Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Pętla czasu (długie) (dla ludzi o mocnych nerwach)

Przyszedł nad poszarpaną krawędź klifu z zamiarem zakończenia tego raz na zawsze. Rozważał skok na główkę z rozpędu, ale nocny bieg na mokrej od rosy trawie, zwłaszcza w eleganckich, skórzanych butach, może skończyć się nie tak, jak powinien. Noga zawadzi o króliczą norę, wystający korzeń, kamień, człowiek zachwieje się, potknie, przetoczy, zapaskudzi garnitur błotem, odchodami i ziemią i cały misterny plan pozostawienia po sobie dobrze ubranego trupa pójdzie w drobiazgi. Ci, co go mieli znaleźć, jeśli kiedykolwiek, mieli tylko myśleć, że oto był elegancki mężczyzna, który skończył ze sobą w elegancki sposób. Nie wdrapał się na drapacz chmur, nie skoczył z mostu, nie wpakował sobie w żyłę żadnej wstrętnej heroiny czy wreszcie nie rozhuśtał się w lesie. Brud, smród i ohyda. Nie, pomyślał. Nie można pozostawić po sobie śmierdzącego problemu. Odejść trzeba z klasą. Zwłaszcza w takiej sytuacji, kiedy totalne zezwierzęcenie staje się jedyną alternatywą. Niepisane zasady, przybierane imiona, przemoc, gwałt i… prymitywne instynkty. Zbiorowe halucynacje. Karanie zła złem. To nie dla mnie, pomyślał.

Usłyszał za plecami szelest. Nie odwrócił się – wiedział, kogo się spodziewać. Właśnie tu, o tej porze, dzisiaj. Podczas nowiu, gdy jedynie blask nielicznych gwiazd przebijał się przez zachmurzony nieboskłon i odbijał w falach oceanu.

– Kończę to, Wilku. Nie bierz tego do siebie. Cykl kiedyś musi zostać przerwany.

– Za późno – odparł zachrypnięty, kobiecy głos. – Już tu jesteś… Kuna. A z tego nie ma ucieczki. Cykl się nigdy nie kończy.

Elegancki mężczyzna wzruszył ramionami i patrzył w niebo pełne gwiazd, któremu planował dać się pożreć.

– Kręci się koło czasu, Kuna. Nie zatrzymasz go.

– Ale mogę powstrzymać przemoc. Mogę… – urwał, szukając wyjścia z tej sytuacji. Czuł coraz mniejszą pewność, że cokolwiek jeszcze może… bądź co bądź dlatego się tu znalazł, w nocy, na skraju przepaści.

Z tyłu rozległo się prychnięcie.

– Chuja powstrzymasz, Kuna.

Mężczyzna poczuł, jak coś zaciska się na jego nadgarstku. Kajdanki? Zegarek? Usłyszał gong, jakby wydobywający się z jego rękawa.

Kuna ze zgrozą spojrzał na swój nadgarstek, unosząc go do oczu. Zadrżał. Słyszał jeszcze charakterystyczne wibracje słabnącego gongu.

– Nie! Nie! – Odwrócił się. – Coś ty najlepszego zrobiła?

Wilk przeszła dwa kroki i stanęła przed nim, wciskając mu do ręki swój pistolet. Skierowała wylot lufy do swojego czoła.

– Zrób to! – Warknęła.

Mężczyzna nie odrywał oczu od gładkiej tarczy czarnego jak noc zegara. Nie było żadnych wskazówek, cyfr arabskich ani rzymskich, zaś w miejscu dwunastki pulsował na czerwono maluteńki symbol wilka.

– Czuję pisk, Kuna. Pisk i wibracje… rozsadzają mi czaszkę! – zachrypiała. – Nie ma ucieczki, nie rozumiesz tego? Musisz to zrobić. Zrób to, Kuna. Zrób to!

W odruchu desperacji Wilk złapała go za rękę z pistoletem i wcisnęła kciuk w kabłąk spustowy pistoletu. Mężczyzna usiłował walczyć, ale nie miał żadnych szans. Szamotali się chwilę, kiedy Wilk szarpnęła go również za drugie ramię i pociągnęła ku poszarpanemu brzegowi klifu.

Strzał rozdarł ciszę i ciemność i potoczył się echem po okolicy. Błysk rozświetlił ich twarze, rozbryzgana twarz Wilk poleciała do tyłu, ciągnąc za sobą resztę ciała. Bezwładne już ciało poleciało niezgrabnie do tyłu i mało brakowało, a poleciałaby w dół.

Diabli wzięli spokojne odejście, pomyślał. Upuścił pistolet na mokrą trawę, sięgnął do nadgarstka. Zegarek ciasno przylegał do skóry, dało się wsunąć palec pod gładki pasek, ale to tyle. Nie do ruszenia. Spróbował szarpnąć, złapał pasek zębami, zaczął gryźć, ale tylko obślinił sobie rękę i doprowadził do tego, że zaczęły krwawić mu dziąsła i kąciki ust.

Teraz niezależnie od tego, co zrobi, i tak będzie źle. Musiał się zastanowić. Miał czas…

 

***

 

Nastolatka unosiła z nadzieją wzrok, usiłując dostrzec w jego oczach choć krztynę współczucia. Jej własne, opuchnięte od płaczu, do kompletu z rozmazanym wieczorowym makijażem, wyrażały jedynie ból i zmęczenie. Oczy Hieny nie wyrażały niczego.

– I jeszcze raz, za tatusia! – podniósł głos, chwycił ją mocniej za włosy, wymierzył kilka solidnych policzków i przyciągnął sponiewieraną twarz mocno do swojego krocza. Dźwięki dławienia się i krztuszenia wypełniły niewielkie pomieszczenie.

Odruch wymiotny dusił ją i musiała bardzo się starać, żeby się nie zachłysnąć.

Pewnie całą swoją energię skupia właśnie na tym, pomyślał Kuna, obserwując, jak dziewczyna nie walczy już, a jej ręce zaciskają się na spodniach Hieny. Hiena odciągnął jej włosy do tyłu i przytrzymał drugą ręką za gardło. Pastwił się nad nią, unieruchomioną, podniecało go bycie źródłem cierpień i poczucia beznadziei. Było to widać w jego małych, świńskich oczkach, odbijających się od lustra. I nie tylko w oczach.

– Za mamusię? – zapytał jeszcze Hiena, szarpiąc z powrotem jej włosy, odciągając ją od siebie. Tym razem miała dość rozumu, żeby nie zaciskać zębów na siłę. Puścił jej gardło, identycznie jak za poprzednim razem. Dziewczyna zdążyła zaczerpnąć chrapliwie oddechu i otworzyć usta, ale Hiena, zamiast spodziewanego, silnego ruchu biodrami, wyrżnął w zapłakaną twarz z otwartej dłoni.

– Nie bij jej – powiedział Kuna, odwracając się od całej sceny i patrząc ku otwartej przestrzeni za oknem. Chatka, w której się znajdowali, leżała na samym końcu ponad ośmiomilowej drogi na końcu cypla. Dalej był już tylko rezerwat.

Rozległo się plaśnięcie. Nie odwracając się, Kuna wiedział, że Hiena zignorował go i uderzył dziewczynę ponownie.

– Nie bij jej – powtórzył.

Hiena wyciągnął z kieszeni ozdobiony różnymi świecidełkami telefon. Symbol jabłka prześwitywał spod brytyjskiej flagi, w którą układały się maluteńkie kamyczki.

– Pstryk, pstryk! I wyśmieniaste foteczki polecą do mamusi i tatusia! – Miniaturowy flash zalewał ostrym światłem twarz dziewczyny. – Zaraza, jak się pisze na tym gównie…

Kuna słyszał, jak zmęczona, zmaltretowana dziewczyna usiłuje protestować, ale w żelaznym uścisku Hieny mogła o tym co najwyżej pomarzyć. Hiena zaś stukał w telefon, i mamrotał, jakby coś pisał.

– I już, wysłane do wszystkich znajomych. W tym, oczywiście, do mamusi i tatusia. Myślisz, że są dumni z córeczki? – Zbliżył do niej telefon, gdzie na zdjęciu była jej twarz z przyciśniętym do niej penisem, zaś w miejscu oczu miała wklejone starannie ikonki serduszek. Uśmiechnął się krzywo, paskudnie. Kropelki śliny spieniły mu się w kącikach. – Bo ja jestem. Aaa teraz lecimy! – Odrzucił wydający dźwięki telefon na ziemię i z rozmachem wrócił do poprzedniej czynności, miażdżąc jej wargi. Klęcząca dziewczyna załkała, zajęczała rzężąco, łzy spływały jej po opuchniętych, czerwonych od razów policzkach.

– Dobra, weź już, skończ – rzucił Kuna zza jego pleców.

– Jeszcze nie skończyłem – burknął tamten, nie przerywając. – Ta dziwka to uwielbia, Kuna, pacz na to. Chapie wręcz wyśmieniaście.

– Taa… – wzruszył ramionami. – Ja wychodzę. Nie bij jej już więcej.

Na zewnątrz, na niewielkiej werandzie, siedział zasuszony trup ostatniego właściciela tego miejsca, Jonesa. Tuż obok niego siedział Wąż, kołysząc się na skrzypiącym fotelu bujanym. Wąż uniósł głowę w niemym pytaniu, ale Kuna pokręcił swoją.

– Jeszcze nie skończył?

– Obawiam się, że jeszcze nie zaczął. Zrób coś z tym. – Uniósł brwi.

Wąż podniósł się.

– Z nim czy z nią?

Kuna odpalił papierosa, wydmuchnął dym nosem.

– Są nam potrzebni żywi.

 

*

Pół godziny później Jenny zbierała się z podłogi.

Długo walczyła z mdłościami, ale gdyby teraz zaczęła wymiotować, smak połkniętych przez nią wymieszanych z własną krwią płynów ustrojowych mężczyzny nie przestałby jej nawiedzać do końca jej dni. Uspokoiła się trochę i zaczęła odruchowo przeszukiwać dosyć płytkie kieszenie szortów, których z niej nie zdarli. Na co dzień mieściły kartę kredytową, telefon i kilka maluteńkich woreczków ze specyfikami, które zazwyczaj brała, żeby poprawiały nastrój. Teraz były puste, nie licząc wymiętego kartonika nasączonego kwasem. Przez chwilę rozważała wejście w tripa, ale zrezygnowała. Poprzedni przywiódł ją tutaj. I te kurewskie buty, o ile mogła sobie przypomnieć.

Czarne, gotyckie kozaki z klamrami – swój znak rozpoznawczy – kupiła za oszczędności i woziła w bagażniku, żeby rodzice się nie dowiedzieli. W życiu by jej nie pozwolili ich mieć, a co dopiero wychodzić w nich do koleżanek. Nie mówiąc już o jeżdżeniu na imprezy za miasto. Pewnie by mnie zabili, pomyślała, wstając niezgrabnie i chwiejąc się na zbyt wysokich jak na nią obcasach. Wygodne buty są dla nudziar i szczerbatych szmat, zwykła powtarzać koleżankom.

Rozejrzała się po pomieszczeniu. Stary, zapadnięty fotel, powietrze suche, jakby nikt tu nie mieszkał od dziesięcioleci… Ruina. Jej uwagę przykuł odbijający światło kształt.

Telefon. Jeszcze działał? Cicho popiskiwał, wciśnięty butem Hieny w kupkę szmat, która kiedyś mogła być kraciastą zasłoną.

Podeszła do niego obolała i pochyliła się, by go podnieść. Ekran był lekko ubity, ale dała radę wystukać numer.

– Tato? – powiedziała do słuchawki, gdy usłyszała, że ktoś odbiera. – Potrzebu… – głos uwiązł jej w gardle, gdy zobaczyła w czarnym szkle swoje odbicie.

– Nie pokazuj mi się na oczy, kur... – usłyszała w słuchawce, zanim telefon zamilkł. Bateria padła na amen.

Jenny schowała go do kieszeni, otworzyła drzwi i wyszła zamaszystym krokiem, stukając na starych, przeżartych przez szkodniki deskach.

 

*

Gdy dojechali na stację, Kuna puścił Hienę przodem, żeby załatwił faceta za ladą. Ów wszedł jak do siebie, stanął przy jednej półce i udawał, że się zastanawia.

– Mogę w czymś pomóc? – spytał chudy chłopaczek, najwyżej dwudziestoletni. Na nosie miał okulary sklejone taśmą.

Hiena przybrał niewinną minę i udał, że nie potrafi sięgnąć na najwyższą półkę, gdzie stały puszki z aerozolem do czyszczenia skórzanej tapicerki. Okularnik ucieszył się, że ktoś w końcu zechce wziąć to przeterminowane gówno.

– Już idę panu pomóc – rzekł, poprawiając zjeżdżające na nos okulary.

Wziął pod pachę składane, aluminiowe schodki i podszedł do przybysza. Ów miał na sobie brązową kurtkę roboczą, poplamioną smarem, krwią i diabli wiedzą czym jeszcze.

– Pan pozwoli… – poprosił Hienę gestem, by tamten przesunął się o krok. Mężczyzna odsunął się posłusznie, stanął za plecami kasjera i czekał, aż tamten wejdzie na schodki.

Gdy się znalazł na górze, Hiena jednym szarpnięciem za kołnierz ściągnął go w dół. Coś trzasnęło, okulary poleciały po posadzce. Chłopak nie zdążył pisnąć, zanim spadły na niego ciężkie buciory, miażdżące mu twarz, żebra i wszystko to, co tamten dał radę nadepnąć lub kopnąć. Hiena znęcał się nad nim przez kilka minut, ale już trzeci kopniak wyssał z okularnika życie i pozostawił w jego miejscu tylko fizjologiczny bałagan, w dodatku rozciekający się coraz bardziej po podłodze.

Kuna zastał go przeglądającego pisemka dla dorosłych po drugiej stronie pomieszczenia.

– Kuna, zobacz, widziałeś, jakie szmacisko? Taka szarpie pęto jak autobus dzieci z podstawówki! – śmiał się obleśnie, przewracając kartki. – Wyśmieniaście!

Kuna spojrzał na trupa ekspedienta, rozsmarowanego na podłodze.

– Dziwię się, że go nie przeleciałeś – prychnął, przechodząc obok ku ladzie. Za ladą znalazł odrapany rewolwer. Pewnie straszak, ale… wysypał naboje na rękę. Wyrzucił na podłogę dwie puste łuski, wsunął resztę na swoje miejsce i schował broń do kieszeni. Spojrzał odruchowo na zegarek. Wydawało mu się, że mignął mu pies z kwadratową mordą, ale gdy mrugnął, nie było śladu po jakiejkolwiek innej barwie niż czarna.

Pod stację zajechał czerwony kabriolet z dwiema uśmiechniętymi kobietami, słuchającymi głośnej muzyki. Gdy dudnienie doleciało i do nich, stojący przy ladzie skrzywił się.

Z zewnątrz kobiety wyłączyły silnik i wołały kogoś, żeby przyszedł do pomocy.

Hiena wyszczerzył wielkie, prostokątne zęby i wyszedł. Czerń na nadgarstku Kuny zamigotała i zabrzęczała.

– Baw się dobrze – rzucił za nim.

 

*

 

Jenny od kilku godzin szła zapyloną, zaniedbaną drogą. Co jakiś czas przystawała, popijała z butelki i dotykała opuchlizny na twarzy.

Skarciła się za to, że była taka niemądra. Gdy kilka godzin wcześniej wymaszerowała sprężystym krokiem z chatki, boleśnie przekonała się o tym, że – zmęczona po całej nocy, wyczerpana i obolała po ostatnich wydarzeniach (które już-już wydalała z pamięci, tak jak i poprzednie) – nie jest w stanie zbyt długo iść w butach, nie ma co się oszukiwać, wymyślonych i zaprojektowanych do przebywania krótkich dystansów, jeśli w ogóle do chodzenia. Wróciła do chatki i przetrząsnęła każdy zakamarek w poszukiwaniu jakichkolwiek użytecznych rzeczy. O dziwo, znalazła całkiem sporo przeterminowanych prochów z napisami po rosyjsku, w dużej komodzie wisiał niemalże gotowy do drogi plecak. Piwnica, szczelna i niezamieszkana, obfitowała w kilka zakurzonych zgrzewek wody i słoiki z przetworami. Rozerwała zgrzewkę, przetarła palcem napisy. Lokalna marka, przeterminowana od lat. Z kilku par butów w szafie wybrała jedne, mocno schodzone i tylko odrobinę za duże buty robocze. Wolne przestrzenie wypełniła znalezionymi w szafce skarpetami. Z trupa zdjęła słomkowy kapelusz i zegarek, który – razem ze swoimi butami – spakowała do znalezionego plecaka i zarzuciła na plecy. Za pasek swoich zbyt krótkich spodni zatknęła zdjęty z kominka ogromne myśliwskie bowie oraz odrapany, lecz naoliwiony i – na ile mogła ocenić – wciąż sprawny pistolet, który wraz z amunicją w zapleśniałym pudełku znalazła za szafką w pachnącej stęchlizną sypialni. Pieniędzy w całym domu nie udało jej się odnaleźć, choć, myślała, być może nie dość dobrze przetrząsnęła kuchnię, pełną mysich bobków. Schylanie się sprawiało jej dotkliwy ból – cały brzuch, uda, szyję i ramiona miała posiniaczone i podrapane. W dodatku potknęła się i spadła ze schodów, idąc na górę w tych cholernych szpilkach.

Minęła znak drogowy informujący o tym, że za pięć mil będzie stacja benzynowa z barem “U Winnie”. Nie wiedziała, gdzie jest. Nigdy nie słyszała o Winnie, kimkolwiek by nie był. Lub była. Mam nadzieję, że przyjmie zegarek w rozliczeniu za burgera, czy co tam dziś serwują. Pięć mil to jakaś godzina marszu, pomyślała. Autem kilka minut. Nagle do niej dotarło.

– Gdzie, do licha, jest mój samochód?

 

*

 

Wąż patrzył, jak Hiena uśmiecha się do kobiet. Obie były farbowanymi blondynkami około czterdziestki, miały podobne, kluskowate policzki i identyczne, odsłaniające dużo luźne koszule. Mamuśki na szałowym wyjeździe we dwie, smakujące wolności, gdy mężowie i dzieci odparzają sobie dupy w górach albo bawią się pod namiotami w Indian. Odwrócił się – Kuna opuścił już stację i szedł ku nim, powoli, obie ręce miał za plecami, jakby coś za nimi chował. Twarz miał nieodgadnioną.

– Dołączę do niego, dobra? – spojrzał jeszcze raz na Kunę i odszedł. Kuna skinął głową.

Hiena już stał i udawał, że męczy się z dystrybutorem, flirtując już z obiema mamuśkami i uśmiechając się obleśnie.

– Widziały panie już Węża? – spytał, wskazując na kolegę. Wąż, tak jak Kuna, miał na sobie nieco wygnieciony, świetnie skrojony sportowy garnitur. Sam Hiena nosił zwykłe, brązowe dżinsy i roboczą bluzę. Pasował do nich jak zgniły kartofel do jajek Fabergé.

Wąż skłonił się lekko, oparł ręce o drzwi kierowcy. Wskazał im Hienę, mrużąc oczy i lekko sycząc.

Gdy kobiety jak na komendę odwróciły głowy, penis Hieny stawał już, pulsując w stanie gotowości. Hiena nie czekając na rozwój wydarzeń złapał bliższą mamuśkę za włosy, grzmotnął ją pięścią w twarz i wytargał ją z samochodu. Wyrywała się, krzyczała i usiłowała kopać, ale każdy jej cios trafiał powietrze. On zaś, oddając, nie chybił ani razu.

Wąż otworzył drzwi kierowcy i wcisnął się obok przerażonej, trzęsącej się kobiety. Otoczył ją ramieniem.

– Jestem Wąż, a ty?

Za ich plecami druga kobieta piszczała, gdy Hiena zdzierał z niej kawałki odzieży, płakała, gdy ją bił, i błagała, by nie robił tego więcej. Hiena walił ją raz z otwartej dłoni w twarz, raz z pięści w brzuch, ciągnął ją przy tym w stronę zbiornika z gazem, nagrzanej w słońcu srebrzystej butli wielkości bungalowu. Błyszcząca w słońcu blacha musiała być gorąca jak piekło.

Kuna obserwował, jak Wąż terroryzuje kobietę mentalnie, zachęcając ją do zrobienia po dobroci tego, co jej koleżance przytrafi się w zgoła odwrotny sposób. Głaskał ją po policzku i uśmiechał się, za jej plecami grzebiąc w torebce i pstrykając jej zdjęcia telefonem.

– Jak ma na imię twój ślubny? – spytał, gdy głowa kobiety ruszała się już w górę i w dół, a on, przytrzymując ją lekko łokciem, rozbierał ją powoli i metodycznie jedną ręką, a drugą pstrykał zdjęcie za zdjęciem. – Nie, nie musisz teraz odpowiadać. Pewnie sam zaraz znajdę. Hank? Coś za młody… Hank nie? Nie Hank? Może Bert? Bertie? Co to za imię dla faceta, Bertie? Na bank pedał, mówię ci. Bertie, kurwa, mężczyzna w przerzuconym przez ramiona pulowerku. I w mokasynkach.

Wyrzucił telefon poza samochód. Urządzenie wylądowało u stóp Kuny, który podniósł je i wsunął sobie za pazuchę. Obserwował sytuację przez chwilę, chłonął scenę: zadupie, ciepło, stacja benzynowa, mongoł na zapleczu, dwie gorące mamuśki, dwóch samozwańczych, napalonych na mamuśki tatuśków. I on. Bez poczucia czasu.

– Nieźle ciągnie, jak na takie czterdziestoletnie kurwisko z trzema podbródkami – syknął, wyrywając go z zamyślenia Wąż. – Będziesz też chciał?

– Może. Najpierw priorytety.

 

Rozległ się przeokropny wrzask, gdy Hiena, trzymając skatowaną kobietę za włosy, przycisnął jej twarz do rozgrzanej słońcem blachy. Mamuśka wiła się i usiłowała odepchnąć się rękami, ale silniejszy od niej Hiena nie dawał jej żadnych szans. Zerwał z niej majtki i wszedł w nią od tyłu, rozchylając jej nogi drugą ręką. Jęknęła płaczliwie, podejmując kolejną próbę wyrwania się.

– Jak często się pierdolisz, szmato? Przecież ciebie pierdolić to jak kija pchać do wiadra, tak się nie będziemy bawić! – Popuścił uścisk, żeby mogła się odwrócić. Natychmiast przyłożyła przypalone ręce do rozpływającej się, opuchniętej twarzy. Hiena pięścią twardą i wielką jak kula armatnia przyrżnął jej zdradzieckiego haka, druzgocząc kości dłoni i policzka i posyłając poturbowaną blondynkę do krainy nieprzytomności. Sam przyłożył na chwilę rękę do skroni, zacisnął mocno oczy i usta, wykrzywił się z bólu, jakby przeszył go atak migreny.

– Jak leci, Hiena? Dobrze się bawisz? – spytał Kuna, zachodząc go od lewej. Na jego przedramieniu znajdował się niewielki, czarny jak smoła zegarek, wydający narastające niczym miniaturowa syrena strażacka dźwięki. Na dwunastej pulsowała miniatura psa z kwadratowym pyskiem.

– Wyśmieniaście, Kuna. Wyśmieniaście. Niech mi tylko ta migrena, uch… niech mi tylko to gówno przejdzie, i zaraz zerżnę ją jeszcze raz! W dupę! – ryknął, policzkując blondynkę raz za razem.

– Nie... – jęknęła kobieta, nagle znowu półprzytomna i usiłowała się się jakoś wyswobodzić z żelaznego chwytu Hieny.

– Co mówisz? – Przyłożył ucho do jej twarzy, udając że nasluchuje. – Że tylko marzysz o tym, żeby ci rozjebać to obwisłe dupsko na tysiąc części? Masz to załatwio…!

Nie skończył. Strzał ze strzelby raz na zawsze rozwiązał jego problem z migreną. Rozbryźnięta krew syczała już na obitym blachą zbiorniku.

– No, nie w dupę, Hiena. Slyszałeś panią dobrze... – Strzelił mu w głowę jeszcze raz, rozbryzgując jej resztki po okolicy. Huk poderwał z drzew po drugiej stronie pozostałe nieliczne, czarne ptaki. Za chwilę będą miały co jeść, pomyślał. I dobrze, nie zmarnuje się.

– Niektórzy po prostu nie rozumieją, że "nie" znaczy "nie". No nie, Hiena?

Hiena nie odpowiedział. Nie miał już aparatu mowy, z którego mógłby wydobyć jakikolwiek dźwięk.

Kuna zawlókł kobietę za włosy na stację, gdzie przechodząc między lodówkami, wyrwał kopniakiem drzwi, rzucił nią o półkę z butelkami i puszkami i wcisnął jej poparzoną głowę między czteropaki. Lodówki zaczęły cicho buczeć, usiłując nadrobić stracone stopnie.

Choć kobieta nie wydawała żadnych dźwięków, Kuna wiedział, że jest przytomna. No, półprzytomna, sprostował w myślach.

Wyciągnął zza pazuchy jej telefon, rzucił jej pod nogi i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Wskoczył na tylne siedzenia kabrioletu i obserwował, jak Wąż bawi się ze swoją zdobyczą. Popatrzył na gładką, czarną tarczę zegarka, uśmiechnął się i wyciągnął nogi na siedzenie obok.

– Będziesz chciał, Kuna? – spytał Wąż, gdy syczenie i pojękiwanie kobiety przybrały na częstotliwości. Zbliżał się do końca. – Będziesz? Ta babka ciągnie jak wariatka. Jakby zębów nie miała.

– Może – odpowiedział Kuna. – Czekamy na Jenny, zaczęliśmy koniec cyklu.

– Czyli mamy czasss. – Uśmiechnął się Wąż.

Jego towarzysz pokiwał głową w zamyśleniu.

 

*

 

Jenny skarciła się w duchu za to, że nie zabrała z kominka tuby z lornetką. Teraz, widząc połyskujące z daleka zabudowania, mogłaby jej użyć. Normalnie, na co dzień, walnęłaby się karcąco z pięści w brzuch albo udo, jak to miała w zwyczaju – dziś nawet przyjacielskie klepnięcie skończyłoby się eksplozją bólu i absolutną agonią. Ten brutal-gwałciciel nieźle cię pokancerował, mała, pomyślała. Całe szczęście, że tylko jednym jej końcem się zainteresował i nie miała żadnych, o ile mogła stwierdzić, obrażeń wewnętrznych wynikłych z penetracji na siłę. O nie, nie tym razem. Szczęście w nieszczęściu.

Z daleka majaczył żółtawo-czerwony kształt. Znam te kolory, pomyślała. Po kolejnych kilkunastu minutach marszu zorientowała się, że patrzy na swój samochód, zaparkowany nieopodal załomu skalistego zbocza. Obok stała na cegłach jakaś ciężarówka z gatunku tych, które odrestaurowują bogaci pozerzy z nadzieją, że dziewczyny takie jak ona chętniej będą do nich wsiadać i im obciągać. Frajerzy... Prawie zwinęła się z bólu od napięcia posiniaczonych mięśni brzucha, gdy mimowolnie spróbowała biec. Znów wyzwała się od idiotek. Powoli, powoli, bo się rozpierdoli, powtórzyła swoją mantrę. Ale przyspieszyła kroku. O ciut.

Gdy dotarła do samochodu, zdumiała się. W środku były kluczyki – tak sobie leżały na siedzeniu, między jedną kupką śmieci a drugą. Oczywiście śmieci należały do niej, rozpoznała zeszłotygodniowe frytki w papierze od „Kacey’s” i puste butelki po piwie w rozmiękłym i rozdartym kartonowym sześciopaku. Otworzyła drzwi, rzuciła plecak na siedzenie pasażera i przekręciła kluczyk. Bak był pusty.

– Kurwa blada mać! – Wysiadła z auta i podeszła do bagażnika. Woziła tam kanister, który, zdawało jej się, wciąż mógł tam być. Klapa otwarła się ze skrzypnięciem.

W środku leżała zakrwawiona Betty. Jej twarz wyglądała, jakby zderzyła się z jadącą ciężarówką.

Jenny odskoczyła w szoku i potknęła się o własne nogi. Ból upadku przyćmił jej myśli. Betty! Co jej się stało? Czy ją też dorwali ci sami faceci? Czy to oni tu przyjechali? Jeśli nie oni, to kto? Patrzyła w stronę otwartego bagażnika i wypełniała ją groza. Przecież to ja mogłam tam być, a Betty tutaj, zamiast mnie! Kurwa! Co tu się stało?

Gdy z wolna zaczęła się zbierać, z perspektywy ziemi udało jej się dostrzec coś nowego – załom skalny odsłaniał fragment neonu: „ROL ION”. Stacja!

Stanęła przed dylematem: zostawić przyjaciółkę i iść po pomoc, czy zostać z nią, nie wiadomo zresztą, czy żyje czy nie. Jak ktoś podjedzie, ktokolwiek, kiedykolwiek, nie będzie w stanie mu wytłumaczyć. A do tego czasu będzie musiała siedzieć tu i słuchać jej smutów, męki pańskiej i gorzkich żali jak zawsze, kiedy się na własne życzenie uwali i Jenny znajdzie ją zalaną w trupa, nieprzytomną i nierzadko poplamioną śliną, moczem i… tym samym, co dziś ona, niestety. Odegnała tę myśl i sprawdziła puls koleżanki. Żyła. Uff, chociaż tyle dobrze, że żyje, dziwka jedna.

Przymknęła bagażnik i udała się w stronę stacji. Nie ma sensu cucić nieprzytomnej i narażać ich obu na niepotrzebne stresy, pomyślała. Niech sobie śpi.

 

*

 

Kuna uśmiechał się sam do siebie, do świata i do Węża, który łagodnym głosem uspokajał kobietę, chwaląc jej urodę, chęci i zdolności. Podziwiał jej figurę, patrzył w oczy i upewniał się, że już zawsze i wszędzie będzie go pamiętać. Że zawsze już będą razem, ona i on. Gwizdnął cicho, z podziwem. Artysta.

Wąż doszedł już raz w jej ustach i pozwolił jej odetchnąć chwilę i połknąć. Kuna widział, że blondynka nie ustawała w gorliwości i starała się nadal. Tak samo z nim, napierała na niego odpowiednio, gdy zaszedł ją od tyłu i przerżnął tak samo, jak jej koleżankę chwilę wcześniej. Jęczała cicho i rżąco, co – Kuna musiał przyznać – nieco im obu pomogło. Doszli niemal jednocześnie, zalewając ją z obu końców. Kuna uśmiechnął się, myśląc o dwóch falach plemników spotykających się gdzieś w połowie drogi. Wyszedł z niej i oparł się o burtę czerwonego samochodu. Zapalił papierosa i przyglądał się okolicy. Z daleka usłyszał jakiś dźwięk. A potem następny i następny, jakby trzaski drzwi od samochodu.

Oho, obudziła się, panienka z okienka. Ciekawe, czy przyjdzie zaraz, czy już? Zaciągnął się dymem i znowu uśmiechnął pogodnie do siebie i do świata.

 

*

 

Tessa słyszała strzały i była pewna, że Helena umarła śmiercią tragiczną od strzału z dubeltówki. Czuła, że to kara z Niebios za to, co zrobiły wczoraj na imprezie w „Kitty Lounge” – dosypały „klona” do drinków dziewczyn, z którymi zdradzili je ich mężowie. A przynajmniej tak im się zdawało, że to tym i że faktycznie zdradzili. To Helena sypała, ale to ona, Tessa, je rozpoznała. Były charakterystycznie ubrane. Ile może być podobnych małolat?

Teraz, przemyślawszy, żałowała swojego zachowania i miała nadzieję, że pozwolą jej żyć. Że okaże się godna. Dokładała starań. Chciało jej się pić, ale bała się odezwać.

– Ohoho, Kuna, zaczynamy rundę trzecią! Dajesz, maleńka!

Daję, daję, będę dawała tak długo, jak to tylko możliwe. Chcę wrócić do domu.

Rzuciła okiem na okolicę, gdy obrócił ją kolejny raz i teraz wkładał jej tam, gdzie przed chwilą skończył jego kolega.

Napiłabym się wody. Łyczek choć! Tak bardzo chce mi się pić...

Usłyszeli trzask bezpiecznika pistoletu.

– Czekaliśmy tylko na ciebie – powiedział Kuna. Jego głos tryskał humorem.

– Czekaliśśśśmy – powiedział cicho Wąż, nie przestając ruszać się w niej.

Przez zniekształconą szybę samochodu Tessa widziała zbliżającą się ku nim dziewczynę. Miała pistolet w ręce, sino-czerwoną twarz i stary kowbojski kapelusz.

– Zobacz, kogo znaleźliśmy! – ten nazwany Kuną wskazał Tessę. Złapał ją za włosy, oderwał od Węża, który jak na komendę przestał. – Idź po tę drugą, może jeszcze żyje – rozkazał mu ciszej. – Zobacz, Jenny, któż to nam się przyplątał. Poznajesz?

Tessa zaczęła się modlić.

– Zobacz, co znalazłem! – krzyknął po chwili Wąż, ciągnąc zmasakrowaną kobietę za włosy. – Nada się?

– Wręcz wyśmienicie.

Odwrócili się do Jenny.

– Pora jest idealna.

 

*

 

Jenny rozpoznała czerwony kabriolet i stojącego obok uśmiechniętego faceta w garniturze. Wyszarpnęła zza paska i wycelowała w niego zdobyczny pistolet. Pstryknęła bezpiecznikiem. Gnat był nieco zbyt ciężki jak na nią, ale była wystarczająco zmotywowana.

– Czekaliśmy tylko na ciebie – powiedział jeden z facetów.

– Czekaliśmy – dodał, przeciągając „ś” ten drugi. Bez żenady brał ostro od tyłu jakąś babkę, którą Jenny kojarzyła z bliżej nieokreślonej przeszłości. Coś kojarzyła… miała wrażenie. Ale co i skąd? Nie była w stanie wymyślić. Wciąż wszystko ją bolało. Myślenie, niestety, również.

Ten uśmiechnięty złapał rżniętą blondynkę za włosy, mocno, jak szmatę. I skierował jej twarz ku Jenny.

– Poznajesz?

Jenny popatrzyła na nią, wzruszyła ramionami.

– Ta seksowna mamuśka z wielkimi cycami, jak widzisz, to Tessa Mulhoney. Razem z panią Heleną doprowadziły do sytuacji, w której się obecnie znajdujemy. Tessa, przeproś panią Jenny za swoje zachowanie.

Pchnął blondynkę w jej stronę tak, by straciła równowagę, ale zatrzymał uchwyt na włosach, więc bezwładną kobietą szarpnęło, gdy już-już miała dotknąć ziemi. Zawyła z bólu w połowie słowa „przepraszam”, więc przeprosiny można było uznać co najwyżej za połowiczne.

Przyszedł ten drugi, ciągnąc za włosy drugą, podobną ze wzrostu i budowy ciała blondynkę. Na jej twarzy było pełno pęcherzy, otarć i zaczerwienień. Jenny patrzyła na nią, nie przestając celować w uśmiechniętego faceta. Poczuła deja vu: dwie blondynki w czerwonym aucie. Grove Street, gdzie mieszkali jej trzej poprzedni faceci, których odwiedzała po kolei we wtorki i czwartki. Jeden z nich, Joe, był żonaty. Jak przez mgłę pamiętała zdjęcia w salonie, w którym na szerokiej sofie brał ją od tyłu. Tam? Nie tam? A może wczorajsza noc w „Kitty Lounge” Tam czy tam? Tam i tam.

Nie zwracała uwagi na to, co mówią ludzie dookoła. Gdyby chcieli ją zabić, pewnie już by ją zabili.

– Gdzie ten trzeci? – spytała. – Ten grubas, który mi to zrobił – wskazała siniaki na szyi i twarzy.

– Nazywam się Kuna – przedstawił się gość. – Ten tam, trzymający twoją drugą koleżankę, to Wąż. Trzeciego, obawiam się, straciliśmy. Hiena leży, o, tam. – Wskazał głową.

Rzuciła okiem w tamtą stronę. Wielkie, rozchlapane od góry zwłoki stanowiły dosyć znaczący element krajobrazu. Jakieś czarne ptaki siedziały już na pobliskich gałęziach i przyglądały się nieruchomemu trupowi. Rozpoznała jego spodnie i brązową kurtkę. I wciąż sterczącego kutasa.

– Co mu się stało?

– Och, wiesz, jak to bywa… Stracił głowę. Zdziczał. Trzeba było go uśpić.

Jenny nie potrafiła się nie uśmiechnąć na dźwięk tej makabrycznej informacji, przekazanej w tak zabawny, nonszalancki sposób. Miała podobne poczucie humoru, którego nie tolerowali jej rodzice.

– Jenny, dołącz do nas – powiedział Kuna. – Potrzebujemy cię na trzeciego. – Pomachał zegarkiem. – Te cipy tutaj… Wsypały wam klonazepam do drinków. Chciały, żeby was poniżono, okradziono i zgwałcono, prawda? – zapytał Tessy, potrząsając jej głową. – A my tam byliśmy i wszystko widzieliśmy, prawda?

– Widzieliśśśmy – dodał Wąż.

 

Tessa widziała, co tamci zrobili Helenie. Nie miała sił protestować i po prostu pokiwała głową. Trzymający ją Kuna potrząsnął nią, zmuszając do nienaturalnego wygięcia kręgosłupa. Bolało ją, ale to było nic przy tym, co mogli zrobić.

 

Jenny zawahała się i opuściła pistolet. Stojący nieco po lewej Wąż podniósł Helenę i zaraz kopnął ją, żeby poleciała na twarz ponownie. Uderzyła o asfalt, niezdolna nawet się zasłonić.

– Wypierdalaj – warknął. – Jesteś gorzej niż zwierzę. Z jak niskich pobudek można skazać kogoś na takie cierpienia? Wstyd, wstyd, wstyd. Rzygać mi się chce na twój widok.

Odwrócił się w stronę Kuny, rozbawiony. Kuna odwzajemnił spojrzenie, a potem obaj skierowali wzrok na Jenny. Czekali.

– No? – spytała. – Czego ode mnie chcecie? Ja chcę tylko wrócić do domu.

– Nie ma już domu – rzucił Wąż.

– I nie ma powrotów – dodał Kuna. – Jesteśmy tylko my troje na tarczy zegara.

– Wody… – wyjęczała Tessa. Kuna rzucił ją na ziemię, obok Heleny. Padła niemal na twarz, boleśnie raniąc dłonie i kolana o szorstki asfalt. Podniosła na Węża zbolały wzrok.

Tamten sięgnął za pazuchę. Jenny uniosła pistolet w jego stronę. – Spokojnie… – wyciągnął papierośnicę, którą jednym ruchem otwarł i wydobył z niej zapalniczkę i dwa papierosy. – Odpalę ci też.

Jenny patrzyła na dwie kobiety na ziemi – jedna, nieprzytomna, skatowana i druga, właściwie nietknięta w porównaniu z pierwszą. Wąż odpalił papierosa i podał jej jednego.

– Gdzie zgubiłaś swój znak rozpoznawczy? – spytał Kuna.

– Co? Rozjebany ryj? Jest tutaj. – Wskazała na swoją opuchniętą, posiniaczoną twarz. – A jeżeli pytasz o buty…

– Pytał o buty – uśmiechnął się Wąż. Kuna skinął głową. Jego kąciki również były w górze.

– Zostały… wsadziłam je do plecaka. W aucie. – Milczała chwilę. – Co z nimi? – Wskazała pistoletem dyptyk nędzy i rozpaczy na ziemi obok.

– Gdyby nie wsypały wam nic do drinków, pewnie wróciłybyście do domu i nigdy byśmy się nie spotkali. Betty nie rzucałaby się jak dzika i Hiena by jej nie poturbował, a ty nie…

– Nie przyszłabyś tu na spotkanie z przeznaczeniem.

Jenny wzruszyła ramionami na wypływające z ich ust zagadki. Westchnęła, uniosła wzrok.

– Co dalej?

– Najpierw zalejemy benzyną oba auta i ustalimy, czy mamy jeszcze czas. – Kuna pomacał się po wierzchu ręki, gdzie pod rękawem spoczywał czarny czasomierz.

– Czasss – syknął Wąż.

Mniej poturbowana z kobiet wykorzystała moment, że Kuna i Wąż stoją do niej odwróceni plecami, zerwała się i poczęła biec ku stacji.

Kuna uniósł brew, słysząc odgłos stóp klapiących po asfalcie. Wąż odwrócił głowę, zainteresowany.

Nastolatka niemal od razu podbiła pistolet i pociągnęła spust dwa razy, trafiając w plecy uciekinierki, po czym podeszła do drugiej i strzeliła jej w głowę. Po trzecim strzale zamek pozostał w tylnej pozycji, oznajmiając koniec amunicji.

– Proszę, jak nam się cztery problemy na raz rozwiązały! – Uśmiechnął się Kuna. – Dwa puste łby z głowy! – Klasnął. – Trzy, licząc z Hieną. Twój pistolecik też przestał stanowić zagrożenie, więc możesz sobie wziąć ten rewolwerek, który znalazłem w środku. Mnie się nie przyda, Tobie pewnie też nie, ale wziąć możesz. Weź, zachęcam. – Podał jej broń.

– Nie przyda ci śśśśsię terazzzz… – powiedział Wąż.

Kuna i ona poszli do samochodu, gdzie zostawiła plecak. Walczyła z myślą, żeby wziąć nóż i pociąć tego wariata na plasterki. Ale nie pocięła. Zamiast tego wyciągnęła z plecaka swoje zakurzone buty i wsunęła je na nogi.

– A co z Betty? – przypomniała sobie, wstając z siedzenia swojego Buicka.

– Och, nic – uspokoił ją gestem. – Pojedzie z nami. Dostarczy Wężowi niezbędnej rozrywki na szlaku. Przed nami jeszcze kawał drogi. Ale mamy czas. Jest czas.

– Jest czasss… – powtórzył Wąż, pompując paliwo do baku jej samochodu. – Jest czasss.

– Czasss – powtórzyła na próbę Jenny, idąc z powrotem ku kabrioletowi, gdzie w promieniu kilkunastu stóp od czerwieni samochodu były cztery plamy krwi. Trzy wciąż rosły. Podeszła do Hieny, nad którego rozchlapanym czerepem latały już muchy. Ledwo-ledwo udało jej się nie wdepnąć w rdzawą kałużę.

– Pojedziemy razem, a Wąż weźmie kabriolet. Słyszałaś, Jenny? – spytał Kuna, gdy razem z Wężem doprowadzili oba samochody do gotowości.

Odwróciła się do nich.

– Jestem Lis. I to ja prowadzę kabriolet.

Usłyszeli gong, uśmiechnęli się.

Kuna pokazał Wężowi tarczę zegarka, na której maluteńka podobizna lisa zalśniła na pomarańczowo w okolicach jedynki i zgasła. Patrzyli jeszcze chwilę na czarne kółko na nadgarstku, aż Wąż odwrócił wzrok i Kuna przykrył go z powrotem rękawem.

 

*

 

Jechali na północ – północny zachód. Lis prowadziła czerwony kabriolet, po jej prawicy siedział uśmiechnięty jak zwykle Kuna. Wiatr rozwiewał włosy Lisa. Jej twarz zdawała się pięknieć z każdą sekundą, w przeszłości zostawiając traumę mijającej doby. Za nimi, żółto-czerwonym buickiem jechał Wąż, z wciąż ubraną w strzępy złoto-srebrnej sukienki Betty. Dziewczyna była półprzytomna, spoglądała tępo na drogę i zdawała się nie zwracać uwagi na to, że jej kierowca zatapia palce i dłonie w jej opuchniętej i posiniaczonej kobiecości. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, ani nie interesowało jej to. Trauma wypchnęła jej świadomość, pozostawiając pustą skorupę, chodzącą roślinę.

– Dokąd jedziemy? – spytała Kunę Lis.

– Jedziemy… tam, gdzie nie ma domu.

Nie zrozumiała. Ale podążała za jego wskazówkami aż po samo Westward. Jenny chodziła tu do szkoły. Przejeżdżali główną aleją, Cotton Road, gdy Wąż błysnął światłami. Kuna odwrócił się i spojrzał do tyłu. Porozumieli się znakami. Złapał się za nadgarstek, rozumiejąc.

– Tu się zatrzymamy – rzekł. – Wąż musi coś skończyć. Stań tu.

Lis spojrzała na znak: „Marvin’s”.

– Przejebane – rzuciła. – Mój stary tu przychodzi. Ale o tej porze go pewnie nie ma.

– Zobaczymy. – Kuna odpalił dwa papierosy. Podał jej jednego. Wąż otworzył drzwi pasażera, odpiął pas Betty i pomógł jej wyjść. Patrzyła na nich wszystkich pustym wzrokiem.

– Stary Betty jest tutaj szefem. Dlatego musimy spierdalać do innego miasta, żeby się zabawić – powiedziała Lis, zaciągając się papierosem. – Wszyscy nas tu znają.

Przechodzący obok ludzie krzywili się z niesmakiem, burcząc pod nosem jakieś przekleństwa o młodym wieku i wyglądaniu jak prostytutki. Lis pokazywała im środkowy palec. Nie dlatego, że komentowali ich ciuchy czy buty – ale dlatego, że nie przejęli się ich siniakami, guzami i krwią. Ludzie to pizdy, pomyślała. Jebana gra pozorów.

– Wchodzimy? – spytał Wąż, popychając przed sobą powłóczącą nogami nastolatkę w resztkach podartej sukienki. Jej srebrne koturny, nogi i brzuch były pokryte zaschłą krwią, włosy potargane i w nieładzie, zaś wzrok zdradzał objawy wyczerpania i, być może, permanentnego uszkodzenia mózgu. Kuna rzucił płonącego papierosa na siedzenie kabrioletu i sprężystym krokiem wszedł pierwszy.

Zakurzony czerwony neon z nazwą baru dawał marny poblask w ciemnym przejściu.

– Mogę twój rewolwer? – wyciągnął rękę. Gdy poczuł w ręce jego ciężar, pchnął drzwi.

 

W środku siedziało kilku facetów, wyglądali na stałych bywalców. Oprócz nich ze dwie czy trzy babki sączyły drinki na końcu baru. Faceci sprawiali wrażenie, jakby byli stałym elementem wystroju. Podobnie wyglądał barman, siwowłosy gość wyglądający na twardziela, pucujący szmatką kufel do stanu błysku idealnego. Kobiety najprawdopodobniej były tu przejściowo, wpadły na happy hours między pizzerią a klubem.

Na widok Kuny bywalcy uśmiechnęli się z pobłażaniem. Ktoś coś mruknął, inny parsknął.

– Szukamy pana… – udał, że się zastanawia – Marvina. Marvin Dougherty? Dottery?

– Ja jestem Marvin – burknął barman. Kuna patrzył na niego.

– Dougherty? Nie? Daughtery? Też nie? Ale ma pan córkę, nie? – odwrócił głowę. – Wąż? – zawołał.

Do lokalu wszedł Wąż, ciągnąc za rękę sunącą wolno Betty.

– Fajna dupa, nie? – Pchnął ją, by oparła się o bar. – Ciasna to ona nie jest, muszę powiedzieć. Ale znowuż aż tak rozjebana, żeby nic z niej nie było, to też nie. Taka akurat, o ile przed tobą nie pruje jej koń. Albo drużyna hokejowa. Jak ziemniaki do obiadu. Ani sprężystość steku, ani świeżość surówki. Zapychacz.

Marvin odłożył kufel na kontuar, zgrzytnął zębami. Zrobił dwa kroki w stronę kasy, zezując na coś, co widział tylko on.

– Ty skurwys… – zaczął.

– A, a, a, a! – wtrącił się szybko Kuna, pokazując mu rewolwer. – Nie rób głupich rzeczy, Marv. Pomijam, że twojej córci coś może się stać, ale tej jej koleżaneczce również – przystawił pistolet do głowy dziewczynie, którą Marvin znał i o której wiedział, że ma na jego Betty zły wpływ. I oto najlepszy dowód. Nie przestawał łypać w stronę czegoś, co miał pod ladą.

Siedzące na końcu baru kobiety zaczęły się zbierać. Typowe babki z klasy średniej, wpadające na drinka w sobotnie popołudnie, zanim się zacznie dżampreska, pomyślała Lis. Na pewno przyjechały tym wielkim, brązowym Volvo, uznała, patrząc na ich drogie ciuchy i buty. Na tysiąc procent.

– Wiesz co, Marvin? Ja chyba sobie wezmę to, co tam sobie chowasz – Wąż podszedł do kontuaru, przechylił się przezeń i krzywiąc się z bólu, namacał kształt. – Ooo, beretta! Patrzcie, jakie kopyto sobie tu na czarną godzinę schował nasz Marvinek. Niezła zabaweczka – klepnął go w ramię z uznaniem. Na skroni barmana pojawiła się pulsująca żyła.

Kuna podszedł do baru i nachylił się.

– Potrzebujemy trzeciego do spółki, Marv. Nasz przyjaciel, Wąż… ma się ku końcowi. Ledwo stoi. Dołączasz się?

Barman nie odpowiedział. Podskoczył jedynie, gdy ten nazwany Wężem strzelił z jego magnum do dwóch facetów siedzących w rogu lokalu. Pozostali mało się nie pozabijali w drzwiach, byle prędzej uciec. Stratowali pod drzwiami dwie kobiety, które przytomnie padły na ziemię, gdy rozległ się pierwszy strzał. Trzecia stała im na drodze, więc wypchnęli ją przed sobą. Lis widziała, jak wywraca się przed lokalem i biegnie dalej, utykając na złamanym obcasie.

– Dołączasz się? – spytał Wąż.

Skwapliwie pokiwał głową. Boi się, pomyślała Lis. I jest wkurwiony, jak nigdy przedtem. Pewnie nawet Pustynna Burza go tak nie wkurwiła.

– To naucz tą krnąbrną szmatę moressssu, Marvin. Wyjeb jej te zęby, zruchaj ją w dupę, jak zawsze chciałeś. – Skrzywił się, zacisnął mocno powieki, ale kontynuował. – Włóż jej palce w pizdę, o, tak. – Zakasał jej sukienkę. – Włóż jej nie dwa, nie cztery palce, a całą pięść w dupę, aż po łokieć! Uda się! Mnie się nie udało, ale tobie się uda! Z tatusiem pójdzie jak z płatka!

Marvinowi było tego za wiele. Nauczony doświadczeniem barmana puszczał mimo uszu głupie uwagi, jednak kiedy zobaczył zakrwawione podbrzusze córki, wyobraźnia zadziałała i rzucił się w jego stronę. Złapał Węża za głowę i z całej siły grzmotnął nią w mosiężny ozdobnik kontuaru, tak zwany „reling”, wypolerowany setkami rąk miejscowych, ledwie trzymających się na nogach pijaków. Walił nią bez opamiętania, aż rozgnieciona maska przestała przypominać twarz, zaś bezwładny już trup Węża osunął się na ziemię. Pistolet wypadł mu z ręki i spadł pod nogi Betty.

– Tak jak mówiłem, Marvinku – zagadnął go Kuna, zerkając jedynie na leżącego kompana. – Dołącz do nas.

– Nie dołączy – oceniła sytuację Lis. – Drzwi obok jest sklep z torebkami. Może któraś z tamtych dziewcząt będzie miała więcej jaj niż ten stary cwel. – Patrzyła na niego z wyższością i pogardą. – Nawet mu nie stanął na widok młodej, ledwo dojrzałej cipy. Nie drgnąłby mięsień na jego kutasie, a przysięgłabym, że kiedyś Betty opowiadała… Już wiem! Lubisz dawać klapsy, co, Marvin?

Marvin szczupakiem rzucił się na ziemię, żeby złapać swój pistolet. Odepchnął niechcący swoją córkę, która zatoczyła się i upadła, zasądzając głową o brzeg stolika. Jej twarz nie wyrażała absolutnie niczego. Nie podniosła się, nie dała znaku, że ją boli, że chce wstać – nic. Jedno oko zdawało się jej uciekać w stronę kącika, niczym zepsutej lalce.

Marvin podniósł się i wycelował z pistoletu w nich oboje. Jego wzrok zaś skakał ku leżącej na ziemi córce.

– Co z nią zrobiliście? – spytał. – Naćpaliście ją? Zgwałciliście? Skrzywdziliście moją Betty?

Kuna zaklaskał i uniósł oba kciuki.

– Głównie Hiena ją gwałcił, ale… już nie żyje. Wąż… chyba też, ale czy to teraz takie ważne? – wskazał leżącego na ziemi kompana i wzruszył ramionami.

Lis weszła mu w słowo.

– Co MY z nią zrobiliśmy? Co TY z nią zrobiłeś! Dotykałeś ją jak myślałeś, że wypiła już twoje "Tatusiowe Kakałko" i zasnęła. Dotykałeś swojej córeczki, ty chory pojebie. No już, zrób użytek z tego twojego pistoleciku. Palnij sobie w łeb. Albo w Kuny łeb. Albo… – Podeszła do niego z założonymi na biodra rękami, stukając obcasami na szorstkim parkiecie. – Albo w mój. Rozwal mój. Rozpierdol mi łeb swoim pistoletem. Albo kutasem. Wszystko jedno, które najpierw. Wsadź mi w usta oba na raz. Podbij mi i drugie oko. Rozjeb mi pięścią mordę. A drugą dupę. – Patrzyła mu wyzywająco w oczy. – Wyzywam cię, skurwysynu.

Siwy mężczyzna wycelował pistolet najpierw w Lisa, potem w Kunę. Palec drżał mu na spuście. Lis usiłowała do niego mrugnąć, ale przez opuchliznę wyszedł jej nieładny grymas.

– Tak myślałam. Gówno warta, szczekająca ciota.

Splunęła mu pod nogi, krzywo, odwróciła się w miejscu i odeszła w stronę sparaliżowanych strachem kobiet, rozpłaszczonych na podłodze. Oceniła obie i podjęła decyzję.

– Chodź… – powiedziała do starszej z nich, na oko czterdziestopięcioletniej, z ciemnorudymi falami. – Pójdziemy na wycieczkę, weźmiemy misia w teczkę... Ty – zwróciła się do drugiej, wyglądającej na jej córkę, blondynki z ombre. – Ty też możesz iść. Może, prawda, Kuna?

– Oczywiście – potwierdził.

W głębi baru Marvin odłożył pistolet na stolik i jął potrząsać apatyczną córką.

– Betty! Betty, słyszysz mnie?

Wokół Betty powoli rosła kałuża moczu.

– Nie-nie, nie chcemy iść – powiedziała blondynka, zezując na drugą, która już podnosiła się z ziemi do klęczek. – Cio-ciociu Maggie? Ciociu… boję się.

– Idziemy – powiedziała z naciskiem Lis.

– Idziemy – ucięła Maggie. Zachwiała się, gdy jej obcas utknął w szparze krzywej wycieraczki, ale Lis przytrzymała jej przedramię. Stojacy obok nich Kuna odpalał papierosy z zadowoloną miną.

– Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. – W ustach miał dwa odpalone papierosy. – Bardzo dobrze, prawda?

 

Maggie popatrzyła na niego zielonymi oczami, sięgnęła do jego ust i wzięła jeden z papierosów. Zrobiła kilka kroków w stronę baru, sięgnęła po dwie butelki, wyrwała nalewaki i z jednej nalała sobie do szklanki. Odwróciła obie flaszki do góry dnem i tanecznym krokiem obeszła bar, rozlewając brązowy płyn na kontuar, podłogę, szarpiącego Betty Marvina i wszędzie dookoła. Rozbiła jedną butelkę o zawieszone na ścianie w rogu lustro, drugą o ziemię, zgarnęła płynnie pistolet Marvina ze stołu i podeszła do baru po swoją szklankę. Opróżniła ją jednym haustem, zaciągnęła się i wypuściła dym, pstrykając bezpiecznikiem półautomatu. Wróciła do nich i zarzuciwszy Kunie ręce na szyję, pocałowała go. Kuna odwzajemniał pocałunek dłuższą chwilę, po czym przerwał i zwrócił się do blondynki, wciąż nie podnoszącej się z podłogi.

– Patrz i ucz się. Może ci się kiedyś przyda. – podsunął sukienkę sięgnął ku majtkom Maggie i przez chwilę gmerał w nich, mrucząc coś cicho. Obnażył jej łono, pstrykając na blondynkę. – Patrz! Patrz! Widzisz? Pełna klasa. Nawet pół włoska! Tak trzeba żyć! – Oblizał palce i poklepał Maggie po krągłym biodrze.

Siedząca na ziemi dziewczyna otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Kuna patrzył, jak jej ciotka poprawiała krótką, czarną sukienkę w kwiaty, zachęcającą acz stonowaną. Wodził wzrokiem od jej stóp do głów, wsuwając jej za ucho rudobrązowy kosmyk.

– Ochh, babka z klasą, uwielbiam takie. Zadbana, opalona, gorąca jak żar… Jestem Kuna – przedstawił się. – A to jest Lis. Ty…Chcesz być Misiem? Nie, nie mów nic. Jesteś Misiem idealnym.

– Jestem Misiem idealnym – powiedziała, uśmiechając się zalotnie. Trzepnęła rzęsami.

Kuna sięgnął ku lewej ręce, zerknął na tarczę zegarka. Nawet odrobina kurzu nie mąciła idealnej czerni.

– Spieszymy się? – spytała Miś, niezgrabnie machając pistoletem.

Pokręcił głową, zaciskając usta.

– To wspaniale – odpowiedziała, rzucając ponad jego ramieniem szklanką w bar, rozsiewając wszędzie szkło i alkohol z rozbitych butelek.

Kuna zwrócił się do dziewczyny na ziemi.

– Masz jakieś imię?

– Roxie.

– Najlepiej będzie, jak Roxie zostanie tutaj, póki co. Zaufałbym Marvinowi w kwestii jej wychowania. Jest wspaniałym rodzicem. Zobacz, jak świetnie opiekuje się córką. Marvin się tobą zaopiekuje, co nie, Marvin? – odwrócił się do mężczyzny usiłującego nieco zbyt mocnymi uderzeniami otwartej dłoni zmusić córkę do współpracy. – Marvin jest specjalistą w opiece nad młodzieżą.

Miś popatrzyła na Marvina, nie przestającego potrząsać trzymaną w wielkich dłoniach dziewczyną.

– Gorące życzenia wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – rzekła, uśmiechając się łobuzersko.

Wzięła z baru wyłamywane zapałki, odpaliła całe opakowanie i rzuciła na zalany whisky kontuar. Ogień szybko rozprzestrzenił się po wypolerowanym blacie i przenosił się po hokerach ku podłodze. Odwróciła wzrok i udała się w kierunku wyjścia. W głębi baru Marvin podskoczył i usiłował niezdarnie gasić ścierką i deptać jednocześnie bar, Betty i siebie, i ewidentnie przegrywał starcie. Gdy zapaliła mu się kapota na plecach, zaczął wrzeszczeć.

Gdy Kuna i Miś wychodzili, nie zaszczycili spojrzeniem bezradnej i zagubionej Roxie, usiłującej na czworakach wyjść z lokalu. Lis szła za nimi niespiesznie, kręcąc niezdarne młynki niczym początkujący rewolwerowiec.

Na ulicy skierowali się, jak przewidziała Lis, do wielkiego Volvo. Miś zajęła miejsce kierowcy, Kuna obok. Lis usiadła z tyłu.

– Miś – powiedział Kuna, odsłaniając zegarek. Spojrzała, czasomierz nie miał żadnych oznaczników ani wskazówek. – Ja jeszcze mam trochę czasu, ale ty masz dużo, dużo więcej.

– Och, mam szalenie dużo czasu. – Uśmiechnęła się, odpalając papierosa. Patrzyli na siebie w ciszy, którą przerwała z tylnego siedzenia Lis.

– Skręć na końcu w prawo i dojedź do końca alei. Zaparkuj pod domem z magnolią.

 

*

 

Kobieta załomotała w drzwi kolbą pistoletu. Gdy się otworzyły, stanął im przed oczami szpakowaty mężczyzna z zaciętym wyrazem twarzy.

– Jehowy? Wypier… – zaczął, ale gdy wzrok prześliznął się z eleganckich Kuny i Misia, trafił na posiniaczoną Lis. Brwi uniosły się na mgnienie oka, ale prędko zjechały niemal na nos. – Ty! – podniósł głos na widok córki, stojącej obok i bawiącej się rewolwerem. – Ty już tu nie mieszkasz! Nie istniejesz! Nie ma cię! Jesteś kurwą, nie córką! Wypierdalać mi stąd, bo po strzelbę pójdę!

– Właściwie – zaczął Kuna. – Najlepiej będzie, jak pójdziesz. My poczekamy. – Odsunął się na bok i zapalił papierosa. Kobieta w czarnej sukience i on pocałowali się, krótko, namiętnie.

– Teraz jego pocałuj, Misiu. Niech poczuje smak kobiety. Pewnie nie miał żadnej od bardzo dawna. – Teatralnym szeptem dodał: Stara przestała mu dawać w dwa tysiące trzecim.

Miś przestąpiła próg i pchnęła mężczyznę w jasnej koszuli na ścianę korytarza, przytrzymała go za koszulę i musnęła jego usta swoimi. Kuna patrzył uradowany. Lis kręciła bębenkiem rewolweru tam i z powrotem.

– Widzisz, Lis?

– Widzę. Ojciec sam się świetnie bawi, a innym nie pozwala. Typowe.

Miś sięgała już do paska mężczyzny i szarpnęła nim, jednocześnie przechodząc do kucnięcia. Wkrótce ojciec dziewczyny sapał już, skonfundowany. Chciał się oprzeć, ale nie wiedział jak. W dodatku ta kobieta ściskała w ręce pistolet! A jak wystrzeli…? Ten szczupły elegancik miał rację, nikt mu tak nie robił od czasów, gdy dziewczynki były całkiem małe a jego sąsiadka pijana i chętna.

– Mamy mnóstwo czasu, nie? – spytała Miś, przerywając na chwilę i odwracając się do Kuny i Lisa, dalej stojących na werandzie.

– Owszem.

– Mnóstwo – powiedziała beznamiętnie Lis, patrząc z obrzydzeniem na ojca. – Przyniosę tą jego strzelbę.

 

Siostry Jenny weszły do salonu akurat, gdy nieznana im kobieta w czarnej sukience ujeżdżała ich ojca na sofie w środku pokoju.

– Tato! Tato! – oburzyły się obie. – No co ty, tato! – Zakryły oczy i przebiegły przez pokój. Obok, w jadalni, stali Kuna i Lis. Dziewczyna wyciągnęła rękę do sióstr.

– Którą wybierasz? – spytał Kuna. – Możesz obie, jak chcesz. Ale z jedną łatwiej… kontrolować upływ czasu.

– Wszystko jedno – wzruszyła ramionami Lis. – Ash ma mniej gówna w głowie.

Kuna w dwóch krokach doskoczył do nich i złapał za kucyk rudowłosą szesnastolatkę. Miała na sobie czarną bokserkę i getry piłkarskie.

– To ta? – spytał.

– Mhm.

– Od razu widać. Zardzewiała, czyli z żelaza.

Pociągnął mocno za włosy, okręcił je sobie wokół dłoni i dał jej w twarz.

– Lubisz grać w piłkę? – spytał, uśmiechając się. Walnął ją jeszcze raz. Nie za mocno, oceniła Lis. Taki orientujący, fokusujący. Nie katujący.

– Uwielbia. Jest kapitanem drużyny – odpowiedziała za nią Lis, podchodząc. – I królową obciągania fiutów wszystkim czarnym chłopakom z okolicy… nie ma tu takiego, którego czarnego węża nie miałaby w tych swoich wąskich, czerwonych wargach – przejechała siostrze kciukiem po dolnej wardze. – Pewnie nadal ma w ustach smak wszystkich braci Comptonów. Pewnie wystarczyłoby powąchać, żeby wiedzieć. – Odwróciła się do niego. – W końcu jest sobota. Rano mecz, a potem synowie kaznodziei.

– Wybornie! – krzyknął Kuna. – Jest najlepszy czas, żeby się o tym przekonać. – Rozpiął rozporek. Zmusił dziewczynę do przykucnięcia i gestem nakazał jej otworzyć usta. Uniósł rękę, gdyby sam uśmiech nie wystarczył.

Dziewczyna usiłowała odepchnąć go i protestować, ale uśmiechnięty Kuna nie znosił sprzeciwu. Zaczynał czuć mrowienie i nie miał ochoty na żarty.

– Nie udawaj wariatki – ostrzegł ją. Przestała się rzucać i wzięła do roboty.

– Jenny? O co chodzi, Jenny? – spytała druga z sióstr, infantylnie ubrana blondynka, jakby się nagle obudziła. – Jenny?

– O gówno, Anna – Lis wycelowała w nią rewolwer. Dziewczyna skuliła się i odsunęła głowę. Lis złapała ją jedną ręką za szyję, drugą przyłożyła lufę do skroni i pociągnęła za spust.

Rozległ się głuchy szczęk, gdy iglica trafiła w pustą komorę. Lis puściła siostrę i napięła kurek z suchym trzaskiem. Charakterystyczny, znany na całym świecie dźwięk wypełnił na moment pomieszczenie. Pod Anną ugięły się nogi.

– Potraktuj to jako ostrzeżenie, pustaku – odepchnęła ją. – Idź, spierdalaj, wynoś się. Wracaj na górę, czy gdzie tam się bunkrujesz i wąchasz przepocone skarpety ojca.

Tupot nóg na schodach i trzask dwojga drzwi uświadomił Lisowi, że siostra zamknęła się w garderobie. Rozejrzała się po domu. W głębi pomieszczenia ich ojciec szczytował, wchodząc w Misia i wychodząc z coraz większym wymachem bioder. Grube krople spływały z jego czoła. Miś jęczała cicho, a gdy skończył, zmieniła pozycję i kontynuowała.

– Będzie koniec, kiedy ja powiem, że jest koniec – powiedziała Miś, łapiąc gościa za szyję i wbijając w nią paznokcie kciuków. Wybałuszył gały na nią, rzucił okiem na leżący na kanapie obok pistolet, ale nie przestawał.

– Jest czas – rzekła głośniej Miś. – Ale nie ma cierpliwości. Pomóż mi, Lis. Zmuś tego starego konia do ostatniego wyścigu.

Lis otworzyła barek, wyciągnęła stamtąd prawie pustą butelkę ginu, wypiła resztkę zawartości i rzuciła w ojca. Nie zdążył się uchylić, krew trysnęła z twarzy. Sięgnęła po drugą, pełną taniego szampana i również rzuciła. Tego ciosu również nie uniknął.

Rżnął teraz kobietę w czerni, krwawiąc jej na plecy. Wypluł na ziemię krew i kawałek zęba. Kobieta jęczała cicho, choć wyraz twarzy miała coraz bardziej znudzony.

– Miękniesz, tatuśku. Miękki jesteś bezużyteczny. Postaraj się bardziej. Patrz, jak twoje córeczki się starają. Postaraj się i ty, zrób to dla mnie. Albo zdychaj.

Przyspieszył, ale mimo jego usilnych starań Miś nie zmieniła wyrazu twarzy.

– Jak chabeta nie wyrabia, to się ją sprzedaje do rzeźni. Albo odwala na miejscu.

Kuna obserwował, jak kapitan drużyny stara się przy jego drągu. Mrugnął do Lisa, wskazując zegarek. Lis zerknęła na wibrującą na ręce Kuny tarczę, gdzie na dwunastej pulsowała wolno brązowo-szara ikonka. Uśmiechnęła się krzywo i mocnymi ruchami pomogła siostrze, dopychając jej głowę, żeby Kuna mógł wejść głębiej. Nie krztusiła się. Wyćwiczona, pomyślała Lis.

– Tak lepiej – uśmiechał się. – Jeszcze lepiej będzie za chwilę.

– Oj, będzie – powiedziała Miś, wchodząc do pomieszczenia ze spoconym jak szczur ojcem dziewczynek. Miał podbite oko, podrapaną i opuchniętą twarz i szyję i brakowało mu kilku kawałków i przynajmniej jednego całego zęba, a na czole rosła mu już ogromna śliwa.

– Ból narasta... Chodź, daj rękę, Misiu. To jest, och… już prawie ten moment. – Kuna zsunął z nadgarstka nagle luźny pasek zegarka, wsunął na rękę kobiety.

– Cała przyjemność po mojej stronie – rzuciła Miś.

– Obawiam się, że cała przyjemność jest po mojej stronie – poprawiła ją z naciskiem, od niechcenia odwracając rękę z rewolwerem. Jedno pociągnięcie za spust przeniosło ojca do czasu przeszłego.

Kuna zaczął dyszeć.

– Och… naprawdę lubi węże, Lisie. Po prostu uwielbia. – Powiedział, wstrząsany konwulsjami orgazmu i przeszywającego czaszkę bólu. – Wąż by ją po… och! Po…

lubił.

– Kuna? – zaczęła Miś.

Głębokie brzęczenie zegarka na nadgarstku Misia zdawało się wypełniać całą przestrzeń między nimi.

– Wiem – uśmiechnął się do niej mimo bólu, który musiał rozsadzać mu czaszkę. – Czasss…

Gdy jej siostra przełknęła już wszystko, co miał do zaoferowania i odkleiła od niego usta, stał przez kilka sekund z zamkniętymi oczami, dysząc i krzywiąc się z bólu. Lis celowała w niego, ale nie mogła powstrzymać drżenia ręki.

Otworzył oczy. Ich spojrzenia spotkały się na krótko, a potem jego głowa zniknęła w fontannie krwi, mięsa i kości. Dopiero po chwili dotarło do niej, że to Miś strzeliła mu w twarz z pistoletu, który zabrała Marvinowi w barze.

– Czasss… – powiedziała Miś, podnosząc Ashley z kolan. Kropelki krwi Kuny dołączyły do piegów na policzkach, tworząc nowe wzory.

– Czasss… – powtórzyła Lis.

 

Stały we trzy w pustym pomieszczeniu. Trupy Kuny i ojca dziewczynek rozlewały się ciemniejącym szkarłatem po wełnistej, kremowej wykładzinie.

– Skoro tak lubisz węże, powinnaś być Mangustą – powiedziała Lis. – Mangusty polują na kobry. – Wręczyła jej swój rewolwer. – Jestem Lis. To… – Wskazała zwłoki na ziemi. – To jest Kuna, poznaliście się już. A to… – Odwróciła się do kobiety w pogniecionej czarnej sukience upatrzonej plamami krwi… i nie tylko krwi.

– Jestem Miś. – Podała jej rękę kobieta. Jej dłoń była ciepła i miękka. – Pojedziemy razem.

– Dokąd? – spytała Mangusta, skołowana. Przestąpiła nad trupami Kuny i ojca, kierując się ku wyjściu.

– Dowiesz się w swoim czasie – rzuciła przez ramię Lis. – Miś, zapaliłabym.

– Mam papierosy i zapalniczkę w schowku. Przyniosę. I tak się przyda, żeby zrobić coś z tym… – wskazała wszystko dookoła – ...całym bałaganem. Wyszła, poprawiając włosy w lustrze w korytarzu.

– Lis… – zaczęła Mangusta, smakując nowe imię siostry.

– Tak?

– Chciałabym chyba zabić Annie.

Gdy po chwilce Miś wróciła, Lis przekazała jej wolę siostry. Kobieta w czerni uśmiechnęła się.

– Na dobry początek – rzuciła, zerkając na czarną tarczę zegara. – Zawsze możecie iść i ją zaszlachtować. Nie widzę przeszkód.

Siostry porozumiały się wzrokiem i bez słowa odwróciły się i poszły w stronę schodów, przystając na chwilę, by Mangusta z suszarki na naczynia wyjęła kilka noży kuchennych.

 

Gdy wrzaski ustały i dziewczyny wróciły na dół, zegarek na ręce Misia wybił gong.

– Co z tym? – spytała Mangusta.

– Och, mamy mnóstwo czasu – powiedziała Miś, wylewając zawartość butelek z barku na zasłony i podłogę.

Potem, w aucie, Miś odpaliła trzy papierosy. Lis odwróciła się do tyłu i spojrzała siostrze w oczy. Wskazała jej czarną tarczę zegarka na ręce Miś.

– Czasss…

Samochód ruszył spokojnie, oddalając się od płonącego domu. Nie musiały się już nigdzie spieszyć.

 

***

 

Świtało. Elegancki mężczyzna otrząsnął się, ni to z półsnu, ni to z rozmarzenia. Postanowił nie dać się wciągnąć w żadne mambo-dżambo, żadne zegarki-niezegarki zmieniające ludzi w dzikie bestie i wrócić do domu i tam spróbować swoich sił w przecięciu paska. Szlifierka kątowa powinna pomóc. W najgorszym razie palnik. Albo od razu urżnie rękę, wrzuci zegarek do wiadra z betonem i wywali do rzeki. A rękę się przyszyje. Albo nie. Chuj z tym. Nie wiedział, ile ma czasu. Ale wiedział, że da się przyszyć urżniętą rękę. Jeszcze nie wszystko stracone, pocieszył się w myślach.

Gdy wychodził z lasu w stronę drogi, zorientował się, że ma przy sobie należące do Wilka telefon i pistolet. Pistolet zatknął za pasek spodni, zaś telefonu nie zdołał odblokować, potrzebował do tego odcisku palca Wilka. Wyrzucił nieużyteczny przedmiot w krzaki. Szedł chwilę poboczem, pocierając ręką nadgarstek opasany ciasną, czarną bransoletą.

Po kilkunastu minutach marszu zatrzymał się obok niego pierwszy przejeżdżający samochód, pickup pomocy drogowej. Zatoczył na pustej drodze koło, żeby móc go lepiej widzieć.

– Zgubiłeś się? – spytał kierowca, zwalisty mężczyzna w brązowej kurtce. Wychylał się przez okno kabiny. – Poczebujesz podwózki? Nie? To może napijesz się kawusi? – Wyciągnął w jego kierunku poobijany, żółty termos. – No, śmiało! Jest wyśmieniasta.

Średnia ocena: 2.9  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • Czy refluks już aby tego tutaj nie czytał?
  • Okropny 26.09.2021
    Mejbi, ale wersja jest poprawiona, zmieniono część fabuły na zupełnie inne coś, czego tu nie było, a także część wywalono.
  • Jared 26.09.2021
    kabłąk spustowy XD Jaka profesjonalna terminologia xD W Folwark zwierzęcy się bawisz? Nawet tę Passiflorę mi się lżej czytałooo
  • Okropny 26.09.2021
    Jak masz na to lepsze określenie, to zapraszam do podzielenia się. Cóż ma folwark zwierzęcy z tym wspólnego?
  • Jared 26.09.2021
    Wilk, hiena, wąż i inne gady to zoo co najmniej, a nie folwark, racja. „Jak masz na to lepsze określenie" - a gdzież mi tam mistrza określeń poprawiać ^ ^ Au revoir, mister Okropny
  • Okropny 26.09.2021
    Jared a wydawałoby się, że z wiekiem lat przybyło, dorosłeś i dojrzałeś... A ja widzę jakieś gówniarskie zaczepki; wpadasz tu ad hoc, pierdolisz trzy po trzy i uciekasz. Wzruszające
  • Jared 26.09.2021
    yes indeed, hi he hu
  • Neurotyk 16.10.2021
    Jared, Okropny = The NeverEnding Story
  • Neurotyk 16.10.2021
    oczywiście skopiowałem (The NeverEnding Story), bo nie widziałem jak się pisze.
  • Okropny 19.10.2021
    Neurotyk nie szkodzi
  • cos_ci_opowiem 02.10.2021
    Nie mój klimat, za dużo tego wulgarnego seksu nawet jak dla mnie.
  • Okropny 03.10.2021
    To tylko jeden z niewielu moich tekstów z taką dozą rozpierdolu. Ale musiał powstać, bo... Musiał.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania