictwo, jakim posługuje się Autor. I klimat z Pana Wołodyjowskiego.
    Nie podoba mi się imię - trochę z innej epoki - Niko.
  • Aisak 29.07.2018
    A, i...

    Dzień dobry!

    na opowi.
  • MarcelNowak 30.07.2018
    Dzięki za komplement i odwzajemniam jeszcze raz pozdrowienia. No tak, zgadzam się z tą uwagą - jakoś zawędrowała mi myśl o filmie Nikodem Dyzma, a potem samo mnie jakoś poprowadziło do zminimalizowanego okna Worda. Tak czy inaczej zapraszam, byś czasem wpadł i zobaczył, czy czegoś nowego nie zmajstrowałem. Dobrego dnia ;)
  • Canulas 29.07.2018
    "Jego ojciec wyjechał w interesach i pod jego nieobecność, młody szlachcic miał w jego imieniu rozporządzać ziemią." - 3x "jego" rzuca się w oczy.

    "- A więc go czosnkiem pogonimy. – rzekł cicho Kasza." gm- kropka zbędna.

    "- Panie mój, to nie igraszki. – ozwał się Jura." - tu również.

    Ok. Po seansie.

    Ładne. Przemyślane. Poprowadzone. Zapisane z szacunkiem dla czytelnika.
    Tak się powinno pisać.

    Również bardzo mi się widzi Twoje szerokie przywitanie, jednak zakładając, że wstawisz jeszcze pięćdziesiąt, sto tekstów, ono zginie.
    Skopiuj więc je do zakładki: o mnie.

    Tekst naprawdę wartościowy i ciężko się do czegoś przypierdolić. Bardzo dobra robota.


    Czasem (być może) naduzywasz anonsowania wypowiedzi poprzez dążenie do dwukropka w zapisie. To spoko odskocznią, jednak co za dużo, to... no właśnie.

    Spoko tekst.
    Wysoka kultura osobista.
    Jestem na 2x tak.
  • MarcelNowak 30.07.2018
    Babrochy pogonione, można przejść dalej.
  • MarcelNowak 30.07.2018
    Wielkie dzięki za zajrzenie do mnie i witam cię.
    Faktycznie, te babrochy jakoś uciekły przed straszliwą korektą. Dziękuję za uwagi, zawsze przydatna jest i pomocna druga, czujna para oczu. W wolnej chwili poprawię, a co do opisu również będę musiał się zastanowić i wziąć pod uwagę.
    Dziękuję za miłe słowa i oczywiście zachęcam byś czasem wpadał bo być może pojawi się coś nowego. Dobrego Dnia ;)
  • Canulas 30.07.2018
    Również dobrego dnia.

    Tak w forum, musisz czytać, że tak powiem - ze zrozumieniem.
    W wątku, gdzie podkleiłeś tekst, nie podklejamy wszystkich tekstów, tylko teksty biorące udział w TW. Opowijskim Treningu Wyobraźni. Zabawie odbywającej się cyklicznie.
    Tyle.
    Ciao
  • MarcelNowak 30.07.2018
    Rozumiem. W takim razie może spróbuję usunąć.
  • Nuncjusz 30.07.2018
    MarcelNowak raczej Ci się nie uda tu cokolwiek usunąć, nie kłopocz się tym więcej i miłego dnia, ja uciekam orać zagony, baj :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania