Pani Małkowska

To nie są wcale błahostki. To rzeczy, o których warto pisać. Na przykład takie nic nie znaczące z pozoru kuchenne starocie i bibeloty: słoje, słoiczki, weki, nakrętki, wiadra, kubełki, miednice… To wszystko tłoczyło się pod nogami w mieszkaniu pani Małkowskiej, stało w sieni i krużganku, tak w środku, jak i na kamiennych schodach przed budynkiem, wzbierało i wypływało na ulice, szło wartkim potokiem przez wieś i po kolei zalewało racławickie chałupy. Mijaliśmy to, kiedy wchodziliśmy. I kiedy pozdrawialiśmy się:

– Dzień dobry, pani Małkowska! – Babcia była zawsze bardzo uprzejma. – Widzę, że pięknie dziś pani posprzątała.

– A tam, pani Żołnowska, dopiero zaczynam, dopiero się rozkręcam.

Postronny przechodzień, niezorientowany w misternej sztuce aranżowania rupieci wszelakich, mógłby zauważyć jedynie nieład panujący w domku przy ulicy Kolejowej. Tymczasem pani Małkowska osiągnęła mistrzostwo w robieniu porządku przez nieporządek, tyle tylko że należało to umieć dostrzec i właściwie docenić. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby pozostałe gospodynie postępowały w ten sam sposób?! Wyglądało na to, że przez wiele lat w ogóle nie usuwała nadmiaru szkła ani plastiku, tej wielkiej redundancji zbędnych bodźców: dotykowych, wzrokowych, słuchowych. Stłaczała wiadra na wiadrach i weki na wekach, pozwalała namnażać się całym koloniom: słojowatych, miednicowatych i nakrętkowatych. Pod światło nie widać było, bo pod latarnią zawsze najciemniej i w związku z tym wyobraźnia musi się bardziej postarać, czy matka-bańka ma jedno czy też więcej malutkich bąbelków? A może w ogóle ich nie ma, bo jest – dajmy na to – agamiczna? To tu w jednej z izb mościł się ogromny gąsior na wino, którego żywoty wewnętrzne, bulgotania i chlupoty tak bardzo od zawsze mnie fascynowały. Ten to dopiero miał potencjał rozrodczo-bachiczny, któremu na imię było: ekspansja, wieczna ekspansja.

To na schodach-leporello, na podłodze z ułożonych płytek ceglanych zaczęło się tamto poruszenie. Coś wezbrało, zahuczało i pękło. I wypłynęło na ulice, a z pęknięcia narodziło się tak jakby drugie lato. W ten sposób ilość pór roku się zwiększyła, a one same nabrały barwnych cudnych aspektów. I obrodziła plonem obfitym, beneficjum tysiąckrotnym iskrząca się jasność szkła, źrałość wielkiego sezonu związana z trzodą słojowatych, nakrętkowatych, miednicowatych. A choć te ostatnie mienić się nie chciały, to zasadniczym generatorom i zwierciadłom połysku wcale to nie przeszkadzało. Oślepiały człowieka i przekłamywały obraz nudnej rzeczywistości. Mechanizm był prosty: to, co kąpało się w słonecznym złocie, wyrajało bajkowe zamczyska, Szmaragdowe Grody, Smocze Góry, co do których istniało przypuszczenie, iż nie są prawdziwe.

– To jaki jest ten przepis na kotleciki z cukinii? Zdradzi mi pani? – Babcia uwielbiała nowości. Musiała spytać.

– Zapraszam do środka. Zaraz będzie pani wszystko wiedziała. Tylko proszę uważać i patrzeć na te drobiazgi pod nogami!

Kobiety wsiąkły, a ja wybiegłem przed budynek, gdzie ujrzałem setki szklanych słońc wyzwalające oślepiający blask, za którym kryła się, jak za kurtyną, kwintesencja lipca i sierpnia. Teraz schody i ulice, niby fabryki bombek i baniek mydlanych, układały się w skomplikowane fałdy i fraktale, płynne formacje najdziwniejszych krzywizn: linii, plam, placków, żeber, zębów, klawiatur, wzdłuż których to formacyj szły, biegły, truchtały, leciały, frunęły, szybowały, sunęły, skakały, ślizgały się naszej pani sąsiadki doniczki, słoiczki i pieprzniczki.

Jednak nie wszystkie kulinarne sprzęta były w stanie lewitować. Niektóre okazały się na to zbyt ciężkie, na przykład duże słoje na pyszne racławickie ogórki. Już same ich ścianki ważyły chyba z tonę? Te, które chciały, a nie mogły, klepały zawistnie swoimi pokrywami, mełły głupią złą mąkę, kręciły gumowymi pierścieniami-ozorami, przeklinały straszny swój los. Aż dokręciły się, dopięły swego.

Przynaglone klekotem zazdrosnych pokryw, wypełniającym podwórze od ściany do ściany, nadciągnęły niebawem masy gorącego powietrza i rozpoczęła się piaskowa burza poprzedzająca gradobicie. Flotylle huraganów rzuciły kotwice w jasną toń dnia bezkresnego, cumując nad brzegami Racławii. I wystrzeliły salwy blasku słonecznego i tarabaniły przez siedem dni i siedem nocy. I takie to były sejmy i natury wiecowania – konwersacje wiatru z ciszą, amicizie gromów z jasnego nieba z wichrem, konwenty Gradosława z Chmurnasem.

Niebo napięte do granic możliwości, poprzecinane wzdłuż i wszerz przez szpony huraganu zawisło nad domkiem pani Małkowskiej niczym południki i równoleżniki nad mapą wirtualnie. Drżące, rozpalone powietrze tworzyło w otchłani bruzdy i pęknięcia, które się bardziej wyczuwało niźli widziało, wszelako morfologie napompowanych powietrzem akordów, akordów pompatycznych nie chciały się za nic poddać żadnej sensownej analizie i o nich nic nie napiszemy.

Teraz oczekiwano najgorszego: tego, iż spektakularna wystawka słoików zostanie raz na zawsze zdmuchnięta z powierzchni, że podda się niewidocznemu polu siłowemu zawartemu w liniach papilarnych kataklizmu, że padnie pod naporem wichru i zostanie objęta przymusową i bezterminową cedułą. Jednakże nic takiego się nie stało, a wręcz przeciwnie.

Kiedy wszystko ucichło, a życie znów powróciło na swe idylliczne tory, okazało się, że weki, nakrętki, wiadra, kubełki i miednice tworzą rzekę, tak, rzekę (rozumiemy to dosłownie) z normalnym źródłem u pani Małkowskiej i ujściem u pani Chrzanowskiej na drugim krańcu wsi, gdzie także znajdowały się kamienne schodki i sień dająca chłód. I gdzie również robiło się ogórki małosolne i rozmaite inne przetwory. Różnica była taka tylko, że o ile pani Małkowska zwiększała populację słoików, rozmnażała je bez mała, o tyle jej – w pewnym sensie przeciwieństwo, pani Chrzanowska – parała się redukcją materii zbędnej, likwidacją szklanych bytów redundantnych, a wszystko po to, by w przyrodzie panowała jako taka równowaga.

A rzeka wciąż płynęła i płynęła. I od strony Kolejowej sunęły nowe bańki zgodnie z biegiem bańkowego nurtu i ponad nim w nagrzanym, leniwym, drżącym do pęknięcia eterze. Dzieci taplały się w tym nurcie radośnie, wyjmowały szklane raki i budowały szklane tamy, wznosiły miniaturowe zameczki na brzegach drugiej, darowanej Osobłogi, a śliczne panie w przyciemnianych okularach opalały się na kocach i pojawili się już nawet pierwsi rybacy z wędkami. Aż razu pewnego rzeka wyschła, brakło światła-poruszyciela i rozpoczęła się jesień, a rządy letnich bożków dobiegły nagle końca.

Nie, to nie są żadne tam błahostki! To rzeczy, o których warto pisać. Takie na przykład nic nie znaczące przedmioty: słoiczki, weki, nakrętki, wiadra, kubełki i miednice – toż to wszystko skarby dzieciństwa najoczywistrze!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Bożena Joanna dwa lata temu
    Fajna opowieść. W moim domu piwnica była zawsze zastawiona słoikami, wekami i butelkami. Wszystko tam było, ale pewnego dnia zabroniono mi jeść dżemów i konfitur. Wyniosłam przed altanę śmieciową wszystkie tego typu przetwory. Było tego kilka rzędów, liczyłam, że znajdą się chętni.
    Kilka dni później pracownicy MPO zbierali ręcznie wszystkie słoiczki. Nie wiem, co się z nimi stało, ale sporo pracy i pieniędzy poszło w błoto.
    Pani Małkowska też dostarczyła mi wspomnień, za co serdecznie dziękuję.
    Serdecznie pozdrawiam!
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Nie ma za co, to ja dziękuję za odwiedziny i dobre słowo! Cieszę się, że odżyły dawne wspomnienia, że je w Tobie obudziłem. Pozdrawiam bardzo serdecznie! :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania