Piechota morska

— Mamusiu, co to jest rachman?

Anna nie słuchała. Była zmęczona staniem za ladą, zakupami i dźwiganiem siatek z przystanku trolejbusowego na klatkę i schodami na drugie piętro.

— Mamusiu, odpowiedz!

— Czego tam chcesz — odrzekła bezsilnie.

Był to jeden z tych dni, kiedy zdaje się, że gorzej już być nie może, że poranek nigdy nie nadejdzie. Ale chłopczyk był nieustępliwy i powtórzył stanowczym tonem:

— Ja chcę, żebyś mi powiedziała, co to jest rachman!

— A skąd ja mogę wiedzieć, dziecko — westchnęła i już ciszej, do siebie: — Ach boże, ja tego nie wytrzymam.

Rafał już szósty miesiąc na rybaku, gdzieś na południowym Atlantyku. Ostatnim razem wysłał jej kartkę z Montevideo, ale potem korespondencja się urwała. Pewnie robi to kiedy schodzą do portu na rozładunek. W Urugwaju pięknych kobiet nie brakuje. Wczoraj rozmawiała na ten temat z Baśką, której mąż również był marynarzem, ale rozeszli się rok temu.

— Dłużej niż dwa tygodnie facet nie wytrzyma — powtarzała Baśka — a jeśli nawet, to znaczy, że coś z nim nie tak. Nie wiem co gorsze.

— Rafał nie jest taki. Jak poznałam go był silny. Góry by przeszedł, oceany, wszystko by wytrzymał.

— Każdy taki jest! — ucięła Baśka i zamilkła nagle, bo zrobiło się jej smutno, że tak długo jest sama i nie ma nawet iskierki nadziei, żeby kogoś poznać i przestać się oszukiwać.

— Mamusiu, czemu się nie odzywasz?

Może powinna z nim pójść. Szukał czystej przyjemności, lecz przynajmniej był szczery. A najważniejsze, że był, tu i teraz. Być razem każdej nocy, nie raz na kilkanaście miesięcy. To tak jakby całe życie trwało zaledwie chwilę.

— Tak, już... jestem, synku. — Anna otarła łzy. — O co się pytałeś?

— Pytałem się...

— Ach tak — uśmiechnęła się — pytałeś się, co to jest rachman. Nie wiem, może czyjeś nazwisko. Ale czemu ciebie to tak interesuje?

— No, bo wiesz, mamusiu. Wczoraj mieli przywieźć te nowe ławki do klasy. Nie całkiem nowe, tylko z innej szkoły, tej na Grabówku. Ale i tak są fajniejsze, bo wyższe i lepiej się w nich siedzi.

— Ale jaki to ma związek z twoim pytaniem?

— No, bo na tej ławce, co teraz siedzę w niej z Pawełkiem, był wyryty napis: „Rachman to chuj”. Ja znam to ostatnie słowo, ale nie wiedziałem co znaczy to na początku, dlatego zapytałem. Nie gniewaj się, mamusiu.

 

Komandor dyplomowany marynarki wojennej, Wiesław Rachman, wydał rozkaz do zbiórki pododdziału na placu przed budynkiem szkoły. Trzy drużyny ustawiły się w dwurzędowej formacji. Podchorąży mieli na sobie mundury polowe koloru szaro-zielonego, a na głowach czarne uszanki. Ziemię pokrywała cienka warstwa śniegu, lecz mrozu nie było i dlatego rozkaz opuszczenia nauszników nie został wydany. Na klamrach od pasów połyskiwał złoty monogram szkoły morskiej. Następnie padł rozkaz wydania broni z magazynu. Tylko jedna drużyna otrzymała ostrą broń, pozostałe karabiny, choć z wyglądu nie do odróżnienia, miały przewierconą komorę nabojową, uniemożliwiającą oddanie strzału.

— Gdzie jest Grajek? — zapytał Stary.

Był on najstarszy w drużynie, a na jego naramiennikach widniały trzy złote belki. Nie dowodził jednak, gdyż nie miał do tego predyspozycji, do jakich zaliczał lizusostwo i chęć robienia kariery.

— Pewnie znowu zabarłożył u jakiejś cipy, znasz go — odpowiedział Dyzio. — Musimy go kryć. Ostatnim razem podpadł, bo przyszedł nieogolony. Idź do szefa kompanii, wymyśl coś, żeby opóźnić wyjazd.

Stary wystąpił z szeregu i podszedł do chorążego, stojącego w pobliżu ciężarówki. Stanął na baczność i zasalutował.

— Ob' chorąży, starszy mat...

— Dobra, dobra — przerwał mu chorąży — czego?

— Melduję, broń niekompletna!

— Brakuje ostrej?

— Tak jest, ob' chorąży!

— No to będziecie się zmieniać. Pierwszy strzela, drugi biegnie za nim. Pierwszy pada zabity, drugi podnosi karabin i strzela dalej — zaśmiał się. — Jak na tym filmie o Stalingradzie, widziałeś?

I nie czekając na odpowiedź, zawołał zniecierpliwionym głosem do kierowcy:

— Wyjeżdżaj, a uważaj na wertepy, żebyś mi jajec nie obtłukł jak ostatnim razem!

W momencie gdy ostatnia z ciężarówek zwolniła, żeby włączyć się do ruchu, w bramie pojawił się niewysoki żołnierz w mundurze podchorążego marynarki. Podbiegł za samochodem, złapał oburącz za tylną klapę, odbił się nogami i dał nura do środka.

— Ty, patrz gdzie spadasz, bo następnym razem będziesz jechać z lufą w dupie!

— Łebki, nie uwierzycie, ale numer!

Siedzący posunęli się, żeby zrobić nieco miejsca.

— Wczoraj po południu udało mi się wyrwać jedną laskę z przystanku trolejbusowego na kaszubskim. Wracała do domu z siatkami, to jej pomogłem.

— Nie gadaj. Prawdopodobieństwo czegoś takiego może jeden do stu.

— Kiedy mówię wam, że tak było. Mąż od kilku miesięcy na rybakach, życie im się nie układa, całkiem nieszczęśliwa.

— A ty ją pocieszałeś?

— A co, czy to moja wina, że taka kobieta się marnuje? Miała może koło trzydziestki, trochę zmęczona i zaniedbana, ale na to są sposoby.

— Dzieciata?

— Tak, to mnie trochę ostudziło, z początku... Potem nie robiło najmniejszej różnicy, ale najlepsze było co mi powiedziała na odchodnym.

— Co takiego?

— Powiedziała: „Gdzieś się tak kochać nauczył?”

— No właśnie, gdzieś się nauczył — roześmiał się Dyzio — od tej przedszkolanki, z którą się zamykasz w pokoju na piętnaście minut?

— Minut? Jemu wystarczy piętnaście sekund!

 

Stary patrzył na ciemną wstęgę szosy pozostającą w tyle. Trzy lata temu, zanim tu przyjechał, wyobrażał sobie, że wybrzeże jest jak długa, szeroka plaża. Płaskie i piaszczyste. A tutaj, nad samym brzegiem ciągnęły się skarpy, skaliste klify, dalej wznosiły się łagodne pagórki, porośnięte lasem. Zimą było gdzie biegać na nartach, tak żeby utrzymać kondycję, aż zrobi się cieplej. Ciężarówka zwolniła i szofer wrzucił niższy bieg. Wjeżdżali wąską, krętą drogą, pod górę, w kierunku poligonu. Okolica było odludna, tylko gdzieniegdzie wiejskie chatynki i stodoły przyklejone do polnej, rozmokłej drogi.

— Słuchajcie, jak myślicie, ile statków wypłynie dziś w morze? — urwał rozmyślania Grajek.

— Sama Gdynia przerabia dziewięć milionów ton rocznie, niech będzie dwadzieścia pięć tysięcy na dzień — liczył Stary — to wychodzi pięć statków. Port Północny w Gdańsku przynajmniej dwa razy tyle, czyli razem jakieś piętnaście jednostek dziennie.

— A ile taka jednostka ma załogi?

— Zależy... średnio będzie jakieś dwudziestu pięciu ludzi.

— Słyszycie? — zapalił się Grajek — tyle chłopa opuszcza codziennie to wybrzeże i to nie jakieś starzyki, tylko pierwszorzędny materiał rozpłodowy. Czyli, teoretycznie rzecz biorąc, codziennie tyle samo młodych kobitek zalega odłogiem, bo nie ma ich komu pieścić.

— Do kitu z taką logiką — wtrącił Padre, który z natury był raczej małomówny — co wypływa musi wrócić, a jeden dobry jebaka może przerobić towaru za kilku.

— Ale na wszystkich morzach świata muszą się bujać tysiące — upierał się Grajek — więc jednak jest deficyt.

— W sumie dobrze gadasz — zgodził się Dyzio — jak być w marynarce, to nie na okrętach, tylko w piechocie morskiej, jak my.

— A pamiętacie bosmana na ostatnich zajęciach? — Grajek nadął się i zaczął naśladować czyjś głos: — Na trałowcach marynarze nie muszą być piękni, zdolni, ani odważni. Ma ich być dużo — zaśmiał się — więcej niż min, na których będą wylatywać w powietrze.

— Pierwszy wyleci on sam!

— Jakie miny? Co ty tam wiesz...

 

Ciężarówka zatrzymała się w lesie, tak blisko drzew, że gałęzie choinek dotykały brezentowej plandeki. Z przeciwnego kierunku, drugą stroną, posuwał się oddział kilkudziesięciu żołnierzy. Staremu zdawało się, że twarz jednego z idących ma w sobie coś nienaturalnego. Mógł być z ostatniego poboru, włosy ogolone niemal do skóry, usta sine i zaciśnięte, oczy rozbiegane.

— Patrzcie, niebieskie hełmy, jaka to formacja?

— Pewnie ZOMO!

— Tutaj ZOMO? Puknij się w czoło! Przecież dowódca ma na ramieniu dwie jodełki, znaczy się podoficer, starszy bosman.

Kolumna przeszła bokiem i ciężarówka ruszyła dalej, błotnistą koleiną, wyżłobioną kołami pojazdów. Choć jechali tędy wiele razy, trudno było z całą pewnością powiedzieć, kiedy będą na miejscu.

— A ja wam mówię, że tu się marnujemy — przerwał milczenie Padre. — Za rok będę na Malczewskim, to jak dopłyniemy do Auckland, zejdę na ląd i pomacham kapitanowi: „Buśka! Adiós capitán!”

— A czemu aż tam, nie lepiej wyskoczyć gdzieś bliżej?

— Oj Dyziu, wpierw świat zwiedzić trzeba. Bergen, Kanał Panamski, Tahiti...

— Porzucisz statek i zostawisz kapitana bez załogi? — przerwał mu Stary.

— A co, mało ubeków mają? Dowiozą ich samolotem.

— I co ty tam będziesz robił, w tej Nowej Zelandii?

— Jak to co, w dzień zbijał kasę, nocą rżnął laski...

— A na co te laski będą lecieć, na twój nos? — zaśmiał się Dyzio.

 

Funkcję poligonu pełniło opuszczone lotnisko, z którego okoliczni chłopi wynieśli pasy startowe oraz cokolwiek tylko posiadało jakąś wartość. Chorąży Czaj kazał podejść do miejsca gdzie wiatr wydzwaniał na pokrytej rdzą, stalowej beczce. Schwycił leżącą obok łopatę, zaczerpnął brązowej mazi i narzucił jej na betonową płytę. Z kieszeni wyjął zapalniczkę i po wielu nieudanych próbach, podpalił. Buchnął ogień, zrobiło się ciepło i przyjemnie. Chorąży ściągnął rękawiczki i wystawił palce do ognia.

— Wiecie, napalm to jest takie coś, czego nie można ugasić i przykleja się do wszystkiego.

Czubkiem buta dotknął palącej się masy. Efekt był natychmiastowy i do buta przylepiła się odrobina płonącej galaretki. Chorąży wywijał nogą, żeby wetrzeć ją w beton.

— W Wietnamie jak takie coś przykleiło się komuś, to nijak nie można było tego ściągnąć, chyba że ze skórą. Nawet jeśli nie umarł od razu, to później chodził taki powykrzywiany.

Już zaczął naśladować, jak ten biedaczyna miał chodzić, gdy z buta wystrzelił słup ognia. Obok beczki stało dziurawe wiadro z jakimś sypkim materiałem, w którym chorąży zagrzebał czubek palącego się buta, aż po koniec cholewy. W powietrze wzbiły się kłęby czarnego, duszącego dymu. Chorąży otrzepał nogawkę i obserwował dym niespokojnym okiem.

 

Wydano amunicję w pudełkach. Dyzio wyciągnął magazynek i wciskał naboje jeden po drugim, jakby to były klocki lego. Miał szybkie ręce i skończył pierwszy.

— Stary, czemu dają nam ślepaki?

— Żebyś przypadkiem w plecy mi nie strzelił.

— A ile jeden taki ślepak może kosztować?

— Bo ja wiem, dwa złote może...

— To my tu wielki kapitał marnotrawimy.

— Armia nie jest po to, żeby zarabiać... no chyba, że doprowadzi do zwycięstwa, jak Amerykanie.

— Rosjanie też doprowadzili do zwycięstwa, a ile na tym zarobili?

Stary wcisnął magazynek i przełożył karabin, wylotem lufy ku ziemi.

— Stracili.

Dyzio ściągnął uszankę, spod której wyłoniła się bujna czupryna ciemnych, gęstych włosów, przyciętych równiutko z tyłu i na bokach, wedle regulaminu. Trzymając karabin w jednym ręku wyglądał jak bohater powieści Andrzejewskiego.

— Ty, Stary, powinieneś iść na zawodowego. Tyle wiesz o wojnach, armii.

 

Drużynę podzielono na trójki.

— Pierwszy skład, do ataku — zakomenderował bosman. — Ogień pojedynczy, oszczędzać amunicję!

Stary ruszył środkiem, po bokach ubezpieczali go Dyzio i Padre. Dyzio dał ognia, po chwili dwaj pozostali i tak dalej, na przemian. Każdy wystrzał znaczyły długie, czarne smugi na śniegu, wypalone resztkami strzelniczego prochu. Wbiegli na otwarty teren i przylgnęli do porytej bruzdami ziemi. Czołgając się czuli jak drelichowy mundur nasiąka wodą, przylepiają się do niego bryłki błota zmieszane z kawałkami lodu. Żeby się nie pogrążać w błotnistej brei, szybko przerzucali ciężar ciała z łokci na kolana, ciągnąc broń w lewym ręku, za pasek zaraz przy lufie, tak aby wygięty ku przodowi magazynek opierał się o ramię, nie wchodząc w kontakt z błotem. Z każdym metrem karabin ciążył dotkliwiej, ruchy stawały się powolniejsze, aż w ramieniu dawał się odczuć przenikliwy ból. W miejscu gdzie zaczynało się wzgórze, resztką sił marynarze poderwali się na nogi, żeby ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonać biegiem. Dyzio przełączył karabin na ogień ciągły i w ciągu kilku sekund opróżnił magazynek jedną, długą serią.

— Rambo jestem!

Z góry obserwował to komandor Pijas, stojący blisko miejsca gdzie mieli się okopać. Saperki poszły w ruch i za każdym uderzeniem, dół w ziemi stawał się odrobinę głębszy. W pewnym momencie nastąpiła niezbyt głośna detonacja, jakby ktoś odpalił puszkę z karbidem. Całe wzgórze pokrył obłok gęstego, brunatnego dymu, który wdzierał się w najmniejsze zakamarki i szczeliny.

— Maski p-gaz włóż! — rozkazał komandor stłumionym głosem, wydobywającym się przez wąskie szczeliny w pochłaniaczu maski, którą zdążył już włożyć sobie na głowę.

— Orzesz kurwa! Zaplątała się, nie mogę otworzyć! — szamotał się rozpaczliwie Dyzio.

Stary wyciągnął maskę, lecz nie założył jej całkowicie, tylko zakrył nią twarz.

— Dyzio, tutaj!

Dyzio zakaszlał potwornym głosem, jakby coś miało mu wyskoczyć z gardła. Stary złapał go za głowę, przycisnął do ziemi i zręcznym ruchem pociągnął za koniec maski, która natychmiast odcięła dopływ gazu. Następnie rzucił się twarzą do niedokopanej dziury i manipulując torbą, którą Dyzio wciąż miał ramieniu, wyciągnął z niej maskę i zaaplikował. Kilka minut leżeli bez ruchu, dysząc ciężko.

— Co, piechota morska żyje? — pochylił się nad nimi komandor. — Chodźcie na drugą stronę, tam jest czym oddychać. A ty, Wojewski nie chojrakuj, bo tu nie Hollywood!

 

Nad wzgórzami, u wylotu ulicy Beniowskiego, zachodziło słońce. Powietrze było wciąż gorące i wiele okien pozostawało otwartych na oścież. Z górnego piętra jednego z wieżowców dochodziły odgłosy zabawy. Był to rodzaj rytualnej popijawy urządzanej przez byłych podchorążych szkoły morskiej z okazji zakończenia szkolenia wojskowego i awansu do stopnia podporucznika rezerwy marynarki wojennej. Na IX piętrze nieduży pokój zajmowało kilkanaście osób. Większość siedziała na piętrowym łóżku pod ścianą i na tapczanie, koło drzwi prowadzących na balkon. Obok, z kuchni dochodziły głosy zażartej dyskusji, często przerywanej wznoszeniem toastów. W mieszkaniu panował zaduch od papierosowego dymu, przemieszanego z odorem alkoholu z niedopitych butelek. Centralną postacią był student stojący pośrodku pokoju z balkonem. Miał on na sobie bawełniany podkoszulek białego koloru, z długimi rękawami i granatową oblamówką pod szyją, na nogach spodnie w jodełkę, do których przypięte były szelki, dyndające luźno po bokach. W ręku trzymał półlitrową butelkę z piwem, w drugim pomiętą kartkę papieru. Nikt z obecnych nie zwracał na niego uwagi, do momentu gdy nie zamachał kartką w powietrzu, pociągnąwszy uprzednio spory łyk z butelki. Na ten znak w pokoju cichło, jakby nikogo tam nie było. Student przeczytał nazwisko, akcentując ostatnią sylabę nieco wyższym tonem, jakby było to zapytanie:

— Chorąży Czaj?

— W porządku! — odpowiedziała gromada zebranych jedno-głosem.

W istocie był to ten sam rodzaj sądu, który setki lat temu miał miejsce u Zulusów, zamieszkujących Afrykę Południową. Opierał się on na absolutnej zgodzie wszystkich członków wioski. Nie było w nim miejsca na najmniejszy sprzeciw. Student jeszcze raz pociągnął z butelki, która była już prawie pusta.

— Komandor Pijas?

— W porządku!

— Komandor Rachman?

— Chuj! — ten rodzaj werdyktu oznajmiano zniżonym głosem, jakby miał on porazić niczym piorun. Prawem Zulusów, winnego niezwłocznie nabito by na jeden z ostro zaciosanych pali, tworzących palisadę dookoła wioski.

 

Komandor Pijas siedział za obszernym, dębowym biurkiem. Przed nim lśniły trzy kolumny ławek, pachnących świeżą farbą, a sala wydawała się większa niż podczas zajęć. Ławki zakupiono kilka tygodni temu, a stare zostały przekazane jednej z podstawówek w sąsiedniej dzielnicy. „No to mamy spokój aż do października” — pomyślał zadowolony. Z kieszeni wyjął mały kluczyk i otworzył nim szafkę, stojącą pod blatem biurka. Wydobył z niej zieloną, płócienną torbę, odpiął pasek i uchylił klapę, powściągliwie, jakby obawiając się, że nie znajdzie tego, czego się spodziewał. Ale gdy tylko zajrzał do środka, szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. Poruszając ustami przesylabizował złoty napis namalowany na szkle i nieco niżej, na błękitnej etykietce w kształcie tarczy. Dwa razy policzył gwiazdki, czy jest ich tyle samo co na czapce od munduru, zwisającej na wieszaku w kącie sali. „A jednak chłopaki się postarali” — pokiwał głową z satysfakcją. Zgasił światło i z torbą w ręku wyszedł na długi korytarz, z którego prowadziły drzwi do sal wykładowych. Otworzył te na samym końcu i wszedł do niedużego pokoju, w którym przy biurku siedziało dwóch oficerów marynarki.

— Gdzieś się podziewał tyle czasu?

W odpowiedzi komandor Pijas otworzył torbę, wyjął pękatą butelkę o długiej szyjce i postawił ją na stole.

— V-S-O-P... Courvo... Skąd ty to masz?

Komandor Pijas zmrużył oko.

— Zdobyczne.

— To dlatego nikogo w tym roku nie oblałeś, kupili cię!

Komandor Pijas otworzył butelkę i ostrożnym ruchem nalał do trzech kieliszków, stojących na srebrnej tacy. Każdy miał kształt tulipana o długiej nóżce i czaszy, szerokiej u spodu, a ku górze zakrzywiającej się lekko do środka. Kształt ten sprawiał, że nalany koniak zajmował stosunkowo dużą powierzchnię, nie tracąc nic z bogactwa aromatu.

— Oblałem, nie oblałem, jaka to różnica? Napijmy się!

— Tak bez okazji? — zaprotestował siedzący obok kapitan, który niedawno został przeniesiony z wojsk obrony powietrznej i w marynarce czuł się nieswojo.

— Którego dziś... szóstego? — komandor Pijas spojrzał na kalendarz wiszący na ścianie. — No to pijemy z okazji imienin miesiąca!

— A ty, ilu? — komandor Rachman zwrócił się do kapitana.

— Jednego.

— Słabiutko. Co, nerwy wam puszczają? Nalej no jeszcze, Piotr.

Zapalił papierosa, zaciągnął się mocno i w zamyśleniu patrzył jak obłok dymu rozchodzi się w powietrzu pod sufitem.

— Musimy nadrobić te zaległości w przyszłym roku. Już ja tego dopilnuję.

 

Rezerwista Grajek przechadzał się wyludnionym bulwarem wzdłuż plaży. W zapadającym zmroku morze traciło kolor, powoli stapiając się z czernią nieba. W oddali, u wejścia do portu pulsowało czerwone światło stawy na falochronie. Z kilku miejsc zatoki, gdzie kołysały się statki zakotwiczone na noc, rozbrzmiewało monotonne buczenie syren. Od nabrzeża po drugiej stronie basenu, dochodził miarowy szum maszyny drobnicowca, szykującego się do wyjścia w morze. Skręcił w lewo, przeszedł na oświetloną mocnym światłem ulicę, przy gmachu teatru muzycznego i wkrótce znalazł się na Placu Kaszubskim. Nie było tam nikogo, nie licząc kilku ludzi na postoju taksówek. Przez moment studiował rozkład jazdy, przytwierdzony do słupa w przystankowej wiacie. Ostatni trolejbus odjechał pół godziny temu. Postał chwilę, jakby na kogoś czekając, po czym szybkim krokiem ruszył w stronę dworca.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (14)

  • kigja 25.10.2020
    Trochę nie rozumiem czasu akcji. Z jednej strony Zomo i Wietkong, a z drugiej lego i Rambo.
    Ale przeczytałam z zainteresowaniem. Tym bardziej, że tematyka wojskowa jest dosyć rzadka.

    Pozdrawiam
  • Narrator 26.10.2020
    Akcja rozgrywa się w roku 1988. W tym czasie ZOMO, wojna w Wietnamie i Rambo I, II (oglądany na magnetowidzie) należeli do przeszłości. Miło, że zwróciłaś uwagę na te szczegóły.
  • Narrator 26.10.2020
    Lego klocki też już były, oczywiście nie w sklepach, chyba za wyjątkiem Pewexu, ale niektórzy ze studentów mieli tatusia marynarza, który kupował im nie takie zabawki.
  • Tjeri 25.10.2020
    Pełna profeska. Przejście między napisem na ławce do sceny z komandorem - po prostu piękne i bardzo... filmowe. Przepiękne pisanie. Znów idealne proporcje między ogółem a szczegółem, świetnie skrojone postaci.
    Tekst wciągający natychmiast, a przecież jakiejś nie wiadomo jak fascynującej akcji tu nie ma. Za to celne obserwacje, wiarygodne psychologicznie opisy i naturalne dialogi- stanowią wystarczający magnes.
    Z przyjemnością przeczytałam!
  • Narrator 26.10.2020
    No, to kamień z serca mi spadł, bo myślałem, że się nie spodoba.
  • Tjeri 26.10.2020
    Narrator
    A dlaczegóż to Pan Narrator tak myślał?
  • Narrator 26.10.2020
    Tjeri Chyba dlatego, że od dziecka dołowano mnie i wzrastałem w poczuciu niskiej wartości.
  • Tjeri 26.10.2020
    Narrator ;-)
    A publikujesz jeszcze gdzieś indziej?
  • Narrator 26.10.2020
    Tjeri Tylko na dnie szuflady, ale to żaden problem.
  • Narrator 26.10.2020
    No, to kamień z serca mi spadł, bo myślałem, że się nie spodoba.
  • Garść 26.10.2020
    Wartością jest realizm. Wspomnienia? Sprawnie językowo oddany/e.
    Czytało się dobrze, proza nastawiona bardziej na detal niż ciąg fabularny. Problemem w szybkim czytaniu jest połączenie scen. Jakby zbiór epizodów z życia kilku ludzi spod bractwa piechoty morskiej.
  • Narrator 26.10.2020
    Dla mnie detal to jedyne co można uchwycić, fabułę każdy sobie wymyśli na swój sposób. A co do scen to pamiętam takiego Argentyńczyka co strasznie mieszał i bardzo mi się to podobało. Dziękuję za czas (którego nikt nie ma) oraz cenną opinię.
  • Szpilka 26.10.2020
    Wielowątkowe opowiadanko, które nie nudzi czytelnika, ale wciąga step by step, czekam na ciąg dalszy ? ?
  • Narrator 26.10.2020
    Dalszy ciąg za tydzień, bo muszę z czegoś żyć, a pisaniem nikt jeszcze nie zarobił. Ale ta ocena to najlepsza zapłata.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania