Pętla promocyjna

Miałem za sobą ciężki dzień. Sam fakt, że zbliżała się połowa jesieni, przyprawiał mnie o nawroty dziwnego lęku i przygnębienia. Przebijając się przez kolejne zdjęcia zamglonego poranka na Instagramie ujrzałem swój cel. Był wieczór. Gwiazdy na niebie powoli ujawniały swą obecność. Łuna światła nad miastem sączyła się mozolnie przez gęstniejący smog. Latarnie oświetlały stare chodniki i parking supermarketu, do którego zmierzałem. Zostawiłem auto w zaciemnionym rogu, gdzie ledwo dostrzegalne zarysy tworzyły z daleka kontury pojazdu nie z tego świata. Jeśli już, to nie z tej epoki.

Minąłem zadaszone zbiorowisko wózków sklepowych, uprzednio wybierając jeden z nich. Kiedy przekroczyłem próg marketu, lodowaty bicz klimatyzacji przejechał po plecach naznaczając je na resztę czasu spędzonego w piekle promocyjnych tacek do grilla pakowanych po sześć. Nie po nie znalazłem się w tym miejscu. Tak naprawdę nienawidziłem tułaczki alejkami sklepowymi, mijając innych ludzi, słuchając jak radzą się mamusi, który serek jest lepszy albo zapewniających żony, że to już ostatni czteropak na dzisiaj. Miałem głupią tendencję do zapamiętywania tych rozterek i rozmyślania nad nimi, jakby dotyczyły mnie w tak samo równym stopniu. Nie mogłem się od tego uwolnić, dlatego unikałem tego miejsca. Ale kiedy przyszło co do czego, musiałem się przemóc. Tyle że ostatnim razem było inaczej. Nie musiałem robić dużych zakupów. Kilka podstawowych pierdółek na kolejne dwa-trzy dni. Stanąłem w kolejce do kasy numer sześć, gdzie szczupła blondynka naprawdę znała się na rzeczy i nawet bardzo długa kolejka nie oznaczała, że spędzisz w tym piekle połowę życia. Wtedy było podobnie. W kilka minut stałem się tym który będzie następny. Ale...

— Przepraszam, czy mogłabym... mam tylko krakersy. — Kobieta wydawała się naprawdę śpieszyć. Nie wyglądała zbyt dobrze. Blada, chuda, wręcz odpychająca. Tym bardziej chciałem to chybko załatwić.

— Proszę — odpowiedziałem bez większego zastanowienia. Choćby jej zapadnięte oczy albo przesadnie długie, kościste paluchy. Niech odejdzie jak najszybciej.

Kasjerka załatwiła to szybko. Przyjęła banknot i zapewnienia, że nie musi wydawać. W końcu nastąpiła moja kolej, tylko że...

— Przepraszam... krakersy, tylko krakersy.

W pierwszej chwili tylko patrzyłem. Jak sroka w gnat. Potem nadeszło drugie uderzenie i ocknąłem się. Ponownie ujrzałem tę kobietę. Tak samo szpetną i bladą. Jej kościste palce ponownie wręczyły kasjerce banknot, posiniałe usta wypowiedziały te same słowa: reszty nie trzeba. A potem... znowu. I jeszcze raz. Za dziesiątym może jedenastym razem kasjerka zwróciła się do mnie.

— To na nic. Naliczyłam dopiero dziesiąty raz. Jeszcze sześćdziesiąt dwa.

— O co chodzi? To jakiś rodzaj współczesnej wiedźmy?

W pierwszej chwili nie odpowiedziała, bo kolejny raz musiała skasować te same krakersy.

— Jest w pętli. Wraca tu co wieczór i prosi o te same krakersy siedemdziesiąt dwa razy.

— Dlaczego? — Uwierzcie mi, chciałem ubrać to pytanie zupełnie inaczej. Co w stylu „ki chuj”, ale ugryzłem się w jęzor dwa razy.

— Kupiła je, kiedy były na promocji jakieś dwanaście lat temu. Nie znam cię, chyba jeszcze tu nie kupowałeś.

— Nie, to mój pierwszy raz. Wcale nie taki bolesny.

Popadła zapewne w żenadę, kiedy dotarło do niej, co miał znaczyć mój uśmiech, kiedy to wypowiadałem.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Kocwiaczek 27.10.2020
    Tutaj też ciekawie, chociaż również brak przecinków np. przed naznaczając. "Choćby jej zapadnięte oczy albo przesadnie długie, kościste paluchy"– to zdanie jest jakby urwane. Kobieta zachowuje się jakby miała Alzheimera. Przykre, ale stoicki spokój i zrozumienie kasjerki godne podziwu:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania