Poprzednie częściPaperdoll - Prolog.

Paperdoll - 3. Down the Rabbit-Hole

Ludzie uciekając od rzeczywistości są w stanie zrobić różne rzeczy. Biorą narkotyki, zatapiają się w alkoholu, wywijają do upadłego na parkiecie. Zajmują się czynnościami, które chociaż na chwilę przenoszą ich w inne, lepsze miejsce. Przynajmniej tak ma być w teorii. A co robię ja? Przestawiam książki w antykwariacie na Forest Street. Przeglądam każdą po kolei, ocieram je z kurzu i odkładam na miejsce. Przyglądam się okładkom, każdym zagięciom i krzywo uciętym kartkom. Według większości były to nieudane egzemplarze, które swoje miejsce miały na składzie makulatury, ale ja nigdy tak nie uważałam. Ratowałam je przed tak okrutnym losem, zapewniając bezpieczny byt między regałami po brzegi wypełnionymi książkami w podobnym stanie.

Lubiłam tę pracę i nie chciałam jej zmieniać. Czułam się dobrze, ukryta wśród starych, lekko chwiejących się regałów. Byłam zupełnie odcięta od świata, bo antykwariat „Lecteurs” rządził się swoimi prawami i tutaj czas jakby się zatrzymał. Utknęłam między czasami elżbietańskimi a postmodernizmem. Na próżno szukać tutaj najnowszych powieści. To dzięki temu miejscu ocalały te klasyki. Istniały tu i w sercach osób czułych na literaturę.

Usłyszałam dźwięk dzwonka nad drzwiami i wychyliłam się z działu z dziełami z okresu romantyzmu, uśmiechając się pogodnie. Jednak natychmiast spoważniałam, gdy zobaczyłam Sydney.

– Mamy do pogadania – powiedziała bez ogródek, wchodząc za ladę. – Nie dostałam żadnych informacji po waszym sobotnim spotkaniu, a mamy poniedziałek, Estelle. Co z tobą? – dodała, zaciskając usta w wąską kreskę.

– Po prostu niczego się nie dowiedziałam, jasne? Chyba, że chciałabyś usłyszeć, jakie piwo pił – odpowiedziałam, obejmując się ramionami.

– Nawet tego nie będziesz wiedzieć – warknęła, kręcąc głową.

Trafiła, bo nie wiedziałam. Sama nie byłam fanką tego napoju, więc nie interesowały mnie jego marki. W sumie, nie wiedziałam nic, co mogłoby ją zainteresować.

– Tracisz czas, Sydney. Nie dowiedziałam się niczego – odparłam cicho, zaciskając palce na drewnianym blacie.

– To zacznij coś robić, jeżeli chcesz chronić resztki godności swojej kochanej mamusi – syknęła, mrużąc oczy.

W tym momencie się jej bałam. Wyglądała tak, jakby miała rzucić mi się do gardła. Przypominała wilka, który jest gotów zabić, byleby przeżyć. Nie wiedziałam, co obiecał jej Baxter, ale z pewnością było to coś ważnego o co chciała walczyć. A ona nigdy nie walczyła. Ona zawsze dostawała i brała, bez najmniejszego wysiłku.

– Dobra, słuchaj – westchnęła po chwili, odgarniając z twarzy włosy. – Lumholtz zabierze cię do studia po pracy, gdzie znowu spotkasz się z tymi gwiazdusiami. Rozumiem, że to nie jest wcale takie łatwe, ale musisz to z niego wyciągnąć.

– Co wyciągnąć? – spytałam głupio, licząc, że chodzi jej o resztki człowieczeństwa, tlące się w najgłębszych zakamarkach jego duszy, chociaż doskonale wiedziałam, że rozchodzi się o coś zupełnie innego.

– Wszystkie świństwa, do jakich tylko dotrzesz.

Nie żartowała. Była śmiertelnie poważna i zdawałam sobie z tego sprawę. Sydney zrobiłaby wszystko, byleby dostać jakiekolwiek pikantne szczegóły ich życia. Takie, do których sama nie miała dostępu. Wiedziałam, że nie pasuje jej taki stan rzeczy, bo ufała tylko sobie i nie miała żadnej pewności, że informacje, które dostarczę jej w przyszłości będą wiarygodne. Właśnie dlatego szantażowała nas wszystkich – mnie, Jamiego i masę innych osób. Bo bała się, że załatwimy ją jej własną bronią.

Brunetka zostawiła mi na blacie stertę instrukcji, z którymi miałam się zapoznać i wyszła z księgarni, co przyjęłam z niewysłowioną ulgą. Odsunęłam na bok wszystkie kartki, które dla mnie przygotowała i wróciłam do przerwanego zajęcia, jakim było przeglądanie książek.

Przystanęłam na dłużej przy czasach wiktoriańskich, przeglądając jeden z bardziej zniszczonych egzemplarzy „Alicji w Krainie Czarów” Carrolla. W „Lecteurs” to właśnie takie książki były najbardziej cenione – poszarzałe, lekko obdarte, bo na pierwszy rzut oka było widać, że dobrze służyły poprzednim właścicielom. Zasada była prosta – im bardziej zniszczona książka, tym bardziej wartościowa. Nie chodziło mi o wyrwane kartki czy upaprane sosem pomidorowym. Zależało mi na egzemplarzach, w którym poprzedni właściciele zaznaczali fragmenty, które w jakiś sposób do nich przemawiały. Na tych, gdzie każdy wolny skrawek zapełniały osobiste notatki i przemyślenia. Gdzie kartki były pozaginane od wielokrotnego użytku, a nie z powodu braku zakładki. Cała ta sterta makulatury, jak mówili czepialscy, była moim osobistym dziełem sztuki. Nawet lepszym od obrazów, które malowała moja mama. Chociaż nigdy nie byłabym w stanie jej tego powiedzieć.

Drugim moim osobistym dziełem sztuki był utwór Lewisa Carrolla, który towarzyszył mi od dzieciństwa. Na początku interesowały mnie tylko obrazki, szczególnie Kot z Cheshire. Fascynował mnie jego uśmiech, który przerażał moją mamę, ale ja uwielbiałam tego futrzaka. Kiedy podrosłam, przestałam zwracać uwagę na rysunki Tenniela, a skupiłam się na treści. Będąc dzieckiem uwielbiałam słuchać o przygodach Alicji, przed snem wyobrażając sobie, że ja także wpadłam do króliczej nory. Dopiero będąc w college’u zrozumiałam jedną, istotną rzecz – Kraina Czarów nie różniła się zbytnio od miejsca, w którym musiałam żyć. Tu także dało się odnaleźć polityków, którzy tak, jak Królowa Kier pozbyliby się wszystkich swoich przeciwników. I każdy z nas na pewno poznał jakiegoś Marcowego Zająca, który zaskakiwał swoimi bezsensownymi wypowiedziami, jakby brakowało mu piątej klepki. Więc skoro można w życiu codziennym odnaleźć mroczniejszą stronę Krainy Czarów, co z tą dobrą? Nie wiem. Jeszcze jej nie odkryłam. Ale jestem pewna, że kiedyś rzeczywiście przeżyję przygodę, niczym blond włosa Alicja. I być może nie okaże się to snem.

Ponownie tego dnia usłyszałam dzwonek nad drzwiami, więc ostrożnie odłożyłam egzemplarz książki na miejsce i wychyliłam się zza regału. Stanęłam jak wryta, widząc przy blacie, za którym z reguły stałam, Liama Payne. Chłopak postukiwał palcami o dzwonek, który stał przy kasie, rozglądając się po antykwariacie. Wygładziłam niewidzialne fałdy na mojej błękitnej spódniczce i ruszyłam do niego, chrząkając cicho.

– Jestem, jestem – mruknęłam, stając za kasą. Muzyk wyprostował się i wcisnął ręce do kieszeni spodni, spoglądając na mnie z wyższością.

– Przysłali mnie po… książkę – wyjaśnił, patrząc sugestywnie na regały, które zajmowały większą część powierzchni tego lokum.

– Trafiłeś w dobre miejsce – odparłam uprzejmie, chociaż miałam ochotę popukać się w głowę. A czegóż by on chciał szukać w antykwariacie? Podrapał się po głowie, po czym ruszył pewnym krokiem w stronę działu z literaturą jakobińską. Wzruszyłam ramionami i szybko ukryłam pod stertą faktur dokumenty od Sydney, gdyby zachciało zaglądać mi się za ladę. Kiedy uporałam się z zakazanymi papierami, postanowiłam poczekać, aż Payne coś wybierze i opuści „Lecteurs”. Nie czułam się najlepiej w jego obecności, chociaż wiedziałam, że nic mi nie zrobi. Albo i zrobi. Czasami słowne potyczki są boleśniejsze od wbijanych w serce noży.

Chłopak na dobre przepadł między regałami, co zaczynało mnie niepokoić. Na drżących nogach ruszyłam w stronę, gdzie zniknął, prosząc w duchu o pomyślność. Nie chciałam oberwać za to, że jestem zbyt nachalna. Stanęłam na początku działu i oparłam o jeden z regałów, patrząc, jak Liam przegląda różne książki, a po chwili odkłada je na miejsce. Przez jego twarz przebiegł cień irytacji, więc postanowiłam zareagować.

– Może pomogę ci w czymś? – spytałam, zwracając na siebie jego uwagę. Wzruszył ramionami i podszedł do mnie, trzymając w ręce tragedię Bena Jonsona Catiline.

– Sam nie wiem, czego szukam. Horan mnie przysłał, bo stwierdził, że dawno niczego nie czytał. Ja nadal jestem zdania, że on czytać nie potrafi – stwierdził, wzdychając przeciągle.

– Daj mu szansę, co? – spytałam, delikatnie wyciągając mu z ręki dramat. – I zacznij od czegoś lekkostrawnego.

– Ale tu nic takiego nie ma – fuknął, wskazując palcem na dział, w którym się znajdowaliśmy.

– Bo jesteś w złym miejscu – wyjaśniłam spokojnie, odkładając ,,Catiline" na półkę. – Najlepiej zacznij od Szekspira, jego na pewno zna.

– Romeo i Julia? – spytał z politowaniem, a ja pokręciłam głową.

– Chodziło mi raczej o komedie. Sen nocy letniej albo Poskromienie złośnicy – odpowiedziałam, wymijając go. Ruszyłam do działu z literaturą z okresu elżbietańskiego i szybko wyszukałam obie pozycje. Wręczyłam je chłopakowi, który do mnie dołączył i uśmiechnęłam się lekko.

– Lubisz Szekspira? – zapytał, patrząc na oba egzemplarze, które trzymał w rękach.

– Lubię, ale bez przesady. Z czasów elżbietańskich wolę Christophera Marlowe’a, jednak najbardziej przemawia do mnie literatura z czasów wiktoriańskich – odparłam, obejmując się ramionami.

– Brontë? – mruknął, unosząc brew.

– Nie tylko. – Ruszyłam przed siebie spokojnym krokiem, dotykając opuszkami palców grzbietów niektórych książek. Wiedziałam, że za mną idzie. – Dickens, Barrett Browning i Carroll – dodałam, nie odwracając się w jego stronę.

Stanęłam przy kasie i zerknęłam na niego z uśmiechem, kiedy położył przede mną lektury.

– Jak on stwierdzi, że wybrałem jakieś gówno, powiem, że to twoja wina – ostrzegł mnie, kiedy nabijałam na kasę fiskalną ceny. Zaśmiałam się krótko i owinęłam książki w brązowy papier, przewiązując je sznurkiem. – Ile?

– Jedenaście funtów – odparłam, podając mu pakunek. Muzyk rzucił na blat trzy banknoty, po czym zarzucił na głowę kaptur i odwrócił w stronę wyjścia.

– Reszty nie trzeba – mruknął przez ramię i wyszedł z antykwariatu. A jedynym dowodem jego obecności był niewielki dzwoneczek nad drzwiami, który jeszcze przez krótką chwilę dzwonił. Aż w końcu i on zapomniał, że przed chwilą był tutaj Liam Payne.

Włożyłam do kasetki piętnaście funtów, które mi zostawił i cicho westchnęłam. Poczułam się urażona, bo jego ostatnie słowa nie zabrzmiały przyjemnie. Zupełnie jakby liczył się dla mnie każdy pens, a tak nie było. „Lecteurs” radziło sobie dobrze i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby nie wystarczyło mi na czynsz i inne podstawowe opłaty. Rodziców też nie musiałam prosić o pieniądze. Doskonale radziłam sobie bez darowizn od zapatrzonych w siebie członków boysbandów. Do końca dniówki nie wydarzyło się nic ciekawego. Odwiedził mnie starszy pan Kirby, z którym ucięłam sobie pogawędkę na temat Hebanowej wieży Fowlesa oraz Samantha - siedemnastolatka, która od pewnego czasu, przychodziła równo co miesiąc po nową książkę autorstwa którejś z sióstr Brontë. Tym razem padło na Agnes Grey, Anne Brontë.

Równo o siedemnastej, kiedy miałam zamiar już zamykać, do środka wparował Jamie, głośno sapiąc.

– Już myślałem, że wróciłaś do domu – wyjęczał, łapiąc się za bok. Oparł się plecami o drzwi i spojrzał przed siebie, próbując wyrównać oddech.

– Miałam taki zamiar, ale Sydney postanowiła zorganizować mi rozrywkę na resztę dnia – powiedziałam, wzruszając ramionami.

– Twoja wizja piekła to spędzenie poniedziałkowego popołudnia w towarzystwie pięciu, olśniewających facetów? – spytał, unosząc brew.

– Jakich pięciu? Ich jest czterech – odparłam ze zdziwieniem, zerkając na niego przelotnie. Upchnęłam kasetkę z dzisiejszym utargiem do torebki, dokładnie ją zasuwając. Mimo wszystko nadal wolałam być na plusie i nie mogłam pozwolić sobie na rabunek.

– A ja? – pisnął oburzony, łapiąc się za pierś. – Ja też jestem facetem i też tam będę!

– Wybacz, Jamie – powiedziałam ugodowo, posyłając mu delikatny uśmiech. – Po prostu myślałam, że słowo „olśniewających” to sarkazm i dlatego nie wzięłam ciebie pod uwagę.

– Masz szczęście, że cię lubię – mruknął, podchodząc do lady, za którą stałam. – Nie wiem, czy Sydney cię informowała, ale zanim wpuszczą nas do studia, będą musieli dokładnie cię przeszukać, czy nie masz przy sobie jakiś bomb, dyktafonów, mikrofonów i innych gówien, więc lepiej pozbądź się tych pluskw już teraz. Telefon też będziesz musiała oddać – wyjaśnił spokojnie. I bardzo dobrze, że to zrobił. Być może Mills zostawiła mi wskazówki w stercie dokumentów, których nie miałam czasu przejrzeć, co mogłoby być moim gwoździem do trumny. Włożyłam wszystkie kartki, które od niej dostałam do jednej z szuflad zamykanych na klucz i wyszłam z Lumholtzem, uprzednio gasząc wszystkie światła i dokładnie zamykając sklep.

– Gdzie znajduje się to studio? – zapytałam, wsiadając do jego czarnego Bentley’a. Do antykwariatu zawsze chodziłam na nogach, bo mieszkałam kilka ulic dalej.

– Przy Abbey Road – wyjaśnił, przekręcając kluczki w stacyjce.

– Przecież to godzina drogi! – krzyknęłam, zapinając pasy. Chłopak wzruszył ramionami i włączył się do ruchu.

– Poznamy się lepiej.

Nie chciałam go poznawać. To nie tak, że był zły, ale znał Sydney. Zapewne znali się bardzo dobrze, skoro i jego szantażowała. A teraz każda osoba, która miała styczność z Mills napawała mnie odrazą. Nawet on, chociaż wydawał się całkiem sympatycznym człowiekiem.

– Cały dzień siedzą w studiu? – odezwałam się, kiedy uświadomiłam sobie bardzo ważną rzecz.

– Calusieńki, z tego, co mi wiadomo – odparł, włączając radio. Spuściłam głowę, splatając dłonie na kolanach.

Liam stracił dwie godziny, żeby przyjechać do mojego antykwariatu i wrócić do studia? Na to wyglądało. Nie miałam pewności, czy rzeczywiście Niall maczał w tym palce, ale nawet jeśli – nie musiał wcale się zgodzić. Mieli od tego ludzi, prawda? Na pewno znalazłby się ktoś inny, kto mógłby pójść im po coś do czytania. Po drodze miał także pełno innych księgarni, gdzie mógłby kupić coś, co rzeczywiście zaciekawi Horana. A mimo tego pofatygował się aż z Westminster do Newham.

To było trochę ekscytujące. To śnienie na jawie. Świadomość, że być może on nie jest taki, jak mi się wydawało. I chyba właśnie w tamtym momencie wpadłam do króliczej nory, ale jeszcze o tym nie wiedziałam. Zorientowałam się dopiero, gdy wszystko zaczęło wymykać się spod kontroli. Bo nawet Alicja nie miała sielankowo w swojej Krainie Czarów.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania