Pan na Łęckim Zamku

Tytułem wstępu

 

Data wydarzenia, płeć, nazwisko i imię, miejsce pracy, piastowane stanowisko, miejscowość, adres zamieszkania i inne tego typu szczegóły w podanej poniżej relacji są w zasadzie niby bez znaczenia. Wydawałoby się, że równie dobrze można było znaleźć zupełnie inne. Na przykład: mógłbym bohaterowi nadać zupełnie inne personalia, określić imieniem choćby i Zygmunt, zamiast nazwiska wstawić literkę X, akcję przenieść do naszych czasów, ulokować w mieście oznaczonym kryptonimem Y. Oczywiście, jako autor (złe słowo, nie jestem autorem w pełni tego słowa znaczeniu, trafność w określeniu mojej pracy nadaje wyraz adaptator) miałbym pełne prawo do swobodnej improwizacji. Tylko, dlaczego? Po co? Taka zamiana nic by nie wniosła, co najwyżej skomplikowała fabułę, treść już zagmatwaną wystarczająco, uczyniła ją jeszcze bardziej niezrozumiałą. Improwizacja mogłaby przerodzić się w manipulację. Zwykłą machlojkę. Ja sam, aż do bólu uczciwy, mógłbym zostać posądzony o hochsztaplerstwo. Złą sławą imię własne skalać. Kłamać, choćbym nawet chciał, nie potrafię. Nie ma w tym mojej winy, ani zasługi. Już taki jestem. W dodatku, miejscowość, jej położenie, senna atmosfera, tacy nie inni mieszkańcy, wszystkie poszczególne elementy złożyły się na kształt podanej niżej układanki. Układanka, jak wkrótce przekona się czytelnik, choć na pozór prosta, wcale nie taka zwyczajna, zbudowana w kształcie logicznego paradoksu. Sprzeczność konsekwencji? Nie, wręcz coś zupełnie przeciwnego. Racjonalność wynikająca z pewnych zachowań, dla jednych normalnych, innym bezwzględnych, a jednak, tak czy inaczej zwyczajnych, bo wynikających z indywidualnych cech człowieka charakteru. Kto sprawiedliwie rozstrzygnie o przyczynie i skutku, wyniku i podniecie? Rozsądek karze mi powiedzieć – nie ja, faktograf, lecz ty czytelniku. Nie jestem sędzią, oskarżycielem, tym bardziej obrońcą, ani też zaszłych wydarzeń świadkiem. Jedynie biernym, o czym zaświadczam raz jeszcze, adaptatorem innych, niżej przytoczonych obserwatorów, widzów tamtych okoliczności, opisanej nie moją, a ich ręką, historii. Zamiast nadto komplikować, ukażę historię w naturalnym środowisku, starając się dać jej czytelną formę, oddając rzetelnie przebieg skąpymi słowami, na paru stronicach zapisanymi pokręconego detalami zdarzenia, tak jak zachowało się w pamięci współczesnych obywateli miasta Łęku, wiarygodnych lub nie, osąd pozostawiam czytelnikom a sam pozostanę jedynie na pozycji biernego narratora. Niekiedy, wyłącznie z przymusu, dla wypełnienia brakujących fragmentów, dziurawych miejsc ziejących deficytem poświadczenia neutralnych widzów pozwoliłem sobie na domysły, nie metodą werbalizmu, przeciwnie, zasadą kontinuum zaistniałych okoliczności. Kierując się nie własną wygodą, odwrotnie, wręcz na przekór samemu sobie przeprowadzę obiektywną analizę z pomocą formuły łączenia brakujących ogniw w jeden spójny łańcuch. Wychodząc z założenia, że prawdę ponad wszystko należy cenić, nic jej nie dodając, nic jej nie ujmując przedstawiam uczciwie wypadki mające swój czas, miejsce i osobę.

Rozdział I

 

Początek tej historii zaczyna się piątego października roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego. W tym dniu, a był to poniedziałek, o godzinie szóstej czterdzieści siedem Roman Zalewski wyszedł ze swojego mieszkania mieszczącego się w budynku oznaczonym numerem piętnastym, położonym przy ulicy 1 Maja w mieście powiatowym Łęk. Tak jak w każdym dniu roboczym, o tej właśnie porze udawał się do pracy. Odległość od domu do pracy wynosiła zaledwie kilkaset metrów. Parę minut nieśpiesznego marszu. Urząd Komunalny, gdzie zatrudniony był na etacie starszego referenta działu zajmującego się nadzorem obiektów zielonych, znajdował się w bliskim sąsiedztwie mieszkania. Nazwa sugerowałaby prace wykonywane w innych miastach przez „Zieleń Miejską”, służbę odpowiedzialną za utrzymanie porządku w parkach, skwerach, plantach i im podobnych obszarach. W Urzędzie Komunalnym w Łęku wydzielona komórka, nosząca dumną nazwę referatu: „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”, miała teoretycznie szerszą gamę obowiązków. Termin „teoretyczny” ma podwójny wymiar. Po pierwsze: zakres działań musiał być rozszerzony ponad przestrzeń ogrodów - miejsca spacerów, chwili relaksu na łonie natury tuziemców. Imperatyw ten powodowany był okolicznością tyleż błahą, co istotną. Miasto cierpiało na braki areału pokrytego zielskiem. Ocalał z wojennej pożogi fragmencik dawnej świetności drzewostanu, skrawek szerokości pięćdziesięciu, długości dwustu metrów, dumnie, lecz z przesadą zwany Parkiem Miejskim, mikra wysepka wśród murów, zbyt mała potrzebom mieszkańców, jak również dla zaspokojenia wybujałej ambicji urzędu zatrudniającego kilkudziesięciu pracowników. Z prawdy pierwszej wynika druga: ktoś w referacie „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” wpadł na wielce oryginalny pomysł, by oprócz podstawowych zadań, a dokładniej z ich braku parać się, dodatkowo, głównie świecką, acz uroczystą oprawą pochówku zmarłych. Jednakże ze względu na znikome zainteresowanie i jeszcze mniejsze zapotrzebowanie na cywilne usługi pogrzebowe nawet wśród komunistycznych elit, projekt okazał się być nieżyciowym, można by rzec umarł śmiercią naturalną. Dostojnicy partyjni w obliczu śmierci w cudowny sposób nawracali się na wiarę w Boga, odwracając od zbytecznego już im naukowego materializmu, tudzież ideologii realnego socjalizmu w doczesnej karierze wręcz niezbędnego, u kresu życia modły do Najwyższym Stwórcy kierując, w Nim tylko nadzieję na obiecany Żywot Wieczny Amen pokładając. Głównym (z ubocznych) zajęciem kierowanego przez Romana Zalewskiego kolektywu był nadzór prac związanych z należytym gospodarowaniem i utrzymaniem porządku, schludnego wyglądu miejsc wiecznego spoczynku, inaczej mówiąc, cmentarzy na obszarze obejmującym teren wsi i miasteczek podległych jurysdykcji urzędu. I tak oto, powracamy do źródła założeń, bazy na której powstał referat „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”, do owej oazy spokoju. Niestety, następna rodzi się wątpliwość, gdyż i ta aktywność w niewielkim stopniu została objęta cezurą. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent nekropolii leżało w gestii tego czy innego kościoła, cmentarze w plenipotencji Urzędu Komunalnego należały do wyjątków. Hipotetycznie władza Magistratu (zwrot współczesny, wówczas obcy) rozciągała się na całe sto procent tych terenów. Podstawę przesadnego w praktyce mniemania o przewadze urzędnika nad tym lub innym proboszczem dawało zatrudnienie grabarzy na etacie referatu kierowanego przez starszego referenta Romana Zalewskiego, za jego przyczyną, a nie z byle klechami, związanych i zależnych, biorąc pod uwagę tytuł otrzymywanej pensji. Należna wypłata wynikała z angażu, umowy o pracę przedziałem czasu i czynności precyzyjnie ustaloną, pomiędzy fizyczną osobą, a urzędem, własnoręcznym podpisem kierownika parafowanym.

Przydługi wtręt niezbędny, choć nudny wyniknął z potrzeby zaznaczenia roli grabarzy, osób mających udział w przekazaniu mi relacji zdarzenia, którego bezpośrednimi świadkami samego finału nie byli, ale przy odrobinie szczęścia, nieszczęścia pana Romana sekundantami być mogli. Mógłbym pominąć milczeniem żałosne, jak ich profesja relacje, mógłbym, lecz nie śmiem. Dlaczego? Dlatego, że wzmianki czynione mimochodem, bez zastanowienia, dosyć skromne, błahe, z pozoru bez znaczenia, istotne są jednakże dla wypełnienia tła wizerunku, pogłębiają konterfektu Romana Zalewskiego.

Czas wrócić do tematu. Droga przemierzana przez osiem ostatnich lat, parę mijanych przecznic znajomych przez codzienną marszrutę, ni stąd, ni zowąd zmieniła kierunek, skręciła w zupełnie obce zaułki, wyprowadziła Romana na inne obszary. Dlaczego tak się stało? Przyczyna wiązała się z dniem poprzedzającym wyznaczoną prekluzją datą, nie piątego, a czwartego dnia października tamtego roku. Niechętnie, na przekór początkowemu zdaniu cofnijmy się do czasu minionego, do wilii dnia rozpoczętej opowieści, stanowiącego jej prolog, wstęp konieczny dla zrozumienia istoty deformacji stałych zachowań sumiennego starszego referenta.

Niedziela, doba odpoczynku od pracy, w tamtym czasie jedyny taki dzień w tygodniu. Świąteczny dzionek rozpoczynał Roman zazwyczaj dużo później, budził się bowiem dopiero, kiedy zegar wskazywał godzinę ósmą, czasem dziewiątą. Czwartego października uczynił to znacznie wcześniej. Za oknem pokoju-sypialni panowała zupełna ciemność. Jakiś nieprzyjemny sen, którego treści po przebudzeniu mimo usilnych starań żadną miarą nie mógł przypomnieć, nękał go niemiłosiernie przez ponad pół nocy. Zamiast zasłużonego odpoczynku, odprężenia dla ciała i ducha, dręczące senne zmory zmęczyły naszego bohatera. W końcu pierzchły chwilę przedtem, nim Zalewski wyrwał się z czeluści pozaracjonalnego bytu. Otworzył oczy, mokry od potu szybko opuścił madejowe łoże, usiadł na krześle i opierając łokcie na blacie stołu, kryjąc twarz w dłoniach wysilał umysł, by odnaleźć w pamięci choćby fragmenty koszmaru. Niestety, poza paroma urywkami obrazów mgłą zakrytych, niewyraźnych, mętnych, rozpływających niczym ślad stopy odciśniętej w zwierciadle brudnej kałuży, nie zostawiły innego świadectwa, oprócz lęku. Strach - przed kim lub przed czym? Tego nie wiedział. Trwoga zawładnęła psychiką, paraliżowała organizm. Czuł się apatyczny, bezwolny. Przestrach zablokował wolę, spowodował bierność, przytępił receptory odpowiedzialne za odbiór bodźców zewnętrznych, jak i wewnętrznych, poza jednym przeogromnym strachem. Niezdolny przedsięwziąć jakiekolwiek rozsądne działanie siedział i czekał. Czekał. Na wszystko i na nic. Wszystko - otaczający dookoła anturaż rozsiewający strach, nic – on sam pogrążony w bezdennej próżni bezwoli. Bierność trwania, trwanie w bierności. Bierność w trwaniu trwała i potęgowała bezsilną bierność. Jeżeli nie chciał zwariować, popaść w obłęd, musiał ruszyć się, zrobić cokolwiek. Zalewski wielkim wysiłkiem przełamał obezwładniającą inercję. Dużo wysiłku musiał włożyć, działać wbrew samemu sobie, gwałtem się przymusić, by podnieść się z krzesła, nalać wody do czajnika, zapalić ogień na kuchence gazowej. Do szklanki wsypał dwie łyżeczki kawy, jedną cukru, w sumie trzy łyżeczki odmierzone jedną, tą samą łyżeczką, innej nie posiadał, substancję zalał wrzątkiem. Miał nadzieję, że kofeina uwolni go z letargu i wyrwie z obezwładniającego strachu. Drżącymi rękami uniósł naczynie do ust, małymi łykami popijaj gorący napój, zapalił papierosa. Obie używki nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Wręcz przeciwnie, wewnętrzna panika wzrastała wraz z każdym połkniętym haustem, z kolejnym zaciągnięciem w płuca tytoniowego dymu napięcie rosło. Ciało rozpalone gorączką, krople potu lepką, nieprzyjemną wilgocią przesiąkały piżamę, rosiły włosy i czoło. Zrzucił bluzę. Nachylony nad zlewem, odkręcił kran i starannie, kawałkiem szarego mydła mył głowę i klatkę piersiową. Zimnym strumieniem wody spłukał mydliny, szorstkim ręcznikiem wytarł tułów. Chłód, zwyczajny ziąb okazał się najlepszym lekarstwem. Przynajmniej na jakiś czas.

Roman ponownie legł w łożu. Łudził się nadzieją, że powrót do stanu zamroczenia sennego, dotarcie w głąb mary przyniesie zrozumienie źródła niepokoju, wywoła swoiste katharsis, odnalezienie zagubionej homeostazy. „Gdybym mógł zasnąć – powtarzał sobie w myślach, – rano wszystko wróciłoby do normy”. Lecz sen tej nocy odstąpił naszego bohatera, odwrócił się i odszedł. Nie tylko na tę noc. Na zawsze. Powrót do zwyczajności, tak zwanej normalności został zamknięty w pustym obrazie przerwanego fantomu. Starszy referent czując nawrót wewnętrznego rozstroju, nie mogąc zebrać rozbieganych myśli i poprowadzić ich w sensownym kierunku, nadać prawidłowego biegu, coraz większej ulegał histerii. Nie zdołał ujarzmić dysocjacji, powstrzymać zaniku zdolności krytycznej oceny rzeczywistości, zabrakło hamulca wobec zmienności nastroju i występowania urojeń, emocjonalnych zaburzeń w myśleniu. Cień. Rozmyty kształt jakiejś postaci. Początkowo, ledwie wyraźny zarys sylwetki leżącej obok Zalewskiego. Potem nastąpiła przemiana. Szara plama nabrała trójwymiarowego kształtu. Naga chimera, z budowy ciała podobna do mężczyzny, z woskową maską zamiast twarzy wpełzła pod kołdrę, jej nogi zamieniły się w ogon salamandry, którym oplótł biodra Romana. Lico pokryte parafiną pozbawione wyrazu, galaretowata maska bez oczu, ust, nosa, maszkara w kształcie larwy wydzielająca wstrętny odór ocierała się o owłosiony tors Zalewskiego pozostawiając klejącą się woskowinę. To już było dużo za dużo. Roman, omal nie porzygał się z obrzydzenia, wstręt był zbyt silny, nie poddał się paraliżowi. Pomógł mu, co może się wydać absurdalne, strach. Strach wygrał walkę z demonem i ciepłym łożem. Kazał Zalewskiemu chwycić ubranie, buty, o skarpetach zapomniał, i nie pozwoliwszy mu się przyodziać wypędził z domu. Zimnica jesiennej nocy nie ostudziła nieodgadnionych emocji, impulsy płynące z niewiadomych kanałów, podobne elektrycznym wstrząsom wprowadziły w ruch nogi, kazały podążać gdzie nie bądź, tylko dalej, wciąż dalej ulicami pogrążonego w objęciach Morfeusza miasta, byle tylko nie spocząć, iść przed siebie, uciekać przed czymś, czego nie potrafił nazwać, a bał się jednak lękiem konkretnym, aż do fizycznego bólu w każdym fragmencie ciała. Szedł więc, biegł prawie goły Zalewski, a w ślad za nim, krok w krok podążał cień. Sam nie wiedząc jak i kiedy zdążył założyć ubranie. Biegł dalej, aż znalazł schronienie na dworcu kolejowym, ściślej mówiąc, w czynnym całą dobę barze. Zaspana bufetowa bez pytania postawiła przed nim półlitrową butelkę wódki, za przekąskę podała befsztyk tatarski. Pani za ladą, doświadczonej latami pracy zdarzało się spotkać klientów w gorszym stanie. W tamtej zamierzchłej epoce nie obowiązywała prohibicja w publicznych lokalach, bez względu na ich położenie, przeznaczenie, można więc rzec, przede wszystkim w takich, służących zaspokajaniu kulinarnych potrzeb obywateli, tak nazywano zwyczajnych ludzi w odróżnieniu od członków komunistycznej partii tytułowanych per towarzysz, nieudolnie próbując zastąpić burżuazyjny przedrostek pan, dygresja bez znaczenia, wracając do tematu, alkohol dostępny był w lokach gastronomicznych wszelkich kategorii, od budki z piwem poczynając, poprzez bar mleczny, stołówkę zakładową, kończąc na restauracjach, które wystrojem nie różniły się od popularnych mordowni spod szyldu pijalni piwa. Zakaz palenia wyrobów tytoniowych nieznany był w ogóle. Dozwolone było pić i palić wszędzie, może z wyjątkiem świątyni podczas trwania nabożeństwa. Nikogo to nie gorszyło, nikomu nie przeszkadzało. Można śmiało powiedzieć, że przynajmniej pod tym względem istniała pełna, nieskrępowana żadną szykaną demokracja, której próżno dziś szukać. Gmach Sejmu, immunitetem chroniony, nie liczy się, jest jednostką wyjętą z ogólnego prawa poprzez swoją eksterytorialność. Nie stanowi zatem reguły, jak też i wyjątku.

Pierwsza setka wódki tylko w małej części dostała się tam gdzie powinna, czyli do przełyku. Literatka, trzymana rozdygotaną dłonią nie mogła trafić, a kiedy z wielką trudnością znalazła drogę do ust, tylko w trzeciej części zaledwie wypełniona była pięćdziesięcioprocentowym alkoholem. Reszta rozlała się na obrus stolika, bądź na koszulę i marynarkę nieszczęsnego urzędnika Urzędu Komunalnego. Drugą szklaneczkę, tenże pracownik umysłowy, wymieniony w poprzednim zdaniu chwycił oburącz, uniósł do góry, rozchylił szeroko usta, włożył w nie szklankę, nagłym podrzutem rąk i głowy wlał w jamę gębową, co dało dużo lepszy skutek. Wypił trunek, raptem kilka kropel przy tym tracąc. Minęła mała chwilka, potrzebna krwioobiegowi absorpcji życiodajnego płynu, po czym odżywczy strumień dotarł do szarych komórek, te wysłały uspakajające sygnały skomplikowanemu systemowi nerwowemu. Roman Zalewski na wszelki wypadek nie zwlekając połknął kolejną porcję naturalnego, bo z żyta pędzonego leku uspokajającego. Niebiański ukojenie i odprężenie owładnęło organizm Romana. Kiedy dla pogłębienia tego wrażenia, utrwalenia błogostanu wychylił czwartą setkę do jego stolika przysiadł się nieznajomy osobnik płci męskiej. Pojawił się nagle, nie wiadomo skąd. Bez zbędnych ceremonii chwycił flaszkę, bez pośrednictwa kieliszka, prosto z gwintu pociągnął jednym łykiem pozostałą resztę gorzałki. Obcesowość nieproszonego gościa wyglądałaby w oczach Zalewskiego na co najmniej gorszącą, gdyby nie to, że przybysz zaraz potem skinął na panią bufetową i identyczna, pełna pod sam korek butelka wraz z czystą szklaneczką zjawiła się na stoliku. Pan, nazwiska i imienia z jemu tylko znanych powodów nie podał, może przez zwyczajne roztargnienie, przyjechał z odległych stron pociągiem pośpiesznym kończącym swą trasę właśnie na stacji Łęk. Kiedy? Czas określił mało precyzyjnie, jednym ledwie słowem: niedawno. Co przywiodło przybysza do tego miasta? Pilne wezwanie i potrzeba. Czyje wezwanie, czyja potrzeba? Konwersacja panów, energicznymi ruchami rąk wspomagana, rozmowa często bezładna, chaosem prowadzona, raz cicha, prawie szeptana, to znowu głośna, wrzaskiem przekrzykujących się dwóch głosów, niektórym postronnym uszom, gdyby słyszały, mogła się wydawać zwyczajnym pijackim bełkotem, innym, również teoretycznie, filozoficzną dysputą będącą, czytelnik niech znajdzie własną interpretację poniższego dialogu.

- Roman Zalewski, jeżeli się nie mylę? – Zapytał uprzejmie podróżnik.

- Kto pyta? – Zdziwił się zapytany.

- Nikt. Stwierdziłem tylko. Nigdy się nie mylę, Zalewski. Czasami lubię pożartować – zarechotał nie całkiem dobrodusznie – powiedzonko, „Jeżeli się nie mylę” potraktuj jako dowcip.

- Nieśmieszny – Romanowi zbyt mocno doskwierały psychiczne cierpienia, samopoczucie skrajnie odległe beztroskiemu humorowi. - Czy my się znamy? Nie przypominam sobie.

- I tak, i nie – dosyć enigmatycznie zabrzmiała odpowiedź, – chociaż właściwie powinniśmy.

Oblicze nieznajomego wyrażało pewne zakłopotanie.

– Wiem o tobie bardzo dużo, ty o mnie znacznie mniej. Tak na marginesie, okropnie wyglądasz. Strasznie paskudnie, wręcz nie do poznania. Gdybym nie był sobą tylko kimś innym, miałbym duże wątpliwości, że tak brzydko się wyrażę, identyfikacyjne.

- Co do tej kwestii, pomyłka wykluczona. Ja jestem ja, stwierdzam to z całą pewnością, – Romanowi mimo duchowej zapaści, ani na moment nie przyszła do głowy myśl dopuszczająca możliwość obiekcji własnej tożsamości. – A ty, przepraszam za poufałość, kim jesteś?

- Ja jestem Ja.

- Ja i nic więcej?

- Wystarczy: Ja.

Zalewski odczuwał pewne trudności w logicznym myśleniu, rozumowaniu opartym na związkach przyczynowo-skutkowych. Starał się doszukać łączności postawionych pytań z uzyskanym informacjami i za cholerę nie mógł znaleźć spójnika.

- Mówisz, ja. Niemniej jednak zaistniał dylemat - czy ty to ty, a jeżeli ty, to właściwie, kto?

- Ja jednoznaczne z Ty – szeroki uśmiech rozpromienił twarz obcego. – Ja też jestem ja. Może nie samym sobą, w innej, drugiej osobie, co nic jednakże nie zmienia, gdyż ja stałem się ja zanim powstało inne ja, ja byłem ja, ja jestem ja, ja będę ja. Chociaż moim przeznaczeniem jest być tylko tłem dla ja, ja pozbawiony wyboru poza ja, nieme ja ponad wszelkimi ja, tylko ja i aż ja. Zarodkiem i końcem każdego ja.

Zalewski całkiem pogubił się w jajach, tak swoich, jemu tylko przydatnych, jak cudzych, przynależnych osobie siedzącej naprzeciw. Kompletny galimatias, autentyczna jajecznica. Nic nie zrozumiał z wywodu przeprowadzonego przez gościa zwącego się Ja lub Ty. Ten, trzeci zaimek, daleko więcej przydatny, potrafiący pełnić różnorakie role, powściągliwie przyjął zakłopotanie naszego bohatera. Wiedział, co powinien zrobić, by język giętki przekazał, co pomyśli głowa. I na odwrót, by myśl podążała za słowem. Polał do szklaneczek cudownie działający trunek. Panowie trącili się szkłem, bez oddechu wypili, zagryźli dla przyzwoitości, bowiem bar zagęścił się gośćmi, porcją tatara.

Zalewski coraz głębiej topił pamięć nocnej chimery bezmiarem spożytych dawek płynu produkowanego w gorzelni, dozowanych systematycznie z donoszonych przez bufetową wciąż nowych butelek, aż doprowadził do fazy półpełnego zaniku. Całkowitej atrofii osiągnąć nie mógł z przyczyny niematerialnej i nieśmiertelnej istoty, jako że spiritus (nomen omen) flat ubi vult na czas pewien zastygł w embrionalnym kształcie pavor nocturnus, wybaczcie mi ten zwrot, nie mego, a mojego psychiatry autorstwa, Zalewski niemal wyzwolony osiągnął niebezpieczny poziom ambiwalentnej euforii. Obcojęzyczne słowa znaczą tyle, co - odmienne od normy stany świadomości. Również usposobienie Zalewskiego uległo deformacji. Jak noc różni się od dnia, księżyc od słońca tak zmienił się Romanowi humor. Teraz już nie miał febrycznej trzęsionki, czuł w sobie rozpierającą pewność siebie, górował wzgardą dla obojętnego otoczenia, szarego, głodnego motłochu. Rozpierająca moc nabrzmiewała, pęczniała, puchła, wzbierała, nadymała wątłe ciało starszego referenta, groziła wybuchem, aż znalazła bezpieczny wentyl dla ujścia nadmiernie i niespodzianie wybujałego temperamentu. Zapłonął nagle rozpaloną emocją, serdeczną sympatią do sympatycznego pana, pana, pana…, nie mógł pomnieć nazwiska, i chcąc dać wyraz subtelnej czułości podał pomysł wypicia bruderszaftu. Propozycja spotkała się, wprawdzie bez nadmiernego entuzjazmu, aczkolwiek z właściwym zrozumieniem.

Panowie stojąc, siedząc, ani wygodnie było, ani też nie wypadało partycypować uroczyście uroczą uroczystość, ceremonialnie celebrowali ceremoniał skomplikowanych figur górnych prawych kończyn, zakończony tradycyjnym niedźwiedziem.

- Mów mi Romek – powiedział Roman.

- Nie mam imienia – przyjaciel wyznał z zażenowaniem.

- Jak to? Niemożliwe! – Zalewski całkiem oniemiał, określenie cokolwiek przesadne, przecież gadać nie przestał, ale potrzebne dla oddania atmosfery, powtórzę zatem raz jeszcze, Zalewski oniemiał z oburzenia, jak wyżej wspomniałem, w danej chwili osobowość miał lekko rozdwojoną, prowadząc entuzjazm raz w jedną, raz w drugą skrajność. – Kpisz sobie, otwieram przed tobą serce, a ty w zamian mi mówisz – nie mam imienia! Jak cię zwą, Pan Nikt?

- Trafiłeś w dziesiątkę. Jestem Pan Nikt, bez obrazy - druh, po brudziu stał się prawie bratem, uspokajał przyjaciela – taką godnością zwykle mnie tytułują. A niech tam, zrobię wyjątek. Dla ciebie gotów jestem zostać Romkiem.

- Ja Romek i ty Romek? Nikt, czyli Roman.

- Przedtem Nikt, teraz Romek.

- Z jakiej racji, ni stąd ni zowąd Romek?

- Nie przez przypadek. Kiedy mnie wołają przychodzę, jak się pojawiam, nie chcą mnie, precz odganiają nie bacząc na to ile trudu włożyłem, ile wysiłku musiałem uczynić, jaką drogę przebyć. Czemuż to robią, niewdzięczni? Staram się jak mogę stać się takim samym Ja, nie podobnym, lecz identycznym oryginalnemu Ja. Potrafisz to docenić? – Pan Nikt wzruszył się, chlipnął, zmiętą chusteczką wysiąkał nos, przetarł załzawione oczy.

- Przestań – poruszony rozrzewnieniem Romka, Pana Nikt, Roman Zalewski tkliwie prosił. – No już, wystarczy. Na mnie możesz liczyć, zawsze i wszędzie, przyjacielu.

- Na początku znajomości każdy tak mówi, później zmienia zdanie.

- Nie ja. Nigdy nie cofam danego słowa.

- Obyś nie pożałował tych słów. Wypijmy za naszą dozgonną przyjaźń - Nikt napełnił szklanki.

- Wypijmy – zawtórował Zalewski – za nasze zdrowie.

- Stop. Nie podoba mi się ten toast. Puste słowa, nic nie znaczą. Mam ciekawsze, bardziej pasujące na tę okazję: qualis vita et mors ita.

- Niby jak? Rodak jesteś, czy bydlę? Wyrażaj się po ludzku.

- Nieważne, tak mi się powiedziało, pijmy.

Wypili bez zakąszania. Zalewski, z natury opanowany, spokojny, łagodny i cierpliwy, teraz zgoła innym stał się człowiekiem. Niejako własnym przeciwieństwem. Już nie dyskretny milczek, lecz piekielny wulkan miotający lawą wulgarnej złości. Przemiana gwałtem zniszczyła jasną część, dała glorię zwycięstwa ciemnej paginie zapisanej szyfrem bez klucza księgi przeznaczenia. Z jakiej przyczyny stało się tak jak się stało? I kiedy? Ręką siewcy przypadkowego losu rzucone nasiona trafiły na wrażliwą, lecz zupełnie nieprzygotowaną personę, zatem łatwo podatną glebę do zasiania ziarna skażonego katatonią, wyrośniętego siłą aleuronu, być może dawno temu, rozwijającego się w ślimaczym tempie, aż doszło do stadium pełnej intensyfikacji, rozkwitającej wybujałą infekcji kwieciem. Niewykluczone, że stało się to zupełnie w innym terminie, dużo późniejszym, ale z perspektywy kronikarza śledzącego poczynania bohatera, biernego narratora, któremu nie dane było osobiście, jedynie na podstawie zasłyszanych relacji z ust osób drugich, nierzadko trzecich poznać dzieje opisywanej postaci, w tym fragmencie relacji, czasem, choć przeszłym, jednak bardzo bliskim, przed paroma godzinami przeobrażenie stało się faktem. Doznane nocą specyficzne doświadczenia podlane zasobnym w spirytualia nawozem dostarczyły bogatej pożywki rodzącemu się mentalnemu dualizmowi.

- Powiedz Panie Nikt, czy jak ci tam, czemu się wymądrzasz, sypiesz obcymi zwrotami, o co tobie chodzi? Chcesz mi zaimponować? Mnie starszemu referentowi Urzędu Komunalnego? Coś ty tam bredził o mnie i sobie? Niby ja jestem sobą, jakoś tam powiązanym z twoim ja?

Nieoczekiwanie dla siebie samego Roman Zalewski, przebłyskiem retrospekcji objawiony, iluminacją światły powrócił do genezy dyskursu. Znane zjawisko wśród uczestników dyskusji przerywanej co chwila łykiem czegoś mocniejszego, celem zwilżenia zaschniętych ust i drętwego przełyku. Rozmowa, zrazu, chociaż swobodna, to jednak konkretna, z ideą przewodnią prowadzona, nagle bez wyraźnego powodu wytrącona przypadkiem z głównego nurtu, zejdzie na boczne drogi, często ślepe, odległe zasadniczej kwestii, zawikła się w wątek całkiem nie a propos, zagubi, by po pewnym czasie nagle i równie niespodzianie powrócić do pierwotnych torów.

- Oj Romku, Romku – westchnął Pan Nikt, przedtem zwany Ja. – Zapomniałeś już moje słowa?

- Jeżeli ja jestem ja i ty jesteś ja, to znaczy, że ty jesteś mną? – Ubzdryngolony Zalewski najwyraźniej dążył do kłótni. – Jeżeli dobrze zrozumiałem, to znaczy, że ja jestem tobą?

- Trochę poplątałeś argumenty. Wiem, zgłębić ich źródło, trudne zadanie, w twoim wypadku wręcz próżne. – Sposób wysławiania się przybysza dodatkowo utrudniał zrozumienie wypowiedzianych zdań.

- Więc po cholerę zawracasz mi głowę? Idź w swoją stronę. - Zalewski przestawał panować nad sobą, czarna karta przebijała atutem, silniejszym kolorem białą, co rozstrzygało o zwycięstwie złych nad dobrymi manierami - Mam dosyć problemów.

- Twoje problemy są również moimi.

- Pieprzysz durnoty. – Roman wzruszył ramionami. – Dosyć się nasłuchałem, wystarczy.

- Robisz się wulgarny. Przestań chlać i posłuchaj – nieproszony gość przysunął się bliżej – popatrz na mnie i powiedz, co widzisz.

Roman będąc lekko wstawiony odczuwał pewne kłopoty ze wzrokiem. Brak koordynacji obu gałek ocznych, gdyż lewa zaczęła lekko zezować w prawo, a prawa kierowała się w lewą stronę, powodował problemy w postrzeganiu. Widziany obraz rozpływał się, rozmazywał, tracił ostrość. Chcąc temu zaradzić przymknął powiekę, zasłonił zezujące oko i począł lustrować oblicze mężczyzny siedzącego vis a vis. Wizerunek, już to tracił, już to odzyskiwał kontrast. W krótkich chwilach przebłysków w miarę prawidłowej wizji oglądana twarz wydała mu się, jeżeli nie znajomą, to również nie do końca obcą.

- Poznajesz?

- Niby, co?

- Moją gębę, idioto. – Pan Nikt pieszczotliwie, w bardzo sympatyczny sposób klepnął otwartą dłonią lewy policzek Romana.

Zalewski ciężko wysilał umysł, szperał w chaosie pamięci stosownego odbicia portretu, jednakże oryginalny konterfekt był w swym wyrazie nadzwyczaj pospolity, by nie rzec prostacki, mógł pasować do lada refleksu, ale nie trwałego, konstruktywnego śladu. Karykaturalna podróbka wszelkich fizis. Ale do żadnej konkretnej niepodobna.

- Niiee – bełkotliwie rozciągając słowo oznajmił – niiee.

- Jestem tym, czego się boisz. Twoim strachem – surowy wzrok zmierzył Romana.

Zalewski, odurzony alkoholem, zdążył zapomnieć o nocnym, koszmarnym widziadle, teraz rozpoznał upiorną maskę, chociaż cokolwiek zmienioną, jednak tą samą. Oprzytomniał Zalewski i skryte w mgle oparów wódki okropne wspomnienia. Obudziły się też psychiczne tortury. Ponadto inne męki, fizycznego gatunku dały znać o sobie.

- Muszę iść do toalety. – Głos Zalewskiego stał się wyważony, acz pozbawiony pewności, drżący napiętą emocją.

Nie była to tylko czcza wymówka, li chęć dezercji w obliczu wroga, nawet, nazwijmy rzecz po imieniu, tchórzem podszyta rejterada, nie tylko ona, lecz również nagła, niecierpiąca najmniejszej zwłoki, pilna potrzeba. Potrzeba wyrosła na gruncie fizjologicznej konieczności, bezwzględnej, natarczywej niedającej się powstrzymać. Na szczęście zdążył dobiec do ubikacji nim chwyciły go pierwsze torsje. Zwymiotował do zlewu całkiem sporą treść żołądka. Osłabiony sensacjami gastrycznymi osunął się na podłogę, stracił przytomność. Jak długo leżał zemdlony? Nie wiedział. Powrót do świadomości był nad wyraz przykry. Niestety, swoisty dance du ventre miał dwojakie konsekwencje. Pozostała zawartość brzucha znalazła inne niż gardło ujście. Oczywiście, w kabinach brakowało papieru toaletowego. Sytuacja jakże typowa, zupełnie zwyczajna dla tamtych lat. Podarte kawałki codziennej prasy pełniły substytut higienicznego niezbędnika. Gdyby chodziło tylko o tyłek nieszczęśnika, mogły od biedy stanowić zamiennik, tym samym spełnić swoje zadanie. Roman miał większy od dupy problem. Kalesony, spodnie dokładnie zostały zapaskudzone. Gazety, ze względu na gładką i śliską strukturę okazały się mało pomocne przy oczyszczaniu garderoby. Nieporadne próby usunięcia, choćby tylko z grubsza odrażających fekaliów przyniosły skutek fatalny, odwrotny od zamierzonego. Kał rozmazał się na gaciach. Śmierdząca sprawa. Co robić? Roman Zalewski rozpaczliwie szukał rozwiązania problemu. Jedyne wyjście z niezręcznej sytuacji, skonstatował, to zamknąć się w ustępie i przeczekać do zmroku. Sprawdził zegarek. Zbliżała się piąta po południu. Zdziwienie i radość, dwa różne afekty zawładnęły jego myślą. Pierwsze spostrzeżenie, wielce niepokojące: jakim cudem czas (było nie było, według wskazówek zegarka od wyjścia z domu minęło dwanaście godzin ze sporym okładem) przeleciał w tak błyskawicznym tempie? Zawiniła libacja i krótka w jego mniemaniu, a w istocie długa rozmowa z człowiekiem o nazwisku brzmiącym niczym zaimek nieokreślony? Czy też przeleżał ten okres bezprzytomny? Prawda pierwsza, czy druga? Może obie razem nakładając się na siebie spowodowały lukę zapomnienia? Koncept Zalewskiego nie zdołał odzyskać jeszcze zwykłej sprawności i to pytanie pozostało bez odpowiedzi. Druga emocja przynosiła pewne zadowolenie. Uciecha wynikała z tego faktu, że jasność dnia przemieniła się w szarówkę wieczoru, niebawem całkowita ciemność zapanuje nad miastem. Przeczekał godzinkę nim odważył się zajrzeć do barowej sali. Miał szczęście. Wewnątrz nie było nikogo. Położył dwadzieścia złotych, znacznie więcej niż wynosił rachunek za spożycie alkoholu oraz jednego befsztyka tatarskiego, i cichcem, drzwiami prowadzącymi wprost na ulicę opuścił dworzec. Kroki stawiał niepewnie, nogi wyrzucał nieskładnie, niby do przodu, jednakże w wyższym stopniu niezgrabnie na boki, tak jakoś kabłąkowato, szerokim łukiem, co przypominało chód więźnia, skutego w kostkach dolnych kończyn łańcuchem na pokładzie statku płynącego na wzburzonym tajfunem morzu. Przyczyny fantazyjnego marszu można znaleźć na dwóch odległych biegunach logiki. Mając mocno w czubie i tyleż samo w spodniach trudno iść swobodnie i naturalnie. Bocznymi uliczkami, podpierając się o ściany budynków, te jakby starały się uniknąć kontaktu z brudnymi dłońmi (biedak zapomniał umyć ręce), odsuwały, zmieniały położenie, zamiast udzielić niezbędnego wsparcia tworzyły w zwartym murze lukę, wyrwę, nieoczekiwany rozstęp. Zalewski dawał się nabierać na te zwody, tracił równowagę i wpadał w zastawioną pułapkę. Nie poddawał się jednak. Podnosił się, padał i znowu powstawał, nieustannie podążał naprzód. Omijając z daleka nielicznych przechodniów, nakładając sporo drogi Zalewski szukał swego domu. Tuż za nim, ruchem synchronicznym, parodiując oryginał przemieszczał się Pan Nikt. Podobnie jak autentyk przewracał się, wstawał, szedł dalej, niewidzialny prześmiewca i prześladowca Romana Zalewskiego.

Mieszkanie Romana Zalewskiego, salon, sypialnia oraz kuchnia, bogate było w jeszcze jedno pomieszczenie, łazienkę. W tamtych latach taki luksus zdarzał się wyjątkowo, nielicznym wybrańcom trafiała się taka gratka. Na ogół jeden wychodek przypadał na jedno piętro, skryty za drzwiami identycznymi jak mieszkania lokatorów, tyle tylko, że bez tabliczki z numerem. Łatwy do odnalezienia. Wystarczyło pójść za specyficznym zapachem nieomylnie prowadzącym sali obszernej, będącej połączeniem łazienki i ubikacji z pralnią. Fuzja funkcji odmiennych, wzajemnie wykluczających się interesów niosła szereg nieporozumień. Wanna przy lewej stronie, ta sama dla kąpieli i prania, źródło konfliktów o priorytet, komu lub czemu pierwszeństwo się należało, na prawo vis a vis wanny kibelek służący spełnianiu fizjologicznych potrzeb wieloosobowych rodzin mieszkających na tej samej kondygnacji, przeciętnie na jedną familię przypadało sześciu, siedmiu osobników, licząc dzieci i dorosłych. Mnożąc tę liczbę przez ilość lokali uzyskamy iloczyn pup zasiadających codziennie na tronie dumania. Na środku auli, pod oknem, zlew i kuchnia gazowa. Posadzka zastawiona baliami, garami, wiadrami. Wieczna kolejka oczekujących. Długi szereg smutnych obywateli, już to z tobołem bielizny, już to z ręcznikiem i mydłem, albo z gazetą, która dwojakim służyła celom.

Toaleta urzędnika Zalewskiego była niezwyczajna, bo oprócz sedesu wyposażona w wannę z bojlerem. Ten cud techniki początku drugiej połowy dwudziestego wieku znalazł starszy referent Roman Zalewski w punkcie skupu złomu. Kupił w sposób niekoniecznie zgodny z obowiązującym prawem, ogólnym jednak zwyczajem przyjętym i utrwalonym, za butelkę wódki, najbardziej przydatną walutę tamtej epoki. Zamontowana została przez znajomego hydraulika, cenę robocizny rzemieślnik wyliczył na tę samą, co supernowoczesna balia, wartość. Koszt montażu okazał się w praktyce trochę większy, biorąc pod uwagę dodatek w postaci zagrychy. Byłby niższy, gdyby Zalewski Roman zgodził się wziąć udział w konsumpcji, lecz jako niepijący musiał odmówić. Uległ, co prawda, nachalnej presji fachowca, który domagał się asysty przy zakrapianym posiłku, nalał i sobie kieliszek. Swój wkład w biesiadę ograniczył do roli biernego statysty. Zbiornik u swej podstawy miał zamontowane palenisko służące do podgrzewania wody z rurą odprowadzającą dym na zewnątrz. Niestety, izba adaptowana na toaletę, w odróżnieniu od pozostałych, nie była wyposażona w kaflowy piec, a co za tym idzie brakowało podłączenia do komina. Hydrauliczny mistrz znalazł proste rozwiązanie. Wystarczyło wyciąć okrągłą dziurę w szybie okna, przez ten otwór wyprowadzić przewód wentylacyjny. Zalewski nie zgodził się na byle jaką prowizorkę. Trzeba wiedzieć, że starszy referent posiadał duszę estety. Blaszana rura wystająca przez okno psułaby obraz całości łazienki, a na to wysublimowany smak, wyrafinowany gust artysty, nie pozwolił. Trzeba czytelnikowi wiedzieć, że nasz bohater wolne godziny od zajęć służbowych, poświęcał pisaniu wierszy. Tak więc, zamiłowanie do piękna wzięło górę nad prozaiczną wygodą. Cóż znaczy gorąca kąpiel wobec wrażeń odczuwanych ponadzmysłowo, nieomal transcedentalnie? Próżność ciała mógł zaspokoić w każdej chwili pod służbowym prysznicem w Urzędzie. Aczkolwiek, trzeba oddać mu sprawiedliwość, nie przesadzał w tym względzie, korzystał z umiarem, okazjonalnie, w wyjątkowych okazjach, od wielkiego, państwowego lub kościelnego święta. Częściej robił użytek z klozetu firmy. Swój domowy zachował w fabrycznej, dziewiczej czystości. Rad, nierad, gdy już mocno przyparła potrzeba (przymus – wiadomo nie wybiera odpowiedniej pory, czasami zdarzało się zechcieć nie w pracy, lecz domu, na przykład w niedzielę) wówczas ją zaspokajał tak jak pozostali lokatorzy domu przy ulicy Armii Czerwonej pod numerem piętnaście dwoma poziomami ponad parterem współżyjący. Pod względem czystości i higieny Roman Zalewski nie był purystą. Codziennym ablucjom wystarczał zlew i kran z zimną wodą. Łazienka w mieszkaniu była świątynią, konsekracją kreacji idei zaklętych w rymowanych strofach liryki. Siedząc wygodnie na sedesie oddawał się namiętnie swej pasji, układaniu peanów sławiących absolut najwyższego formatu, piękna zamkniętego puentą czterech ścianach, podłogi i sufitu.

Niecierpliwy czytelniku, wytrzymaj jeszcze chwilę. Opis łazienki i cel, jakiemu służyła, dostarczył bezpośredni podwładny kierownika referatu „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”, były referent wymienionego działu, niejaki Paweł Robczewski. Tenże Robczewski zgodził się dać świadectwo prawdzie, nieprzychylnej przełożonemu, stawiając warunek, że wszystko, co mi powiedział, słowa składające się na krótką charakterystykę osoby głównej opowieści zostaną jota w jotę zapisane. Akceptując jego żądania zmuszony byłem zamieścić zupełnie zbyteczne imponderabilia. Nic nowego nie wniosły, lecz skoro słowo się rzekło …

Tak jakoś wyszło, dokładnie jak, Robczewski nie pamiętał, któregoś dnia znalazł się w mieszkaniu starszego referenta Zalewskiego. Gospodarz przyjął swego pracownika nad wyraz niechętnie. Tu trzeba zaznaczyć, że kierownik Roman Zalewski nie zwykł podejmować gości. „My home is my castle”, jak mawiają Anglicy. Bronił swej twierdzy przed cudzym wzrokiem, nawet listonosza witał w progu, ciałem zagradzając wejście. Jak tamto spotkanie zapisało się w pamięci Pawła Robczewskiego? Pozwólmy, by sam swoimi słowami opisał przebieg wypadków zaszłych pół wieku temu.

Tamtego dnia, Robczewski paznokciem wskazującego palca drapał łysą głowę, co oznaczało szczególny wysiłek umysłowy, lecz jaki to był dzień tygodnia, przypomnieć nie mógł. Tamtego dnia, tak pod wieczór, na pewno letnią porą zaszedł do Zalewskiego. Sprawa całkowicie służbowa, jakieś papiery do podpisu, sprawa niezmiernie ważna i niecierpiąca zwłoki. Prywatnie pchać się w gości do kierownika - Robczewskiemu sama myśl wydała się zbyt odważna i, nie ukrywał tego słowa, po prostu wstrętna. Spotkali się zatem w drzwiach. Twarzą w twarz. Chcąc nie chcąc zwierzchnik zaprowadził podwładnego do kuchni. Zmuszony przestudiować podsunięte do parafowania dokumenty, Roman Zalewski (sumienny urzędnik nigdy w ciemno, tym bardziej in blanco nie złożył autografu) kazał usiąść przy stole referentowi Pawłowi, nie ruszać się nawet na moment i tak pozostać, a sam udał się do salonu. Robczewski czekał i czekał, szef nie powracał. Tymczasem trzy piwa wypite po drodze coraz silniej dawały znać o sobie. Starał się jak mógł. Zaciskał uda, przekładał nogę na nogę, aż w końcu się poddał. Przemożne parcie na pęcherz groziło niekontrolowanym wybuchem. Dotarł do łazienki w ostatnim momencie. Zdążył rozpiąć guziki w rozporku, wyciągnąć siusiaka nim intensywny strumień wystrzelił gorącym gejzerem. Sam się przyznaje, nie od razu wezbrany potok znalazł miskę klozetową. Część moczu spryskała posadzkę. Normalna rzecz u mężczyzny. Że też teraz właśnie, w szczytowym momencie błogiego wytrysku niosącego niewymowną ulgę połączoną z odprężeniem, musiał zjawić się ten sukinsyn Zalewski. Krzyk grozy wydarł mu się z gardła. Profanacja, profanacja wrzeszczał jak obłąkany. Trzęsąc się z oburzenia chwycił za kark, jego, referenta Pawła Robczewskiego, wyprowadził na klatkę schodową, silnym kopniakiem spuścił ze schodów. Następnego dnia Robczewski otrzymał dyscyplinarne zwolnienie z pracy. Za co? Jakim prawem - nie wie do dzisiaj.

Piątego października, fatalnego w skutkach dnia, późnym wieczorem, nocą lub równie dobrze wczesnym rankiem nowo rozpoczętej doby (brak świadków nie pozwala na ścisłe określenie czasu) po wielu trudach i znojach wrócił Zalewski do domu. Sąsiadka wprawdzie słyszała hałas otwieranych, zaraz też głośnym trzaśnięciem zamykanych drzwi, w przyległym obok jej mieszkania lokalu. Wyjaśnienia kobiety niczego nie wniosły. Pani, nazwiskiem Kowalczyk, imieniem Joanna nie potrafiła rozstrzygnąć kwestii dotyczącej dokładnego czasu przybycia Romana Zalewskiego. Przebudziła się na moment, zaraz też momentalnie zasnęła. Z tego to powodu nie wiemy, czy Zalewski sam był, czy w towarzystwie innej osoby. W każdym razie starszy referent Roman Zalewski znalazł się w swoim kwaterunkowym lokum. Zdjął odrażająco zanieczyszczone, śmierdzące ubranie. Rozebrał się do golasa. Skarpet nie musiał ściągać, pamiętamy, że wychodząc zapomniał zabrać ich ze sobą. Stał Zalewski i dumał. Nie o Panu Jak Mu Tam, nie o nim rozmyślał, chociaż powinien był. Inne troski trapiły biedną, rozsadzaną bólem głowę. Kłopot polegał na tym, że jedyny posiadany komplet bielizny chwilowo nie nadawał się do użytku. Zestaw składający się majtek, kalesonów, podkoszulki w mniejszej bądź większej mierze uległ zabrudzeniu. Jako że jedyny, nie podlegał wymianie. Czemuż nie miał ich więcej.? Cóż, jakie czasy, takie i w sklepach zaopatrzenie. Zalewskiemu ponadto wydatek na desu, odzież spodnią wydawał się zbyteczny. Nie wystawiał jej na widok publiczny. Sobotnia przepierka wystarczała tygodniowemu użytkowaniu. Cały włożony w dniu poprzednim wysiłek poszedł na marne. Jak tu teraz wyprać popaprane materie? Należałoby namoczyć w gorącej wodzie, poczekać aż przyschnięte łajno odmoknie, wygotować, przeprać i na koniec wysuszyć. Długotrwałe suszenia (październik tego roku był zimny i wilgotny, Zalewski nie zdążył wykupić należnego przydziału węgla) mógł ewentualnie zastąpić żelazkiem. Tak, mógłby, a nawet powinien to wszystko zrobić. Tyle, że czasu nie starczało. Wymywszy się, częściowo nad zlewem, częściowo w misce, w zimnej wodzie z użyciem kostki szarego mydła, ku swemu niemiłemu zaskoczeniu spostrzegł za oknem pierwsze oznaki budzącego się świtu. Jesienią jutrzenkę od poranka krótka dzieli droga dużo za krótka. Jak by się nie starał, nie poradzi sobie Zalewski z przygotowaniem, to znaczy z moczeniem, gotowaniem, praniem i prasowaniem. Z gołą dupą przyjdzie Zalewskiemu iść do pracy, a pora roku, jak wspominałem, była chłodna, skłonna tyłek przyprawić o przeziębienie, nie daj Bóg, influencą skorą guzkom krwawniczym nadać patologiczne powiększenie, uwypuklenie i wydobycie się z odbytu na zewnątrz pod postacią żylaków, potocznie zwanymi hemoroidami, przypadłością bolesną pieczeniem i świądem. Perspektywa dla urzędnika siedzącego osiem godzin dziennie zadkiem na krześle, wątpliwej wartości. Pozostać w domu? Takiemu rozwiązaniu, dobremu dla innych, rzetelnemu starszemu referentowi, urzędnicze sumienie mówiło: Nie! Nigdy! Przenigdy! Lepiej podjąć ryzyko zachorowania, niż stchórzyć, nie stawić się na wyznaczonym przez partię, kościół i państwo (kolejność w szyku wyrazów zgoła obojętna) stanowisku pracy. Szorstkim, płóciennym ręcznikiem opasał się w kroku, wydobytym z szafy mundurem wojskowym przyodział nagie ciało. Stopy owinął żołnierskimi onucami, na nie naciągnął buty z cholewami. Jeszcze tylko płaszcz i rogatywka. Płaszcz ściągnął pasem, do pasa przypiął szablę. Przygotował śniadanie, dwie kanapki posmarowane smażonym z cebulą smalcem zawinął w ochronny papier starej gazety, włożył do służbowej teczki. Gazeta wówczas, o czym zdążyliśmy się przekonać, oprócz pierwszorzędnego zadania, to jest dostarczania informacji, pełniła wielorakie funkcje, dużo szersze niż w dzisiejszej dobie znajdowała zastosowanie. Nie w słowie drukowanym znajdziemy wytłumaczenie, dlaczego Zalewski zostawił na stole zapakowaną do teczki wałówkę. Z rozmysłem to uczynił, czy całkiem bezmyślnie? Tego już się nie dowiemy.

Teraz już pora powrócić do początku opowieści, która okazała się wcale nią nie być, nie genezy, a ciągiem dalszym wyłożonego powyżej asumptu. Były oficer Wojska Polskiego, przedwojennej Drugiej Rzeczypospolitej, kapitan Roman Zalewski o godzinie szóstej czterdzieści siedem wyszedł ze swojego mieszkania mieszczącego się w budynku oznaczonym numerem piętnastym, położonym przy ulicy Armii Czerwonej w Łęku, mieście będącym stolicą powiatu. Tak jak w każdym dniu roboczym, dzisiaj w odmiennym stroju udał się do pracy.

Skrupulatny czytelnik w tym miejscu wyrazi zdziwienie. Skąd u licha skromny kierownik referatu: „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” Urzędu Komunalnego w Łęku posiadał taki przyodziewek. Jak najbardziej słuszne pytanie. Tym bardziej, że nie on jeden. Tuż obok niego, w takim samym uniformie kroczył Pan Nikt. Zalewski Roman sprawiał wrażenie nieświadomego obecności towarzysza. I chociaż Pan Nikt wyglądał niczym Pan Ktoś, dajmy jemu spokój i powróćmy do starszego referenta. Chociaż poświęciliśmy tej osobie ileś tam zapisanych kartek papieru, wciąż nie wiemy, kim był Roman Zalewski. Urzędnikiem, czy zupełnie kimś innym? Żołnierzem Armii Rzeczypospolitej? Ostatnim niedobitkiem przegranej wojny, tej z Niemcami i tej z Rosją Sowiecką, zapisanej w komunistycznej propagandzie jako wojna domowa, starego z nowym porządkiem, walką klasową? Odpowiedzi nie znajdziemy w przyszłości pana Romana. Żeby odszukać wytłumaczenie, trzeba nam cofnąć się do dawniejszych jeszcze czasów. No nie! Znowu? Słyszę wasz lament, lecz nic nie poradzę. Chcecie poznać prawdę? Zawracajmy zatem do przeszłości. Konkretnie do daty siódmego sierpnia roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • NataliaO 22.06.2015
    Bardzo długie co mnie zniechęcało. Zacznę od tego, że nie oceniam błędów, bo się na nich nie znam. Inni zrobią to jak zwykle za mnie.

    Ja interesuje się treścią a ta mnie przygniotła. Jest tutaj osoba, która pisze ciężko ale Ty piszesz o wiele ciężej. Lubię historie ale dobrze ubrana. Tutaj czułam się mało komfortowo. Tak naprawdę nie wiem czy poznałam dokładnie bohaterów, opisy są dobre, bardzo dobre ale jest tego duży natłok.

    Podobały mi się dialogi. Były naturalne. Np. ten mi wpadł w oko:
    - Niiee – bełkotliwie rozciągając słowo oznajmił – niiee.
    - Jestem tym, czego się boisz. Twoim strachem – surowy wzrok zmierzył Romana.

    W ogóle całość mi się zlewała, brakowało mi przestrzeni miedzy zakończeniem jednej części,a wejściem w drugą część tej historii. Mam też wrażenie, że dużo było informacji, nie skupiłeś się na jednej. Plus taki, że się nie zgubiłam czytając Cię. Tytuł mi się podoba.
    Opowiadanie jest suche, ale nie wymagam w takim opowiadaniu jakiś wielkich emocji.

    Nie jestem wielką znawczynią, ale jako czytelnik mam takie odczucia.Całość jednak przyznaje jest interesująca. 4:) za duży wkład w pracę. Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania