Pies na posyłki - Rozdział I

„Aport! Aport! Dobry piesek.”

Ilekroć Marek był w dołku, wspominał swojego psa. Wabił się Fidel, zdechł ledwie trzy lata temu.

Dobry był z niego psiak – znał sztuczki, wiernie służył i bronił domu. Nigdy nie narzekał – nie żeby miał jak – zawsze chętnie się bawił. Marek szczerze go kochał, miłością mocniejszą i bliższą niż wielu ludzi. Nie dziwne więc, że niedawna strata dziadka nie poruszyła go zupełnie. Nie chciał, by ktoś to dostrzegł, ale właściwie się cieszył – staruszka praktycznie nie znał, a ten przepisał mu majątek i dom. Marek do tej pory był zdany na łaskę rodziców – nie musiał się długo zastanawiać nad wyprowadzką na drugi koniec miasta. „Ale do pracy będziesz miał dalej…” – cóż, coś się zyskuje, coś się traci.

I tak się w sumie toczy życie – zyski i straty. Zyski i straty. Niewyobrażalne straty, nie dające się pojąć zyski…

Pies, pies, pies… Czwarta godzina w pracy, a on ciągle myślał o psie. Ale co miał robić? Siedział na słuchawce, patrzył pustym wzrokiem w cyferki w komputerze. Dzwonią, cisza, wyczekiwanie – i tak w kółko, tak się właśnie dzieje na infolinii. Bywają rzecz jasna dni, gdy są oblegani od rana do wieczora – wtedy Marek nie myśli: każdą sekundę jego egzystencji wypełniają wyuczone formułki, zawód ludzkością, zmęczenie, zirytowanie. W takie dni żałuje, że pracuje, żałuje że musi pracować. I ile by dał, by to właśnie był jeden z takich dni.

Pies, pies, pies… Ale to nie wszystko. Zagłuszał myśli. Łapał się za szyję, myśląc o ukochanym Fidlu, szukając znoszonej psiej obroży, ale znajdował co innego, coś, co rzeczywiście go uwierało, a czego nie mógł dostrzec. Przyzwyczajał się jednak. Powoli, powolutku – z dnia na dzień akceptował swój los, ale i tak nie mógł się z tym pogodzić.

Pies, pies, pies, wam… Dobijało go to. Straszne, wwiercające się w umysł uczucie. Chciał zdrapać skórę z szyi, zostawić tylko krew i mięso. Przejeżdżał paznokciami – zimna skóra, jakaś krosta, niewidzialna obroża i ślad po ugryzieniu… Wiele razy próbował sobie wmówić, że to sen, ale minęły już dwa tygodnie. Dwa tygodnie: zdawało mu się, że to wieczność, choć to nie on był wieczny, a ona – ta, która mu tę obrożę założyła.

Przerwa. Odszedł od biurka, rozsiadł się na kanapie w przestrzeni wspólnej. Kamila – szukał jej wzrokiem. Tylko jej widok pozbawiał go myśli, pozwalał zapomnieć o przekleństwie. W końcu ją dostrzegł. Przechodziła korytarzem, rozmawiała z nieznajomym brunetem. No jasne – młoda kobieta, samotna, pewnie już… Złapał się za głowę. Nadinterpretował, z pewnością nadinterpretował.

– Wszystko w porządku? – Niespodziewanie Kamila zjawiła się przed nim.

Potrafił wydusić z siebie jedynie niezbyt przekonującą wymówkę. Tyle jej wystarczyło – widocznie pytała z grzeczności, a nie z troski.

– Pytałeś wcześniej, czy mogłabym cię podszkolić w gotowaniu…

Przytaknął.

– Wybacz, może wyglądam jak perfekcyjna pani domu, ale moja wiedza nie wykracza poza gotowanie ziemniaków i robienie jajecznicy.

Fałszywa skromność.

– Z tego, co wiem Michał bardzo dobrze gotuje. Znasz go? Powinieneś z nim porozmawiać. Myślę, że znajdzie dla ciebie czas.

I poszła.

Marek wstał, wziął kawę z automatu. Wcześniej myślał o sprowadzaniu jej do domu, ale nie była to jego wola, a instynkt. Mięso to mięso, krew to krew, kucharz to kucharz. Dobrze wiedział, że nie skończyłoby się to dobrze, a ze wszystkich osób, które znał, tylko Kamili nie pozwoliłby skrzywdzić. Dlatego nieco go ucieszył fakt, że ewentualny problem rozwiązał się sam.

Pies w końcu zniknął z jego głowy, a raczej przeniósł się ze sfery myśli do czystej świadomości. Hau, hau, chciałoby się powiedzieć – jakby nie patrzeć to on był psem i to nie byle jakim. Psem z misją. Psem na posyłki.

A jak pani rozkazuje, to trzeba rozkaz wykonać i właśnie to zamierzał zrobić. Pogadać z Michałem – nic trudnego. Raz, o ile pamięć go nie myliła, wyszli nawet razem do baru. Wiele słów wtedy padło, wiele, których potem żałował, a których z pewnością Michał nie zapomniał. A gdy się dokona, co ma się dokonać – problem zniknie. Zostanie tylko ślad. Malutki ślad. Pani mówiła, że szybko się goi i pewnie miała rację – Marek już nawet nie pamiętał, który to był dokładnie punkt na jego szyi. Nieważne, nieważne. Dopijał kawę, zerkał niby przez okno, ale bardziej go interesowało odbicie. Widział twarz niewolnika – cichą, ponurą, z oczami pustymi i małymi ustami, które otwierają się tylko wtedy, gdy pani pozwoli. Ujrzał też obrożę, a raczej lekko przezroczystą czerwoną poświatę, wyznaczającą jej niewidoczną normalnie powierzchnię. Chyba wolałby, żeby cały czas dało się ją zobaczyć – by i on i inni byli na sto procent pewni; by nikt nie musiał się okłamywać, że Marek to wolny człowiek albo w ogóle człowiek.

Tak czy owak przerwa się skończyła.

Reszta dnia minęła spokojnie, w podobnym rytmie, co na początku. Wszyscy opuścili swoje stanowiska, rozeszli się w swoje strony. Michała odnalazł przy przejściu dla pieszych – tak się złożyło, że i tak szli w tę samą stronę.

– Szkolenie z gotowania? Czemu nie. Mogę wpaść w każdej chwili.

– Dziś, teraz. Jeśli możesz…

– Każda chwila to każda chwila, nieprawdaż? Jasne, prowadź. Upichcę ci coś.

Przystanek, tramwaj numer 231, linia 4 do samego końca.

Faktycznie daleko, ale da się przeżyć. Własny dom to w końcu luksus, który trzeba szanować i dla którego warto się poświęcać.

A dom, rzecz jasna, wyglądał zwyczajnie. Kwadrat, balkon, jedno piętro, szary, ogródek, mahoniowe drzwi. Michał z jakiegoś powodu był tym wszystkim zachwycony, a Marek zastanawiał się, czy to jakiś urok jego pani, czy też miał do czynienia z dziwnym człowiekiem.

W środku panowała ciemność – najpierw Marek zapalił światło w przedpokoju, potem w salonie, a potem w kuchni. Nie ma jej, nie ma… Michał tymczasem przeszedł do salonu i z dziwną fascynacją przyglądał się zdjęciom babci i dziadka, które flankowały zawieszony na ścianie telewizor.

– Czuwają nad tobą? – zapytał, jakby takie pytanie było jak najbardziej naturalne.

– Kto inny nade mną czuwa…

Bez dalszej zwłoki przeszli do kuchni. Michał przeglądał lodówkę, a Marek usiadł przy niewielkim, okrągłym stoliku umiejscowionym przy oknie.

– Hmmm, możemy zrobić zapiekankę. Co ty na to? Wystarczająco trudne, czy chcesz, żebym nauczył cię czegoś bardziej skomplikowanego?

Marek przytaknął.

– Dużo masz składników w lodówce. Ktoś tu gotuje? Chyba nie mieszkasz sam, prawda?

Nie, nie mieszkał sam, choć jeszcze całkiem niedawno był pewien, że tak będzie. Michał tego nie słyszał, ale Marek to wyczuwał. Na górze, w sypialni – wynurzyła się z łóżka.

Obierali razem ziemniaki, chwilę wcześniej Michał rozmroził mięso w mikrofali. Stali przy blacie, plecami do otwartych drzwi. Cisza, cisza, cisza. Pies jednak wyczuwa właściciela, wie, kiedy się porusza, kiedy jest głodny i kiedy… gryzie.

Pani zbliżyła się bezszelestnie i wskoczyła na plecy Michała, wgryzając się w szyję. Głębokie, mocne ugryzienie. Stłumiony krzyk, skurcz mięśni, wybałuszone gałki oczne i osuwające się na podłogę ciało – bezwładne, ciężkie, niezgrabne. Piła z niego dobrą minutę, a nawet dwie. Leżała na jego plecach, rękoma i nogami oplotła go niczym wąż.

W końcu wstała i kiwnęła palcem w stronę Marka. Wziął chustę, otarł jej czerwone od krwi usta. Musiał przyklęknąć – ciałem była to przeciętna dwunastolatka.

– Dobra krew – powiedziała niewinnym, dziecięcym głosem. – I nie zawiodłeś mnie. To faktycznie kucharz. Zna wiele przepisów. Dobrze, bardzo dobrze… Zanieś go do salonu. Powinien spać przez godzinę.

Jak powiedziała, tak się stało. Marek czuwał przy Michale i wpatrywał się w jego szyję – rana goiła się tak szybko, że ledwie dostrzegł, kiedy ostatecznie zniknęła.

Gdy w końcu wstał był nieco zszokowany i oniemiały. Zadawał wiele pytań, niektóre irracjonalne, a Marek cierpliwie go słuchał. W końcu opowiedział mu bajkę o nagłej stracie przytomności, co z jakiegoś powodu go uspokoiło. Przyjął to do świadomości zupełnie tak, jakby była to niepodważalna prawda i podziękował Markowi, że się nim zajął.

Rozstali się niedługo później. Marek polecił mu jeszcze, by zajrzał do lekarza, co Michał przyjął z życzliwością – przyrzekł nawet, że na pewno zajmie się tą sprawą, gdyż, jak się zarzekał, miał końskie zdrowie i nigdy nie zdarzyło mu się nic podobnego.

Badanie oczywiście nie miało szans niczego wykryć, a i tak nie był to problem ani Marka ani Izabelli – niepisana zasada mówi, by nie pić dwa razy z tej samej rzeki, choć jeśli o ludziach mowa, to chyba lepsze by było nazwanie tego kałużą. Co prawda inna zasada mówi, że zdarzają się wyjątki, ale lepiej nie zaprzątać sobie tym głowy. Tak czy owak wszystko odbyło się dyskretnie i zgodnie z planem: nie będzie ani pytań ani podejrzeń, co w życiu wampira i jego sługi jest niezwykle ważne.

– Jutro zrobię tę „zapiekankę”. – Izabella z dbałością wypowiedziała to obce dla niej słowo. – Jestem zmotywowana. Pierwszy raz w życiu dowiedziałam się czegoś o gotowaniu – to z pewnością wiekopomna chwila, czyż nie, mój uroczy sługo? Ach, nie musisz się obawiać – mój głód został zaspokojony. Co zaś się tyczy dzisiejszej nocy… Wiem, że musisz odnowić swoją energię, by móc jutro rano pójść do tej twojej „pracy”, jednakże dobrze wiesz, że priorytetem jestem ja, a więc żądam abyś następne godziny spędził w moim towarzystwie.

– A co właściwie chcesz robić?

– Rozmawiać, drogi człowieku. Trochę czasu już minęło, lecz nadal mam wrażenie, że jest między nami dystans… Czy to ze względu na moją aparycję? Charakter? A może nasza relację cię do mnie zniechęca?

– Ciężko wolnemu sercu być sługą…

– Ach, znowu o tym… Rzeczywiście, jesteś sługą, ale twe serce nigdy nie było wolne. Przeznaczone mu było być spętanym w ten czy inny sposób.

– Czyżby?

– Absolutnie – powiedziała z naciskiem. – Wiele widziałam, wiele też słyszałam. I nie spotkałam jeszcze nigdy „wolnego” człowieka. Powinieneś być mi zatem wdzięczny. Mogłam cię zabić. Mogłam pozbawić świadomości, a jednak pozostawiłam cię człowiekiem – tak samo zniewolonym i podporządkowanym jakiejś sile jak każdy inny. Tyle tylko, że ta siła – potestas – jest siłą szlachetną, wieczną i nieskończenie piękną. Jestem najlepszą siłą, która mogła cię zniewolić.

Marek nie miał ochoty ani protestować ani zaprzeczać. W zasadzie to nawet dostrzegał w jej słowach prawdę.

– Zmieniając jednak temat… Mój słodki sługo – wyczytałam ostatnio w „internecie” iż […]

I tak mijała noc, słowo po słowie, spojrzenie po spojrzeniu.

Noc, pora psa i nietoperza.

Noc, jedna z wielu przyszłych i przeszłych…

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Józef Kemilk ponad rok temu
    Ciekawe, faktem jest, że faktycznie jesteśmy niewolnikami czegoś
    Pozdr.
  • zsrrknight ponad rok temu
    czasem na szczęście można wybrać, co nas zniewoli :)
    Pozdrawiam również
  • Alienator ponad rok temu
    Przejrzyj tekst pod kątem nadużywania czasowników: był, miał, chciał. Przeredagowałbym też większość zdań z myślnikami, bo ten sposób zapisu wprowadza trochę chaosu (szczególnie nadużywanie). Ogólnie całkiem spoko, może rozwinąłbym niektóre wątki, a inne pominął, ale to głównie kwestia stylu.
    Pozdrawiam.
    M.
  • zsrrknight ponad rok temu
    te czasowniki zawsze mnie prześladują... Co do myślników - taki już mam nawyk i nawet nie zauważam, że jest ich za dużo :)
    Dziękuję za komentarz i pozdrawiam również
  • MKP ponad rok temu
    "I tak się w sumie toczy życie – zyski i straty. Zyski i straty. Niewyobrażalne straty, nie dające się pojąć zyski…" - toczy się, ale generalnie całe zdanie na wielki ++++++++:)
  • zsrrknight ponad rok temu
    mam nadzieję, że pozostałe zdania też są na plus :)
    Dzięki za komentarz
  • MKP ponad rok temu
    zsrrknight
    Tak spoko
    Ty h był i była nie było wcale tak dużo, chyba że przeczytałem już po jakiejś kosmetyce?
  • Bardzo dobrze się czyta :)
  • Raven18 rok temu
    Całkiem ciekawe, dziwaczne i niecodzienne
  • zsrrknight rok temu
    dzięki za komentarz
  • LaurazjanWolf 9 miesięcy temu
    Całkiem ciekawe opowiadanie. Z początku spodziewałem się, że będzie to opowieść o miłości, ale gdy pojawił sie wampir... Oj, jak ja lubię takie tematy! 😉

    5.0

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania