Paperdoll - 2. Kill Em With Kindness
Potarłam dłonią czoło i jęknęłam, rzucając się na łóżko. Była dwudziesta, a ja nadal nie byłam gotowa na wyjście do baru. Ani psychicznie, ani fizycznie. Dookoła mnie walała się cała zawartość szafy i kosmetyczki. W mojej głowie panował jeszcze większy chaos. Nie wiedziałam, co gorsze – bałagan we wnętrz czy na zewnątrz. Z ociąganiem podniosłam się i usiadłam po turecku na środku łóżka, patrząc na to, co zrobiłam ze swoim pokojem oraz śnieżnobiałą pościelą, na której rozwaliłam grafitowy cień do powiek i róż do policzków. Teraz nadawała się tylko do kosza na śmieci.
Nie miałam zielonego pojęcia, co na siebie włożyć. Nie chodziłam do klubów i różnych barów, nie wiedziałam, jakie wymogi modowe panują w takich miejscach. Ale przecież nie mogłam pojawić się tam, jak ostatni obdartus, bo Sydney by mnie zabiła. Dlatego postanowiłam skonsultować się właśnie z nią.
Do Sydney:
W co mam się ubrać?
Wiedziałam, że szybko mi odpisze. Nigdy nie rozstawała się z telefonem. W końcu dobry aparat w komórce zawsze może się przydać, a informator może napisać w najmniej oczekiwanym momencie, prawda?
Od Sydney:
W cokolwiek. Cała twoja szafa się nada. Ma być delikatnie i dziewczęco.
Nie miałam bladego pojęcia, o co jej chodziło. Miałam pojawić się w tym barze niczym Kopciuszek? Zrobiłabym z siebie tylko pośmiewisko. Westchnęłam i od nowa zaczęłam poszukiwania odpowiedniego stroju, które przerwał mi dźwięk nadchodzącego smsa.
Od Sydney:
Estelle, masz ubrać cokolwiek, czego Sophia Smith nigdy by nie włożyła. Masz być jej przeciwieństwem, jasne? Masz być pierwszą Estelle, która zawróci w głowie Liama, a nie drugą Sophią. I nie przesadź z tapetą, wyglądasz dobrze bez niej.
Dobra, zaczynałam ją rozumieć. Nie była głupia. Była inteligentna i sprytna, tylko szkoda, że wykorzystywała swoje umiejętności do tak niehumanitarnych celów. Nie podobało mi się to, ale musiałam przestać podchodzić do tego tak emocjonalnie. Należało to potraktować jako drobny wolontariat, na rzecz mojej mamy. Nie miałam innego wyjścia, jak zagryźć wargę i to przeczekać.
Szybko przebrałam się w pierwszą sukienkę, jaką złapałam, bo czas mnie gonił. Do białego, zwiewnego materiału dobrałam szary kardigan, bo londyńska pogoda nie pozwalała na nic innego. Byłam zresztą pewna, że i tak będzie mi zimno. W takich momentach jak ten – kiedy już dawno powinnam być na miejscu, a nadal tkwiłam w swoim mieszkaniu, dziękowałam, że moje włosy układają się same. To pozwalało mi na zrobienie znośnego makijażu, o ile to, co nałożyłam na twarz mogło zostać tak nazwane. Nie patrząc drugi raz w lustro, wiszące w przedpokoju, ubrałam na stopy szare balerinki, na ramię zarzuciłam swoją skórzaną torebkę i wyszłam z mieszkania, zamykając drzwi na klucz. Zbiegłam na parter i pchnęłam lekkie drzwi, prowadzące na zewnątrz. Szybko wsiadłam do mojego czerwonego Mustanga z 1998 roku i odjechałam, modląc się, że droga z Newham do ścisłego centrum Londynu nie potrwa wieki.
Srogo się przeliczyłam, widząc korek na dwa kilometry. Nie miałam jednak wyjścia i musiałam go przeczekać.
O godzinie 21:15 stanęłam przed barem „The Macbeth”, biorąc głęboki oddech. Budynek wyglądał niepozornie – zwykły, niewyróżniający się szyld i dwa duże, przyciemnione okna. Mijało mnie wielu ludzi, rzucając mi oburzone spojrzenia, bo stałam na środku chodnika i tarasowałam przejście. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Dobra, dojechałam do celu, ale jak miałam poznać się z tymi chłopakami? Przecież nie podejdę, ot tak, bo uznają mnie za jakąś obłąkaną fankę, która szuka rozgłosu. Zresztą, nawet nie potrafiłabym jej udawać.
– Estelle Fizeau? – Odwróciłam się w prawo, słysząc swoje imię i nazwisko. Przede mną stał wysoki mężczyzna z ciemnymi, zaczesanymi do tyłu włosami i kilkudniowym zarostem. Miał na sobie niebieską, dżinsową koszulę, czarne, obcisłe spodnie oraz skórzane buty. Nie wyglądał na kogoś, kto chodzi do tego typu miejsc. Chociaż, skąd mogłabym to wiedzieć? W końcu byli tutaj członkowie jednego z najsłynniejszych boysbandów na świecie. Pozory mogły mylić.
– T-tak – wyjąkałam, odruchowo łapiąc torebkę. Tak, w razie czego. Gdybym musiała bronić swojego ciała albo dobytku. Oba były wyjątkowo cenne w tych czasach.
– Jamie Lumholtz – przedstawił się, wyciągając w moją stronę rękę.
– Estelle – mruknęłam, ściskając ją niepewnie. Mężczyzna zaśmiał się cicho i włożył palce
w szlufki swoich spodni, kołysząc się na piętach.
– Wiem. Przysłała mnie Sydney.
– Kolejny sługus? – palnęłam bez zastanowienia, unosząc brew. Mogłam się spodziewać, że będzie chciała mnie pilnować, aczkolwiek to nie upoważniało mnie do uwłaczania temu człowiekowi.
– Powiedzmy – odparł, drapiąc się niezręcznie po karku. – Mam u niej dług.
– Nazywajmy rzeczy po imieniu – jęknęłam, rozglądając się na boki. – To jest szantaż.
– Ale jakże skuteczny – zauważył, puszczając mi perskie oko.
– I po co cię przysłała? – spytałam, nadal nie wiedząc, po co tu jest. Bądź co bądź, nie chciałam aż tak pochopnie oceniać Mills. To ona była mózgiem operacji i wiedziała, co robić. A przynajmniej miałam taką nadzieję.
– Znam osobiście pewnego Irlandczyka – wyjaśnił, przysuwając się do mnie. – Wprowadzi nas do jamy smoka.
– To nie będzie wyglądało dziwnie? – mruknęłam, pełna obaw, których on nie rozumiał. – Że tak nagle przyprowadzisz sobie obcą dziewczynę i wciągniesz ją w ich mały światek?
– Nie jesteś obca – odpowiedział, marszcząc brwi. – Oni cię znają. Wiedzą, kim jest twoja matka. Nie będą doszukiwać się żadnych podstępów, zaufaj mi – dodał, podając mi ramię. Niechętnie je przyjęłam i z ociąganiem ruszyłam wprost do bram piekieł. Miałam mu zaufać. Sydney też kiedyś ufałam i co mnie spotkało? Zostałam jej donosicielem.
Nie byłam stałym bywalcem tego typu miejsc. Jeszcze w czasach studiów chodziłam do takich lokali z Sydney, ale to bywało rzadkością. Dlatego moja chęć opuszczenia tego nieznanego terenu, kiedy tylko poczułam ostry i odpychający zapach alkoholu, była całkowicie uzasadniona. Bo ja nie piłam, a sam zapach czegoś, co zawierało w sobie etanol.
– Nigdzie się nie wybierasz – stwierdził stanowczo Jamie, chwytając mnie mocno za rękę.
Bar z zewnątrz wyglądał całkowicie niepozornie, ale wchodząc do środka zmieniłam zdanie. Dwupiętrowe pomieszczenie skrywało w sobie pokaźnej wielkości bar, za którym uwijało się dwóch barmanów, niewielką scenę, na której teraz występował jakiś nieznany mi mężczyzna oraz sporo miejsc do siedzenia. Bardzo sporo. Przy suficie wisiała kula dyskotekowa, która oświetlała ciemne pomieszczenie, ale nikt nie tańczył. Ludzie siedzieli przy stolikach i ze sobą rozmawiali albo upijali się do nieprzytomności.
– Idziemy na górę – powiedział towarzyszący mi mężczyzna, wskazując na antresolę. W ciemnościach nie mogłam rozpoznać, kto tam siedział, ale nie potrzebowałam oczu, żeby to wiedzieć. W końcu naszym celem była czwórka celebrytów.
Przeciskaliśmy się między stolikami, dochodząc do krętych schodów, przy których stał ochroniarz. Jamie pokazał mu jakiś świstek papieru, a on bez słowa zdjął linę, która była przypięta do obu poręczy, zagradzając wejście zwykłym śmiertelnikom.
– Gotowa? – spytał Jamie, odwracając się w moją stronę.
– Nie – odpowiedziałam z nietęgą miną. – Wrócimy tu jutro, dobra?
– Kochanie, to są sławy. One nie będą na ciebie czekać – powiedział z politowaniem
i pociągnął mnie za sobą.
Moja wizja piekła? Loża dla VIP-ów w barze „The Macbeth”. Z daleka dało się wyczuć, że nie zapraszano do niej byle kogo. Zapach trunków i perfum, na które nie było stać przeciętnego mieszkańca Londynu, przyprawiał mnie o mdłości. Tak bardzo, że byłam gotowa zemdleć, byleby mnie stąd zabrano. Ale nie zdążyłam tego zrobić, bo mój towarzysz zatrzymał się przy jednym z boksów.
I to był właśnie początek apokalipsy, do której miałam przyłożyć, do tej pory niesplamione cudzym nieszczęściem, ręce.
– Lumholtz! – krzyknęła któraś z siedzących osób, a kiedy farbowany blondyn objął mężczyznę ramieniem, wiedziałam, że mam do czynienia z samym Niallem Horanem. – Wróciłeś już z Melbourne?
– A nie widać? – parsknął, odsuwając się od muzyka. – To Estelle, moja dobra znajoma – przedstawił mnie, czego bałam się najbardziej. Cztery pary oczu wpatrzone we mnie. Oceniające każdy fragment mojego ciała, próbujące wywiercić dziurę w głowie. Zabijające. - To Niall, Harry, Louis i Liam – dodał, wskazując na każdego chłopaka. Jakbym nie wiedziała. Znałam ich twarze, chociaż nigdy nie potrzebowałam tego do szczęścia. Bilboardy, okładki gazet oraz biografii, a także autobusy z ich podobiznami robiły swoje. Wiedziałam o nich więcej, niż kiedykolwiek chciałam.
– Estelle to po włosku? – spytał Harry, wychylając się ze swojego kąta. Widać, że nie był do końca trzeźwy, ale nadal dobrze się trzymał.
– Po francusku – wyjaśniłam zachrypniętym głosem.
– Jesteś Francuską? – wtrącił Niall, zajmując miejsce obok Louisa.
– Mam francuskie korzenie, mój tata jest Francuzem – potwierdziłam, przestępując z nogi na nogę.
– Czyli mieszaniec – wydedukował Tomlinson, wypijając haustem zawartość swojego kieliszka.
– Siadaj, Estelle – szepnął Jamie, obejmując mnie ramieniem. Posadził mnie naprzeciwko Nialla, koło Liama. Sam wcisnął się obok mnie, zmniejszając moją przestrzeń osobistą. Musiałam przysunąć się bliżej muzyka, który nie wydawał się tym faktem zadowolony.
– Napijesz się czegoś? – spytał Horan, wstając.
– Coli – mruknęłam, zaplatając drżące dłonie na kolanach. Widząc jego zdziwione spojrzenie, dodałam szybko: – Przyjechałam samochodem.
Blondyn pokiwał głową i zwrócił się do Jamie’go:
– A ty?
– Piwo – odpowiedział, a chwilę później Irlandczyk zniknął.
Kątem oka widziałam, jak Lumholtz posyła mi srogie spojrzenia, próbując zmusić mnie do działania. Ale ja nie potrafiłam. Nie umiałam wydusić słowa w przestrzeń, a co dopiero do konkretnej osoby. Zwłaszcza tak samo milczącej jak ja.
– Liam, jak tam twoje siostry? – zapytał Jamie, próbując mi pomóc.
– W porządku – burknął w odpowiedzi, nawet na niego nie patrząc.
To nie miało sensu. Owszem, ja byłam nastawiona negatywnie na tę całą szopkę, ale on także nie chciał tu być. Albo sprawiał takie wrażenie. Równie dobrze mogło rozwścieczyć go nasze przybycie. Lub od czasu rozstania z Sophią taki się zrobił. Nie istnieje jeden czynnik, przez który każdy człowiek nagle traci ochotę do zacieśniania więzi z innymi. Każdy musi przeżyć własny koniec świata.
– Czym się zajmujesz, Estelle? – zapytał znienacka Louis, odrobinę sepleniąc. – W przerwach między szlajaniem się z tym dupkiem – dodał, wskazując palcem na Jamie’go.
– Pracuję w antykwariacie – odpowiedziałam cicho.
– Gdzie? – spytał Harry, kładąc ręce na stole. Przyjrzałam im się ukradkiem, podziwiając błyszczące pierścionki, których sobie nie poskąpił.
– Przy Forest Street – odpowiedziałam, zmuszając się do spojrzenia na jego twarz. Nie chciałam patrzeć mu w oczy.
Rozmowa wcale się nie kleiła, zwłaszcza z mojej strony, dlatego nie zdziwiłam się, kiedy chłopcy zaczęli rozmawiać między sobą, całkowicie wyłączając mnie z konwersacji. Niall wrócił po chwili z baru i postawił przede mną mój napój. Byłam mu za to wdzięczna, bo mogłam się czymś zająć. Nawet jeżeli miałam bawić się słomką. To było lepsze od bezczynnego siedzenia i wsłuchiwania się w rozmowę, której nawet nie chciałam rozumieć. Wolałam wiedzieć mniej, żeby nie wygadać się przed Sydney. Im mniej wiedziałam, a jeszcze mnie rozumiałam, tym lepiej dla mnie. I dla nich.
– Skąd znasz Jamie’go? – Odwróciłam się gwałtownie, słysząc nad uchem zachrypnięty głos Liama. Chłopak patrzył na mnie wrogo z założonymi rękami na torsie. Nie ufał mi i dobrze. Nawet nie miał do tego podstaw.
– Wpadł kiedyś do mojego antykwariatu – odpowiedziałam słabym głosem, kurcząc się pod jego ciężkim spojrzeniem. – Prawda, Jamie? – pisnęłam trącając łokciem chłopaka. Lumholtz spojrzał na mnie pytająco, a ja odchrząknęłam i powtórzyłam mu kłamstwo, które kilka sekund wcześniej wcisnęłam Liamowi.
– No, tak – potwierdził, patrząc pewnie na muzyka. – Musiałem kupić coś matce w ramach przeprosin za rozwalone auto – wyjaśnił, kładąc mi rękę na ramieniu. Oboje stąpaliśmy po cienkim lodzie. Bardzo cienkim i wyjątkowo niebezpiecznym. Jeden fałszywy ruch, a bylibyśmy skończeni.
– I co wybrałeś? – dociekał, opierając się o ścianę. Czułam na karku, jak Jamie gwałtownie wypuszcza powietrze z ust. Musiałam go ratować. Oboje musieliśmy jakoś z tego wybrnąć.
– Panią Dalloway, nie pamiętasz? – spytałam z udawaną pretensją, spoglądając na chłopaka. Lumholtz pokiwał żwawo głową, delikatnie ściskając moje ramię.
– Klasyk – stwierdził Liam, kiwając głową. – Podobał jej się? – spytał, mrużąc oczy.
– Czytała już. Dostała ode mnie drugi egzemplarz – odpowiedział Jamie, wzruszając obojętnie ramionami. – Sam tego nie dotknąłbym nawet patykiem, wiesz o tym, Li. Nie rusza mnie angielska literatura.
– Ale dziewczyna, która ci ją poleciłam, owszem – stwierdził, zaciskając szczękę. Lumholtz wywrócił oczami i odwrócił się w stronę Horana, z którym wrócił do przerwanej rozmowy.
– Nigdy nie jest za późno, żeby się do niej przekonać – odparłam z lekkim uśmiechem, chociaż w rzeczywistości chciało mi się płakać.
To nie miało prawa się udać. Nie, kiedy on patrzył na mnie z mordem w oczach, a ja najchętniej uciekłabym stąd. Ale nie mogłam, z dwóch względów – Jamie nie miał zamiaru mnie wypuścić, a Sydney by mnie zabiła. I właśnie zaczęło do mnie docierać, dlaczego do tej niewdzięcznej roboty wybrała właśnie mnie – bo nie potrafiłam mu odpyskować. Nie lubiłam się kłócić i wyzywać. I o to jej chodziło; potrzebowała kogoś, kto rozmiękczy go swoją kruchością i nieporadnością. Nie byłam nawet w połowie tak bezczelna i pyskata jak ona.
– Liamku, a ty co ostatnio czytałeś? – zapytał podpity Louis, błądząc palcem po fakturze stołu.
– To ścierwo „Vérité” – warknął, wypijając resztę swojego piwa.
– Co ta suka znowu napisała? – wtrącił Niall, spoglądając na kolegę znad swojego kufla.
– Poczytaj sobie – mruknął w odpowiedzi, po czym spojrzał na mnie i Jamiego. – Chcę wyjść.
Razem z Lumholtzem poderwaliśmy się do góry i przepuściliśmy chłopaka, posyłając sobie porozumiewawcze spojrzenia. To było więcej jak pewne, że mówili o Sydney. Wiedziałam, że tylko ona zajmowała się tematem chłopaków w redakcji.
– Idź za nim – szepnął władczo mój kolega, boleśnie ściskając mnie za ramię. Nie miałam wyjścia. Niechętnie powłóczyłam nogami w stronę schodów, modląc się, że Payne gdzieś przepadł i już go dzisiaj nie zobaczę, mogąc z czystym sumieniem wrócić do domu.
I bardzo się przeliczyłam, bo kiedy tylko wyszłam przed bar, rzuciła mi się w oczy jego sylwetka. Stał pod latarnią, patrząc w wyświetlacz telefonu. Wzięłam głęboki oddech i wyprostowałam się, zmierzając w jego stronę.
– Najciemniej jest pod latarnią, tak? – zaczęłam cicho, stając obok niego. Liam spojrzał na mnie przelotnie, po czym westchnął ostentacyjnie i schował telefon do kieszeni.
– Najciemniej jest w miejscu, do którego się pchasz – powiedział, patrząc przed siebie. Zrozumiałam aluzję, nie byłam aż tak głupia.
– Jeżeli myślisz, że zależy mi na skandalu z którymś z was w roli głównej to się grubo mylisz – odpowiedziałam, zakładając ręce na piersi.
– Czyżby? – mruknął, spoglądając na mnie kątem oka.
– Wydaje ci się, że jestem tutaj, bo marzę o komedii romantycznej z członkiem najsławniejszego boysbandu na świecie, ale ja wiem, że wasze życie przypomina raczej dramat, a nie bajkę dla dzieci.
– Skąd ty to możesz wiedzieć? Gówno wiesz – odpowiedział jadowicie, odwracając się w moją stronę. – Znasz dzieła Brontë, Austen i Goethego. Nie wiesz nic o showbiznesie, a już tym bardziej nie o nas.
To już zabrnęło za daleko. Był tak zgorzkniały i mroczny, że nie miałam cienia szansy porozmawiać z nim normalnie. A już na pewno nie dziś, kiedy w głowie szumiał mu alkohol. Ten świat obłudy i zakłamania całkowicie go pochłonął, a rozstanie z Sophią odebrało resztki człowieczeństwa.
– Zdziwiłbyś się – mruknęłam, drapiąc się po dłoni. Nic tu po mnie. – Cześć – dodałam na odchodne, po czym ruszyłam w stronę swojego samochodu.
Być może Sydney się pomyliła. Być może ja wcale nie nadawałam się do tej roli, a zdjęcia mojej mamy z obcym mężczyzną musiały ujrzeć światło dzienne. Być może nie potrafiłam jej pomóc. Musiałam zdać się na los. Na tego wyjątkowo złośliwego, lubiącego zaskakiwać, palanta.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania