Pan Tadeusz Soplica

Czwartek, być może osiemnasty dzień miesiąca, ale pewności nie mam.

 

Nieustannie zapominam przestawić dzień w kalendarzu. Zapominam też ogolić się, najeść do syta czymś innym niż odmrożone gnocchi i wyprać ręcznie pozostawione przez Nie koszulki.

One przynoszą gnocchi.

Jedz, mówią.

Jem. Jest tego więcej i innych rodzajów, ale ostatnio Marek Aureliusz i tak włosko się czuję, to i paczkowane kluski pasują. Mieszanki warzyw na patelnię ostatnio zupełnie mi nie podchodzą, a raczej podchodzą do gardła i chcą wyjść.

 

Od miesięcy lękam się wyjść dalej, niż do pobliskiego Kauflandu. Tam zawsze mówię “dobry” ochroniarzowi Władkowi lub “witaj Rysiu” Ryszardowi, którego znam jeszcze skądś wcześniej. Twarz ma znajomą imię, może ochraniał uniwersytet, może teatr, gdy jeszcze bywałem. Poprawka: gdy jeszcze instytucje te miały jakiś prestiż i ochroniarze na wzór rektora, nosili spodnie zaprasowane w kant. A studentki garsonki, jakież te czasy odległe się wydają.

Potem mówię mijanym pracownikom “dzień dobry”, starając się uczynkiem swym i słowem nie wyjść na prostaka. Chleb, jak jem, kupuję ziarnisty. Mięso jem rzadko, nie z przekonań religijnych czy politycznych – nie chce mi się przygotować. Gnocchi ma jedenaście przecinek siedem procent mięsa, co odpowiada jakimś czterem procentom białka, dwóm gramom, co stanowi ileś tam procent dziennego zapotrzebowania dla osoby dorosłej. Ja mam czterdzieści sześć lat, nie wykonuję żadnej ciężkiej pracy, przebywam na urlopie zdrowotnym od poprzedniego kalendarza i nic mnie nie obchodzi, ile czego mam jeść. Marek Aureliusz nie miał plastikowych etykiet z cyferkami, to i ja bez nich radę powinienem dać.

One czasem narzekają, że źle się odżywiam i powinienem jeść banany, bo potas, gruszki, bo cukier, pić herbatę bo antyoksydanty i wychodzić na powietrze do parku, albo chociaż naokoło miasta deptakiem.

Spacery ostatnio praktykuję więc w Kauflandzie, poszukując zaginionej inspiracji literackiej. Jednocześnie można kupić dwie butelki o tej samej nazwie, tylko innej lekko – no bo czyż Pan Tadeusz to nie Soplica?

One śmieją się, że anachroniczne te moje rozważania, ale fakt jest faktem: Tadeusz, jako syn Jacka, jest również Soplicą. Nie ma bata. Dziś odstawiam blachę i pił będę z literatek, na cześć i chwałę słowu pisanemu. A jak!

Przy wyjściu zahaczę o kasę, gdzie Aneta, Andżela czy Pani Maria z uśmiechem powitają mój nonszalancko przewiązany szalik, mój stosunkowo nowy i wciąż modny płaszcz i chude, lekko zapadnięte policzki. Wzrokiem staram się nie straszyć, okulary w grubej oprawie, fotochromowe. Trzeba chronić rogówkę, powiedziała jakaś pani innej pani w serialu w telewizorni. Tylko, że tam chodziło o ekran, albo może miała kanapę-rogówkę, która potrzebowała opieki.

Kanapę jednakże odrzucam w mej duszy jako coś, czego nie trzeba chronić aż takim ciężkim słowem, żeby aktorka serialowa nie parskała w międzykręceniu.

Ostatnio w kasie siedzi młody człowiek w koszulce agencji pracy, ale jakaś taka niechęć drzemie w tym chłopcu, że daleki jestem od pytania go o imię, a i dziewczyn o chłopca pytać nie wypada.

Jestem już nie za młody i takie rzeczy mnie jeszcze interesują: co wypada, a czemu, a za co dostaliście w gębę i za co daliście. Nie interesuje mnie fitness, choć zdarza mi się włożyć dresy.

W przyauflandowym kiosku dziewczyna ma nienaturalnie czarne brwi i na imię Katarzyna (dla mnie jest Czarną Katarzyną), ale nie jest zainteresowana wymianą myśli, odkleja nos od ekraniku jedynie, by wymienić tytoń i bibułki (będę zasiadał w fotelu i po staropolsku i kowbojsku kręcił, postanowiłem tego ranka!) na banknoty. Zostawiam jej więc kilka, a drobniaki po powrocie wrzucam do wiadra, gdzie również zdarzy mi się i nalać wody lub, wstyd przyznać się, nasikać. Ale zazwyczaj potępiam takie paprajstwo i nie czynię tak. Kulturalnie załatwiam się do ustępu, a wiaderko traktuję jako skarbonkę bez uporczywego wieczka z dziurką.

Z Kauflandu wracam z siatką, reklamówką. Ja wiem, że to nieekologiczne, ale pewność mam, iż moją Kauflandzianką ją nie zakrztusi się żaden żółw czy marabut, sekretarz, kormoran czy flaming, delfin czy płynący na plecach ksiądz - gdyż składam je sumiennie i chowam do szafeczki. One czasem potrzebują, to zabiorą kilka. Ja nigdy nie pamiętam, żeby wyciągnąć kilka i włożyć do kieszeni płaszcza, by następnym razem, gdy Pani Maria zapyta, czy i dziś siatkę… żeby raz rzec: Pani Mario, dziś mam ze sobą własną Kauflandziankę!

Triumfalnie powtarzam sobie potem, między jedną duszną literatką a drugą, że zabiorę, że dziś jest ten dzień, gdy włożę siatkę. Gdy wsunę reklamówkę do kieszeni płaszcza i następnym razem gdy pójdę pospacerować między półkami i szukać smaków, powiem Pani Marii potem, że nie mam.

 

Nie pamiętałem, że Sędzia był bratem Jacka Robaka Soplicy, ale poprosiłem Je telefonicznie, żeby skombinowały mi film, gdy znów zajrzą odwiedzić moje strony.

 

Gładziutki Pan Tadeusz Misio Żebrowski to teraz pierdziel w moim wieku, powtarzam do przejrzystych cylinderków. Teatrem zarządza, mówią nawet, że dobrze.

Ale dla mnie ten Misio dyrektor i Tadzio młodzian to dwie różne osoby, jeden jest siwy i szpetny już, zeszpetniał jako i ja zeszpetniałem, czas odebrał nam obu młodzieńczość i świeżość, a drugiemu wcale nie, o, nie.

I chwała bogu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • jolka_ka 04.11.2018
    O, coś jest tu.
  • jolka_ka 04.11.2018
    "Triumfalnie powtarzam sobie potem, między jedną duszną literatką, a drugą, że zabiorę, że dziś jest ten dzień, gdy włożę siatkę. Gdy wsunę reklamówkę do kieszeni płaszcza i następnym razem gdy pójdę pospacerować między półkami i szukać smaków, powiem Pani Marii potem, że nie mam." — co prawda z błędami nieco, ale ten fragment naj :P
  • Tadeusz Sznuk 04.11.2018
    Jak to imiennik całe te...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania