Pieśń Duszy
29 listopada zapisałam w swoim pamiętniku, że śmierć ma w sobie glamour : nieodparty wdzięk, urok, magnetyzm i czar. Ta uwodzicielska i przewracająca świat do góry nogami siła skłania do odkrywania tego, co egzotyczne, dalekie i nieznane. Tej nocy puściły mi wszelkie hamulce, które w wieku 72 lat jeszcze kurczowo trzymały mnie przy życiu. Flirtowałam i przekomarzałam się z kostuchą od dawna, prowadziłam z nią romantyczne rozmowy i tańce, lecz w końcu postanowiłam, że się poddam i spokojnie umarłam. Tak po prostu. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Wyobrażałam sobie ten proces wielokrotnie jako stan przejścia pomiędzy jednym stanem istnienia a drugim, który jak wielki odkurzacz wysysa z ciała wszelką duchową esencję do ostatniej kropelki eternitu i przenosi ją do innego wymiaru. Było mi zimno. Czułam jak przez całe ciało od koniuszków palców w stronę serca i mózgu płynie lodowata energia, przeciwieństwo orgazmu. Powiedziałam sobie w duchu kocham i jestem kochana, a potem wzięłam haust powietrza w przestrzeni bezdechu i odleciałam z ciała. W końcu byłam wolna od gęstej materii. Spełniona i rozluźniona leciałam coraz wyżej i wyżej. Na początku była cisza i ciemność. Patrzyłam na swoje bezwładne stare i pomarszczone ciało leżące na tapczanie z cieniem sentymentu. Tak długo mnie nosiło i wspierało wszystkie moje intencje. Łączące mnie z nim sznury aka oddzieliły się od pępka. Ze spokojem i ufnością w sercu, że teraz już pozostanę w tej ciszy i spokoju obrałam azymut, jakim miało się stać spotkanie z Big Papą w wielu jego emanacjach.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania